Stan niewolności Lois McMaster Bujold Barrayar #02 Utopijna opowieść o genetycznie zmodyfikowanych ludziach, przystosowanych do życia w nieważkości. Bez kontaktu z innymi Ziemianami czworączki prowadzą sielankowy żywot, ale tylko do momentu, gdy interesy konsorcjum łożącego na projekt, w trakcie którego powstali, przestają być ich interesami. Lois McMaster Bujold Stan niewolności Tacie Podziękowanie Pragnę podziękować za naukową podbudowę fikcji w tej książce trzem panom: doktorowi Henry’emu Bielsteinowi za informacje z zakresu fizjologii wszechświata i medycyny, Jamesowi A. McMasterowi, inżynierowi spawalnictwa, oraz Wallace’owi A. Voreckowi, specjaliście od materiałów wybuchowych. Wszystko, co jest w mojej książce poprawne, zawdzięczam im, błędy zawdzięczam sobie. Mojej wdzięczności wobec nieżyjącego dr Roberta C. McMastera, fizyka, inżyniera nauczyciela i wydawcy, za pomoc w opracowaniu szczegółów technicznych, nie da się wyrazić słowami. Ciągle popełniam błędy, ale usilnie nad sobą pracuję. Lois McMaster Bujold Maj 1987 ROZDZIAŁ PIERWSZY Brzeg lśniącej tarczy planety Rodeo przesunął się chwiejnie za punktem obserwacyjnym orbitalnej stacji transferowej. Kobieta, w której Leo Graf rozpoznał współpasażerkę z promu kosmicznego, wyglądała przez kilka minut z zainteresowaniem przez wizjer, po czym odwróciła się gwałtownie, mrugając oraz przełykając ślinę, i opadła na jeden z obitych jaskrawym materiałem foteli. Jej oczy zamknęły się, potem otworzyły, napotykając wzrok Lea. Zawstydzona, wzruszyła ramionami. Leo uśmiechnął się ze zrozumieniem. Sam był odporny na dolegliwości związane z podróżami kosmicznymi, zajął więc jej miejsce przy kryształowym wizjerze. Niewielka chmura przesuwała się w rzadkiej atmosferze poniżej, ledwo zasłaniając nie kończące się na pozór obszary czerwonego piasku. Na planecie Rodeo nie było nic oprócz kopalń i odwiertów GalacTechu oraz całej ich infrastruktury. Ale po co go tu właściwie przysłano? Leo znowu zaczął się nad tym zastanawiać. Podziemne operacje trudno byłoby zaliczyć do jego specjalności. Obrót stacji sprawił, że stracił planetę z oczu. Przeszedł do innego punktu widokowego, bliżej środka stacji, zwracając po drodze uwagę na punkty najbardziej obciążone i zastanawiając się, kiedy je ostatnio prześwietlano, by wykryć ewentualne pęknięcia. Grawitacja na obrzeżu, gdzie znajdowała się sala dla pasażerów, równała się mniej więcej połowie ziemskiej. Czyżby chodziło o celowe zmniejszenie napięcia ze względu na przewidywane komplikacje? Miał tutaj poprowadzić szkolenie, tak powiedziano mu w zarządzie GalacTechu na Ziemi, uczyć procedur bezpieczeństwa przy spawaniu i budowie w stanie nieważkości. Ale kogo? I dlaczego tutaj, gdzie diabeł mówi dobranoc? “Projekt Cay” — brzmiała niewiele mówiąca nazwa tego przedsięwzięcia. — Leo Graf? Odwrócił się. — Tak? Zwracał się do niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, trzydziesto-, a może czterdziestoletni. Miał na sobie modne, choć nobliwe ubranie cywilne, ale dyskretny znaczek w klapie marynarki świadczył, że jest pracownikiem korporacji. Typ urzędnika zza biurka, zdecydował Leo. Dłoń, którą wyciągnął do Lea, była równo opalona, ale miękka. — Jestem Bruce Van Atta. Silna dłoń Lea była blada i pokryta brązowymi plamkami. Zbliżający się do czterdziestki, jasnowłosy i potężnie zbudowany Leo ubierał się w czerwony firmowy kombinezon; trochę po to, by nie odróżniać się od robotników, których nadzorował, ale głównie dlatego, by nie tracić rano czasu na rozmyślania, w co też się dzisiaj ubrać. Na lewej kieszeni na piersi miał napis “Graf”, który oczywiście wykluczał jakąkolwiek tajemniczość. — Witamy na Rodeo, Pipidówce Wszechświata — uśmiechnął się Van Atta. — Miło mi. — Leo automatycznie odwzajemnił uśmiech. — Jestem szefem projektu Cay, będę więc pańskim zwierzchnikiem — oznajmił Van Atta. — Nie ukrywam, że specjalnie prosiłem o przysłanie właśnie pana. Pomoże mi pan ruszyć to wszystko wreszcie z miejsca, dać porządnego kopniaka. Jesteśmy do siebie podobni, wiem o tym, obaj nie mamy cierpliwości do tych, co uparcie stoją w miejscu. Zwalili na mnie cholerną robotę, wyduszenie z tego jakichś zysków, ale jeżeli to się uda, świat stanie przede mną otworem. — Prosił pan o mnie? — Pochlebiła mu myśl, że cieszył się aż tak dobrą reputacją, ale dlaczego nigdy nie poprosił o niego ktoś w jakimś przyjemniejszym miejscu? — Na Ziemi powiedzieli, że mam tu przeprowadzić rozszerzoną wersję mojego krótkiego kursu prób nie niszczących. — Tylko tyle panu powiedzieli? — spytał zaskoczony Van Atta. Kiedy Leo potwierdził, odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. — Pewnie chodziło o bezpieczeństwo — stwierdził, kiedy przestał się śmiać. — Czeka więc pana niespodzianka. Cóż, nie będę jej psuł. Przebiegły uśmiech Van Atty był irytujący jak znajome szturchnięcie w żebra. Do diabła, ten facet mnie skądś zna, pomyślał Leo. I jest przekonany, że ja znam jego… Pod uprzejmym uśmiechem Leo skrywał lekką panikę. Spotkał tysiące pracowników GalacTechu w trakcie swojej osiemnastoletniej kariery zawodowej. Może z Van Atty uda się wyciągnąć coś, co jakoś go określi. — W moich instrukcjach wymieniono doktora Caya jako szefa projektu — zaczął ostrożnie. — Czy zobaczę się z nim? — Nieaktualne informacje — odparł Van Atta. — Doktor Cay zmarł w zeszłym roku, zresztą o wiele za późno. Powinno się go było dawno, moim zdaniem, przymusowo wysłać na emeryturę, ale był wiceprezesem i właścicielem sporego pakietu akcji… To bardzo dawne dzieje, prawda? Ja go zastąpiłem. — Van Atta pokręcił głową. — Nie mogę się już doczekać chwili, gdy ujrzę pańską minę, kiedy pan zobaczy… Proszę za mną, czeka na nas prom. Mieli tylko dla siebie prom z sześcioosobową załogą, nie licząc pilota. Fotel pasażera dopasował się do ciała Lea w czasie krótkich okresów przyśpieszenia. Całkiem krótkich, najwyraźniej nie wyhamowywali do lądowania na planecie; spostrzegł, że obróciła się pod nimi i odsunęła w dal. — Dokąd lecimy? — spytał usadowionego obok Van Attę. — Widzi pan tę kropkę jakieś trzydzieści stopni nad horyzontem? Proszę ją obserwować. To siedziba projektu Cay. Kropka powiększała się szybko, zmieniając się w chaotyczną strukturę pełną kątów i wybrzuszeń, z kolorowymi światełkami i głębokimi cieniami. Wprawne oko Lea zarejestrowało elementy mówiące o jej funkcji — zbiorniki, porty, lśniące w słońcu filtry cieplarni, rozmiary baterii słonecznych. — Orbitalny habitat? — Trafił pan. — Wielki. — W rzeczy samej. Jak pan myśli, ile personelu mógłby przyjąć? — Mmm… jakieś półtora tysiąca. Van Atta uniósł brwi, może nieco rozczarowany, że nie może go poprawić. — Prawie w dziesiątkę. Czterysta dziewięćdziesiąt cztery osoby zmieniającego się personelu GalacTechu i tysiąc stałych mieszkańców. Wargi Lea powtórzyły bezgłośnie słowo “stałych”. — A skoro mowa o zmianach… Jak sobie radzicie z odzwyczajaniem ludzi od zerowej grawitacji? Nie widzę… — rzucił spojrzenie na ogromną strukturę — nawet koła ćwiczeń. Nie ma obrotowej sali gimnastycznej? — Jest sala gimnastyczna z zerową grawitacją. Personelowi przysługuje miesiąc na dole po trzymiesięcznej zmianie. — Kosztowne. — Ale udało się wybudować habitat za mniej niż jedną czwartą kosztów, jakie pochłonęłoby wybudowanie obręczy z przyspieszeniem jeden g. — Jednak z pewnością stracicie to, co zaoszczędziliście przy budowie, na transport i koszty leczenia — zaoponował Leo. — Dodatkowe promy, długie zwolnienia… Każdy emeryt, który złamie sobie kiedykolwiek rękę albo nogę, zaskarży GalacTech, domagając się zwrotu kosztów leczenia i rekompensaty za straty moralne, niezależnie od tego, czy wystąpi u niego znaczne zdemineralizowanie kości, czy nie. — Ten problem też rozwiązaliśmy — oznajmił Van Atta. — A czy rozwiązanie jest opłacalne… Cóż, to właśnie my dwaj mamy sprawdzić i udowodnić. Pojazd delikatnie przysunął się bokiem do luku w ścianie habitatu i wylądował z uspokajająco pewnym stuknięciem. Pilot wyłączył systemy i odpiął się od fotela. Przepłynął w powietrzu obok Lea i Van Atty, aby sprawdzić zabezpieczenia. — Można wysiadać, panie Van Atta. — Dziękuję, Grant. Leo odpiął się od fotela, wyciągnął się i odprężył w znajomym stanie nieważkości. Jemu nie zdarzały się te nieszczęsne mdłości, które dręczyły tylu pracowników przy zerowej grawitacji. Tam na dole sprawność ciała Lea była dość przeciętna, ale tutaj, gdzie opanowanie, praktyka i spryt liczyły się bardziej niż siła, był co najmniej atletą. Uśmiechając się lekko do siebie, popłynął za Van Attą przez luk, od jednego uchwytu do drugiego. Tablicę kontrolną na początku korytarza obsługiwał rumiany technik. Miał na sobie czerwoną koszulką ze znakiem firmowym GalacTechu nad lewą piersią. Mocno skręcone, jasne włosy, przylegające ciasno do czaszki, skojarzyły się Leowi z wełną jagnięcia, może z powodu młodego wieku technika. — Dzień dobry, Tony. — Dzień dobry, panie Van Atta — odpowiedział z szacunkiem młodzieniec. Uśmiechnął się do Lea i pochylił głowę w kierunku Van Atty, gestem prosząc o przedstawienie: go. — Czy to jest ten nowy nauczyciel, o którym pan opowiadał? — Zgadłeś. Leo Graf, a to jest Tony. Będzie w gronie pierwszych pana uczniów. Należy do stałych mieszkańców habitatu — dodał Van Atta z naciskiem. — Tony jest spawaczem i monterem drugiego stopnia i stara się o pierwszy, prawda, Tony? Podaj rękę panu Grafowi. Van Atta uśmiechał się. Leo miał nieodparte wrażenie, że gdyby nie zerowa grawitacja, kołysałby się na obcasach z zadowolenia. Tony posłusznie podciągnął się nad tablicę kontrolną. Miał na sobie czerwone szorty… Leo zamrugał i gwałtownie wciągnął powietrze. Chłopak nie miał nóg. Z jego szortów wystawała druga para rąk. Funkcjonalnych rąk. Nawet teraz używał dolnej lewej ręki, Leo uznał, że tak to trzeba nazywać — do przytwierdzenia się w miejscu, kiedy wyciągnął górną prawą dłoń do Lea. Jego uśmiech był zupełnie niewinny. Sam Leo stracił punkt zaczepienia, musiał się znowu czegoś złapać i niezgrabnie podciągnąć, by ująć wyciągniętą dłoń. — Dzień dobry — udało mu się wykrztusić. Niemożliwością było nie gapić się na chłopaka. Leo zmusił się do skupienia wzroku na jego niebieskich oczach. — Dzień dobry panu. Nie mogłem się doczekać, by pana poznać. — Uścisk dłoni Tony’ego był nieśmiały, ale szczery, jego ręka sucha i silna. — Hm… — zająknął się Leo. — Hm… Jakie masz nazwisko, Tony? — Och, Tony to tylko moje przezwisko, proszę pana. Moje pełne oznaczenie to TY-776-424-XG. — Eee… Chyba w takim razie będę cię nazywał Tony — wymamrotał Leo, coraz bardziej oszołomiony. Van Atta najwyraźniej doskonale bawił się jego zmieszaniem. — Wszyscy tak mnie nazywają — zgodził się Tony. — Weź torbę pana Grafa, dobrze, Tony? — odezwał się Van Atta. — Chodźmy, Leo. Zaprowadzę pana do pokoju, a potem wszystko pokażę. Leo ruszył za swoim płynącym w powietrzu przewodnikiem wskazanym korytarzem. Obejrzał się przez ramię i znowu niepomiernie się zdumiał, kiedy Tony precyzyjnie odbił się i przeleciał przez całe pomieszczenie aż do luku. — To jest — Leo przełknął ślinę — najdziwniejsza deformacja genetyczna, jaką kiedykolwiek widziałem. Ktoś był naprawdę genialny, że znalazł mu pracę w stanie nieważkości. Na dole byłby kaleką. — Deformacja genetyczna — uśmiech Van Atty stał się nieco krzywy. — Tak, można to i tak nazwać. Szkoda, że nie mógł pan widzieć swojej miny, kiedy on tak nagle wyskoczył. Gratuluję panu opanowania. Ja sam omal nie rzygnąłem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem jednego z nich, a byłem wcześniej uprzedzony. Ale można się do tych małych małpek szybko przyzwyczaić. — Macie tu więcej takich? Van Atta zacisnął i rozłożył palce w geście liczenia. — Dokładnie tysiąc. Pierwsza generacja superrobotników GalacTechu. Ta gra nazywa się bioinżynieria, Leo. I zamierzam w nią wygrać. Tony, trzymając walizkę Lea w dolnej lewej ręce, prześlizgnął się między nim a Van Attą w cylindrycznym korytarzu i zatrzymał przed nimi, wyhamowując za pomocą trzech zgrabnych dotknięć uchwytów na ręce. — Panie Van Atta, czy mógłbym przedstawić pana Graf a komuś, zanim dojdziemy do Skrzydła Gości? To właściwie po drodze, Hydroponika. Wargi Van Atty zacisnęły się, a potem ułożyły w uprzejmy uśmiech. — Dlaczego nie? Hydroponika i tak była w planie na dziś. — Dziękuję panu — zawołał Tony i z entuzjazmem rzucił się naprzód, żeby otworzyć przed nimi hermetycznie zabezpieczone drzwi na końcu korytarza, a potem znowu je zamknąć. Leo przeniósł swoją uwagę na otoczenie, gdyż było to mniej nieuprzejme niż ciągłe gapienie się na chłopca. Habitat był rzeczywiście kosztowną konstrukcją, składającą się głównie z prefabrykatowych części połączonych w rozmaity sposób. Nie było to szczególnie eleganckie wnętrze — pewna przypadkowość sugerowała, że habitat rozrastał się stopniowo, a nowe fragmenty dodawano nie według przemyślanego planu, lecz tylko aby zaspokoić rosnące potrzeby. Ale cały ten bezład krył w sobie niezbędne zabezpieczenia, jak na przykład wymienialność systemów hermetyzacji pomieszczeń, co Leo z aprobatą docenił. Minęli segmenty mieszkalne, miejsca przygotowywania i spożywania posiłków, warsztat drobnych napraw — Leo zatrzymał się, by rzucić na niego okiem i musiał potem doganiać swojego przewodnika. W przeciwieństwie do większości bezgrawitacyjnych konstrukcji, w których pracował, tutaj nie starano się zachować obiektywnych kierunków góra-dół, dzięki czemu mieszkańcom było dużo łatwiej. Większość pomieszczeń miała kształt cylindryczny, stanowiska pracy i magazyny upakowano elegancko przy ścianach, a środek zostawiono pusty, by nie blokować drogi pieszym, chociaż to określenie nie bardzo tu pasowało. Po drodze minęli parę tuzinów tych czterorękich ludzi, nowy typ pracowników, kolegów Tony’ego, czy jak ich tam nazwać. Czy oni w ogóle mają oficjalną nazwę? — zastanawiał się Leo. Przyglądał im się ukradkiem, odwracając wzrok, kiedy tylko któryś z nich się obejrzał, co zdarzało się dosyć często. Oni przyglądali mu się otwarcie i szeptali coś między sobą. Rozumiał, dlaczego Van Atta nazwał ich małpkami. Mieli szczupłe biodra, brakowało im potężnych pośladkowych mięśni ruchowych charakterystycznych dla ludzi z nogami. Dolna para ramion była bardziej muskularna niż górna, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Były potężniejsze, przez co wydawały się też krótsze w porównaniu z górnymi. Obserwowani spod przymkniętych powiek wydawali się po prostu krzywonodzy. Ubrani byli przeważnie w wygodne, praktyczne podkoszulki i szorty, jak Tony. Kolory najwyraźniej miały swoje znaczenie, gdyż Leo minął grupę ubranych na żółto, skupionych wokół człowieka w kombinezonie GalacTechu, który trzymał w ręku na pół rozebraną pompę i tłumaczył im zasady jej funkcjonowania i naprawy. Leo pomyślał o stadzie kanarków albo latających wiewiórek, o małpach, o pająkach, o lekkich, zwinnych jaszczurkach, takich jak te biegające po ścianach. Chciało mu się krzyczeć, niemal płakać, ale nie z powodu ich podwójnych ramion czy też zwinnych, zbyt licznych dłoni. Zdążyli już prawie dotrzeć do Hydroponiki, zanim udało mu się zanalizować przyczyny tego silnego niepokoju. Wywoływały go ich twarze. To były twarze dzieci. Drzwi z napisem “Hydroponika D” otworzyły się, by ukazać niewielki przedsionek, a jakieś piętnaście metrów dalej duże, przestronne pomieszczenie. Okna z filtrami po stronie słonecznej i rząd luster po zacienionej wypełniały całą przestrzeń jasnym światłem. Zielone rośliny wyrastały z rzędów starannie umocowanych pojemników. Powietrze było gęste od chemikaliów i zapachu roślin. Para czterorękich młodych kobiet, ubranych na niebiesko, pracowała w przedsionku. Trzymetrowy pojemnik z pleksi był zamocowany w miejscu, a one unosiły się wzdłuż niego, ostrożnie przesadzając małe sadzonki z niewielkich probówek do ułożonych spiralnie dziurek w pojemniku, po jednej sadzonce do każdej, mocując je za pomocą plastycznej masy, którą otaczały delikatne łodyżki. Korzenie będą potem rosły do wewnątrz pojemnika, tworząc plątaninę absorbującą odżywczą hydroponiczną mgłę, wpompowywaną przez rurę, a liście i łodygi zgęstnieją w świetle słońca, by w końcu wydać takie owoce, jakie genetyka im przeznaczyła. Najprawdopodobniej jakieś rogate jabłka, przemknęło przez głowę Lea, wpadającego właśnie w stan lekkiej histerii, albo kartofle z oczami, które mrugają porozumiewawczo. Ciemnowłosa dziewczyna zatrzymała się, by poprawić tłumoczek podtrzymywany ramieniem. Umysł Lea w tym momencie zupełnie przestał funkcjonować. Tłumoczek okazał się dzieckiem. Żywe dziecko! No jasne, że żywe, a czego się spodziewałeś? — zadrwił w myśli. Wyjrzało zza tułowia swojej — matki? — żeby zerknąć podejrzliwie na Lea — obcego, chwytając jednocześnie pierś dziewczyny, jakby w obawie przed konkurencją. — AU11 — oznajmiło agresywnie. — Och! Ciemnowłosa dziewczyna roześmiała się i dolną ręką delikatnie rozluźniła uścisk małych paluszków, nawet na chwilę nie przerywając pracy górnych rąk, ugniatających masę wokół łodyżki. Skończyła szybkim pryśnięciem z tubki unoszącej się obok niej, tuż poza zasięgiem rączek dziecka. Dziewczyna była szczupła, eteryczna i dla nie przyzwyczajonych oczu Lea cudownie odmienna. Jej krótkie, gęste włosy przylegały ciasno do czaszki, otaczając twarz i zbiegając się w jednym punkcie na karku. Były tak gęste, że skojarzyły mu się z kocim futerkiem — można by je pogłaskać i znaleźć ukojenie. Druga dziewczyna była blondynką i nie miała dziecka. Ona pierwsza podniosła głowę i uśmiechnęła się. — Mamy towarzystwo, Claire. Twarz ciemnowłosej rozjaśniła się z radości tak intensywnej, że Leo aż się zarumienił. — Tony! — zawołała radośnie i Leo zdał sobie sprawę, że dostał się mu tylko przypadkowy odprysk, kiedy strumień szczęścia przelatywał obok niego do prawdziwego celu. Dziecko uwolniło trzy rączki i zamachało nimi. — A! a! Dziewczyna odwróciła się w powietrzu twarzą do gości. — A! a! a! — powtórzyło dziecko. — No już dobrze — roześmiała się. — Chcesz polecieć do taty, co? — Odpięła krótki rzemyk, łączący coś w rodzaju miękkiej uprzęży na ciele dziecka z paskiem otaczającym jej talię, i uniosła niemowlę w wyciągniętych ramionach. — Lecimy do taty, Andy? Lecimy do taty? Dziecko okazało entuzjazm, wymachując energicznie wszystkimi czterema rączkami i popiskując radośnie. Dziewczyna popchnęła je w stronę Tony’ego zdecydowanie mocniej, niż odważyłby się na to Leo. Tony, uśmiechając się pogodnie, złapał malca. Bardzo zręcznie, stwierdził Leo idiotycznie. — Lecimy do mamy? — zapytał teraz Tony. — A! a! — zgodziło się dziecko, a Tony zawiesił je nieruchomo w powietrzu i delikatnie rozprostował mu ramionka (to coś jak rozprostowywanie rozgwiazdy, pomyślał Leo), i wysłał je naprzód, wprawiając w ruch wirowy. Dziecko schowało rączki, zaciskając buzię z wysiłku, i zakręciło się jeszcze szybciej, a potem roześmiało, uradowane sukcesem. Zachowanie momentu pędu, pomyślał Leo. Instynktowne… Claire popchnęła dziecko jeszcze raz do ojca — niesamowite, że ten chłopiec był już czyimś ojcem — i sama poleciała za nim, zatrzymując się gwałtownie obok Tony’ego, który automatycznie wyciągnął rękę, by mogła się chwycić. To, że nadal trzymali się za ręce, było najwyraźniej czymś więcej niż tylko uprzejmym wsparciem. — Claire, to pan Graf. — Tony nie tyle go przedstawił, co zademonstrował jak nagrodę. — Będzie moim nauczycielem wyższych technik spawania. Panie Graf, to jest Claire, a to nasz syn, Andy. Andy wdrapał się na ojca i wczepiając jedną rączkę w jasne włosy Tony’ego, a drugą chwytając go za ucho, wpatrywał się w Lea. Tony delikatnie uwolnił ucho, kierując uścisk małej piąstki na materiał swojej czerwonej koszulki. — Claire wybrano, żeby została pierwszą naturalną matką wśród nas — kontynuował dumnie. — Mnie i cztery inne dziewczyny — poprawiła skromnie Claire. — Claire też zajmowała się spawaniem i montażem, ale teraz nie może już pracować na zewnątrz — wyjaśnił Tony — Od kąd urodził się Andy, pracuje w Gospodarstwie, Technologii Odżywiania i Hydroponice. — Doktor Yei powiedziała, że to bardzo ważny eksperyment. Chodziło o sprawdzenie, jakie zadania mogę najlepiej wykonywać, zajmując się jednocześnie Andym. Trochę mi brakuje wychodzenia na zewnątrz, to było takie ekscytujące, ale tu mi się też podoba. Więcej urozmaicenia. GalacTech odkrywa na nowo Women’s Work? — pomyślał Leo z rozbawieniem. Czyżbyśmy mieli też doczekać się grupy badawczej do spraw zastosowań ognia? Ale prawda, ty jesteś przecież eksperymentem… — Bardzo mi miło cię poznać, Claire — odpowiedział z całą powagą. Claire trąciła Tony’ego łokciem i skinęła głową w stronę swojej jasnowłosej współpracowniczki, która podpłynęła w kierunku grupy. — Och… A to jest Silver — zaanonsował posłusznie Tony. — Przeważnie pracuje w Hydroponice. Silver skinęła głową. Jej półdługie włosy spływały platynowymi falami na ramiona i Leo zastanawiał się, czy to one są źródłem jej przezwiska. Mocne rysy, które nie przydają urody trzynastolatce, ale dodają elegancji kobiecie trzydziestopięcioletniej, nie były jeszcze nawet w połowie przeobrażenia. Błękitne spojrzenie było chłodniejsze i nie tak nieśmiałe jak oczy pracowitej Claire, zaaferowanej właśnie jakimś nowym żądaniem Andy’ego, którego przypięła z powrotem do paska. — Dzień dobry, panie Van Atta — powiedziała Silver z naciskiem. Zrobiła w powietrzu piruet, a jej oczy wołały bezgłośnie: “Zauważ mnie!” Leo dostrzegł, że paznokcie wszystkich czterech dłoni ma polakierowane na różowo. Van Atta odpowiedział uśmiechem tajemniczym i pełnym zadowolenia. — Witaj, Silver. Jak wam idzie? — Oprócz tego mamy jeszcze jeden pojemnik do napełnienia. Skończymy przed końcem zmiany. — Świetnie, świetnie — rzekł Van Atta jowialnie. — Aha, staraj się trzymać odpowiednią stroną do góry, kiedy rozmawiasz z kimś, kto przyjechał z dołu, cukiereczku. Silver przekręciła się pośpiesznie, żeby ustawić się w powietrzu tak samo jak Van Atta. Skoro ściany były okrągłe, “góra” to tylko kierunek Van Attacentryczny, skomentował ironicznie Leo w myślach. Gdzież on już spotkał tego faceta? — A teraz wracajcie do pracy, dziewczęta. — Van Atta ruszył pierwszy, za nim Leo, a Tony na końcu, z żalem oglądając się przez ramię. Andy całą uwagę skierował z powrotem na matkę, gniotąc rączkami jej podkoszulek, na którym szybko rozszerzały się ciemne plamy. Najwyraźniej tego fragmentu biologii firma nie zmieniła. I tak gruczoły mleczne były z całą pewnością od początku przystosowane do życia w stanie nieważkości. Nawet pieluszki miały swój moment chwały w początkach historii podróży kosmicznych, a przynajmniej tak Leo słyszał. Jego krótkie rozbawienie zniknęło. Zdolność osądzania jest tylko powstrzymywana, zapewnił sam siebie w duchu, nie sparaliżowana. Zamknięte usta nie przeszkadzały w rejestrowaniu rzeczywistości i zbieraniu informacji. Zatrzymali się w biurze Van Atty, który wchodząc, włączył światła i obieg powietrza. Z zapachu stęchlizny Leo wywnioskował, że biuro nie było zbyt często używane — szef pewnie spędzał większość czasu na dole. Duże okno ukazywało imponujący widok Rodeo. — Trochę poszedłem w górę od czasu, kiedy się ostatnio spotkaliśmy — odezwał się Van Atta, idąc wzrokiem za spojrzeniem Lea. Wyższe warstwy atmosfery tworzyły na obrzeżach widzianej pod tym kątem planety wspaniałe efekty świetlne. — I to w wielu znaczeniach tego słowa. Nie mam nic przeciwko spłacaniu długów wdzięczności. Moim zdaniem facet na wysokim stanowisku zawsze powinien pamiętać, dzięki komu tam się dostał. Noblesse oblige i tak dalej. — Wymowne uniesienie brwi Van Atty wyraźnie zachęcało Lea do włączenia się w ten monolog samouwielbienia i samozadowolenia. Pamiętać. Z pewnością. Pustka w głowie Lea zaczynała być naprawdę dokuczliwa. Uśmiechnął się i korzystając z chwili przerwy, gdy Van Atta włączał komkonsolę biurka, zrobił wolną, pełną uprzejmego oczekiwania rundę po pokoju, jakby przyglądając się mu dokładnie. Zauważył małą tabliczkę z zabawnym mottem. “Szóstego dnia Bóg zrozumiał, że nie uda Mu się dokonać wszystkiego, stworzył więc INŻYNIERÓW”. Leo parsknął śmiechem. — Też mi się podoba — stwierdził Van Atta, podnosząc głowę, by sprawdzić przyczynę śmiechu. — Dała mi to moja była żona. To chyba jedyna rzecz, jakiej ta chciwa suka nie zabrała z powrotem przy rozwodzie. — A więc był pan… — zaczął Leo, ale ugryzł się w język, zanim wypowiedział słowo “inżynierem”, gdyż wreszcie sobie przypomniał, dziwiąc się jednocześnie, jak w ogóle mógł o tym zapomnieć. Oczywiście, znał kiedyś Van Attę jako inżyniera na bardzo podrzędnym staribwisku, nie jako szefa czegokolwiek. Czyżby ten układny karierowicz był tym idiotą, którego on sam, straciwszy do niego cierpliwość, wepchnął do administracji, byle tylko pozbyć się go z pracy nad projektem Stacja Morita jakieś dziesięć, dwanaście lat temu? Mały Brucie. O, tak. O, do diabła… Biurko Van Atty wyrzuciło z siebie kilka dysków z danymi, które ten zaraz wyszarpnął. — To pan dał mi pierwszego kopa w górę. Zawsze sądziłem, że zważywszy pana zaangażowanie w szkolenia, osiągnięcie przez któregoś z pana starych uczniów wysokiej pozycji musi panu sprawiać jakąś satysfakcję. Van Atta nie mógł być młodszy od Lea o więcej niż pięć lat. Leo zdusił w sobie narastającą irytację — nie był przecież zagrzebanym w papierach, dziewięćdziesięcioletnim emerytowanym nauczycielem ze szkółki niedzielnej, do jasnej cholery. Był czynnym zawodowo inżynierem o doskonale sprawnych rękach, których nie bał się pobrudzić. Wartość techniczna jego prac była bliska doskonałości na tyle, na ile pozwalała mu jego nieugięta skrupulatność i sumienność, dane dotyczące bezpieczeństwa mówiły same za siebie. Z westchnieniem pozwolił fali gniewu opaść. Czyż zawsze nie było tak samo? Miał do czynienia z dziesiątkami podległych mu początkowo pracowników, którzy później osiągali wysokie stanowiska, często byli wśród nich i jego uczniowie. Van Atta pchnął dyskietki z danymi przez pokój w jego kierunku. — Oto pańska rozpiska i informator. Chodźmy, pokażę panu część sprzętu, na którym będzie pan pracował. GalacTech ma w obróbce dwa projekty i rozważają nareszcie wyłączenie tych czworaczków z projektu Cay. — Czworaczków? — Oficjalne przezwisko. — Nie jest… hmm… pejoratywne? Van Atta popatrzył na niego, potem prychnął. — Nie. Natomiast nie należy ich głośno nazywać mutantami, odkąd rozpętała się ta cała genetyczna paranoja po fiasku z klonowaniem dla potrzeb militarnych Nuovo Brasilian. Cały projekt mógłby być przeprowadzony dużo lepiej na orbicie Ziemi, gdyby nie ta cała prawna histeria z manipulowaniem ludzkimi genami. Wróćmy jednak do projektów. Jeden to montowanie promowych statków na orbicie wokół Orient IV, a drugi — budowanie stacji transferowej w jakimś miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, zwanym Kline Station, gdzieś za Tau Ceti; zimno, żadnych zdatnych do zamieszkania planet w systemie, słońce to zwykły żużel, ale w okolicznej przestrzeni nie mniej niż sześć dziur. Potencjalnie bardzo zyskowne. Mnóstwo spawania w bardzo trudnych warunkach zerowej grawitacji… Wzbierającą u Lea złość przezwyciężyła ciekawość. Najbardziej ekscytująca była dla niego zawsze praca, nie zapłata czy honory. Do diabła z przywilejami kierownika — czyż to nie oznaczało zazwyczaj utknięcia na jakiejś pieprzonej planecie? W ślad za Van Attą wydostał się z biura na korytarz, gdzie Tony czekał cierpliwie z jego bagażem. — Myślę, że to rozwój macicznych replikatorów umożliwił to wszystko — stwierdził Van Atta, podczas gdy Leo rozkładał swoje rzeczy w nowym apartamencie. Pomieszczenie było więcej niż tylko miejscem do spania, oprócz bowiem wyglądającego na wygodny, przytwierdzonego do ściany śpiwora znajdowały się w nim także urządzenia toaletowe i komkonsola. W tej robocie nie będzie przeszkadzał ból pleców, pomyślał Leo z umiarkowaną satysfakcją. Ból głowy to inna sprawa. — Słyszałem coś o tym — odezwał się. — Kolejny wynalazek z Kolonii Beta, prawda? Van Atta skinął głową. — Te zewnętrzne światy robią się ostatnio cholernie sprytne. Ziemia straci swoją pozycję, jeżeli nie dotrzyma im kroku. To, niestety, prawda, pomyślał Leo. Ale historia wynalazków mówi, że tak być musi. Firma, która zainwestowała dużo pieniędzy w jeden system, nie chciała go oczywiście wyrzucać, więc następne, które już zaczynały później, siłą rzeczy posuwały się naprzód — co było źródłem frustracji dla lojalnych inżynierów… — Myślałem, że używanie tych replikatorów jest ograniczone do nagłych położniczych wypadków. — W istocie jedynym ograniczeniem ich zastosowania jest fakt, że są niemożliwie drogie — odparł Van Atta. — To pewnie tylko kwestia czasu, nim bogate kobiety zaczną wykręcać się od swoich biologicznych obowiązków i hodować sobie dzieciaki w tym urządzeniu. Ale dla GalacTechu oznaczało to, że eksperymenty z ludzką bioinżynierią mogą nareszcie być przeprowadzane bez angażowania do donoszenia wszczepionych embrionów tłumów rozhisteryzowanych matek zastępczych. Zgrabne, czyste, kontrolowane inżynieryjne podejście. A co lepsze, te czworaczki to w całości konstrukcje składane — to znaczy, ich geny wzięto z tylu źródeł, że nie ma najmniejszej możliwości zidentyfikowania genetycznych rodziców. To oszczędza mnóstwa prawnych awantur. — Na pewno — stwierdził Leo obojętnie. — Cały ten eksperyment to obsesja doktora Caya, jak rozumiem. Nigdy go nie poznałem, ale musiał być jednym z tych, wie pan, charyzmatycznych typków, potrafiących przepchnąć każdy eksperyment, nawet taki jak choćby ten, który zabiera mnóstwo czasu, zanim pozwoli osiągnąć jakiekolwiek zyski. Pierwsza partia kończy właśnie dwadzieścia lat. Najdziwniejsze są te dodatkowe ramiona… — Często pragnąłem mieć cztery ręce w zerowej grawitacji — mruknął Leo, starając się, by zabrzmiało to naturalnie. — …ale najwięcej zmian dokonano w metabolizmie. Nigdy nie dostają choroby lokomocyjnej, to ma coś wspólnego z przestrojeniem przedsionków, a ich mięśnie utrzymują się w formie przy ćwiczeniach trwających piętnaście minut dziennie maksimum — nie te godziny, które pan i ja musimy się przemęczyć przy długim pobycie w zerowej grawitacji. Ich kości zupełnie nie ulegają demineralizacji. Są bardziej odporni na promieniowanie. Szpik i gruczoły mogą znieść cztery, pięć razy więcej niż nasze, zanim GalacTech nas uziemi na amen. Medycy chcą, żeby zaczęli się rozmnażać jak najwcześniej, póki wszystkie te kosztowne geny są w stanie idealnym. Potem to dla nas wymarzony interes: pracownicy, których nie trzeba nigdy wysyłać na dół, tak zdrowi, że mogą pracować i pracować, a nawet sami się reprodukować. Leo zabezpieczył resztę swych nielicznych rzeczy osobistych. — A gdzie się podzieją, kiedy odejdą na, hm… emeryturę? Van Atta wzruszył ramionami. — Firma będzie musiała coś wymyślić, kiedy przyjdzie na to czas. Ale to już nie mój problem, na szczęście, ja sam będę wtedy już od dawna na emeryturze. — A co się stanie, jeżeli któryś z nich… odejdzie, pójdzie pracować gdzie indziej? Jeżeli, dajmy na to, inna firma zaoferuje im więcej pieniędzy? GalacTech zbankrutuje na odprawach. — Nie wydaje mi się, żeby pan zrozumiał całą cudowność tej kombinacji. Oni nie odchodzą. Nie są pracownikami. Są podstawowym wyposażeniem. Nie płaci się im pieniędzmi, chociaż chciałbym, żeby moja pensja wynosiła tyle, ile GalacTech wydaje na ich utrzymanie. Ale koszty ich utrzymania zmniejszą się wkrótce, gdy ostatnia wypuszczona z replikatorów partia będzie starsza i bardziej samodzielna. Przestali produkować nowe jakieś pięć lat temu, planując przekazanie tego zadania samym czworaczkom. Van Atta oblizał wargi i uniósł brwi, jakby zachwycając się własnym dowcipem. Leo udał, że nie pojął dwuznaczności pointy. Odwrócił się, krzyżując ramiona. — Związek Kosmiczny nazwie to niewolnictwem, chyba jest pan tego świadom — zauważył w końcu. — Związek będzie to nazywał dużo gorzej. Ich produktywność wyda im się czymś nienormalnym — prychnął Van Atta. — Takie tam pieprzone gadanie. Przecież my tutaj strasznie się z tymi małymi małpkami cackamy. GalacTech nie mógłby traktować ich lepiej, nawet gdyby były zrobione z czystej platyny. Powinniśmy na tym dobrze wyjść, Leo. ROZDZIAŁ DRUGI Bąbel obserwacyjny z boku Habitatu Cay miał telewizjer, co Leo odkrył z wielkim zadowoleniem; w dodatku urządzenie to nie było w tej chwili zajęte. W swojej kwaterze nie miał wizjera. Wślizgnął się do środka. Ten dzień pozostawiono mu wolny, aby mógł odpocząć po podróży i otrząsnąć się z efektów Skoku, zanim rozpocznie swój kurs. Dobrze przespana w zerowej grawitacji noc ogromnie poprawiła jego stan psychiczny po tym, co Leo mógł określić tylko jako dezorientującą wycieczkę z Van Attą. Zaokrąglony horyzont Rodeo dzielił widok z bąbla na dwie części. Za planetą rozciągała się już tylko ogromna przestrzeń pełna gwiazd. W tej chwili jeden z malutkich księżyców Rodeo przesuwał się przez środek panoramy. Wzrok Lea przyciągnął jakiś błysk nad horyzontem. Przestawił telewizjer na zbliżenie. Prom GalacTechu holował jeden z tych ogromnych kontenerów w kształcie kokonu, pełny rafinowanej ropy albo plastiku, przeznaczony może dla ogołoconej już z ropy Ziemi. Więcej podobnych pojemników unosiło się na orbicie. Leo policzył je. Jeden, dwa, trzy… sześć, a z tym nowym siedem. Trzy obsługiwane przez ludzi małe pchacze zaczęły już łączyć kontenery, potem przejmie je wszystkie wielki pchacz, mogący wyłamać się z orbity. Połączone już i przymocowane do pchacza pojemniki zostaną wyprawione w podróż do najbliższej czarnej dziury w lokalnej przestrzeni. Nadawszy im rozpęd i kierunek, pchacz odłączy się i wróci na orbitę Rodeo po następny ładunek. Kontenery bez żadnej załogi będą kontynuowały swoją powolną, tanią podróż — część długiego łańcucha lecącego od Rodeo do tej anomalii przestrzeni, gdzie znajdował się punkt Skoku. Kiedy już kontenery dotrą na miejsce, zostaną przechwycone i zatrzymane przez podobny wielki pchacz, a potem ustawione w odpowiedniej pozycji do Skoku. Wtedy wkroczą do akcji superskoczki, statki towarowe specjalnie zaprojektowane do tej funkcji. Gigantyczne towarowe skokowce składały się z niewielu części: para generatorów pola Necklina (pręty w ochronnych gniazdach, ustawione tak, żeby mogły objąć całą konstelację zgrupowanych kontenerów), para normalnych ramion pchacza i mała kabina kontrolna dla pilota-skoczka i jego neurologicznych podłączeń. Nie załadowane superskoczki zawsze kojarzyły się Leowi z jakimiś wyjątkowo dziwacznymi i delikatnymi, długonogimi insektami. Każdy pilot-skoczek, kierujący swoim statkiem za pomocą neurologicznych podłączeń wśród załamujących się rzeczywistości wewnątrz czarnej dziury, odbywał dwa skoki dziennie — najpierw w kierunku Rodeo z pustymi pojemnikami, a potem z powrotem z towarem — po czym miał jeden dzień wolny. Po dwóch miesiącach pracy przychodził bezpłatny, ale obowiązkowy urlop grawitacyjny, w czasie którego większość pilotów dorabiała, latając promami. Skoki były znacznie bardziej męczące niż zerowa grawitacja. Piloci szybkich statków pasażerskich, takich jak ten, którym Leo wczoraj przyleciał, nazywali tych z superskoczków skoczkami błotnymi albo jeźdźcami z karuzeli. Ci z kolei rewanżowali się, nazywając ich po prostu snobami. Leo uśmiechnął się do siebie. Bez wątpienia projekt Cay, chociaż sam w sobie fascynujący, był tylko malutką częścią całej operacji GalacTechu zlokalizowanej na Rodeo. Ten ładunek kontenerów, który właśnie łączono, mógłby utrzymać na niezłym poziomie przez rok miasto zamieszkane przez same wdowy i sieroty, a przecież był tylko jednym ogniwem nie kończącego się łańcucha. Struktura firmy przypominała rodzaj odwróconej piramidy — ci na dole podtrzymywali rozszerzającą się górę właścicieli dziesięciu procent. Ten fakt raczej wprawiał Lea w ukrywaną dumę, niż irytował. — Pan Graf? — W jego myśli wdarł się nieznajomy alt. — Jestem doktor Sondra Yei. Prowadzę dział psychologii i szkolenia w Habitacie Cay. Kobieta unosząca się przy drzwiach miała na sobie jasnozielony firmowy kombinezon. Sympatycznie brzydka, zbliżająca się do wieku średniego, miała jasne oczy z fałdą mongolską, szeroki nos i wargi, a skórę w kolorze kawy z mlekiem, co było oznaką mieszanego dziedzictwa rasowego. Odbiła się oszczędnym, leniwym ruchem, kogoś przyzwyczajonego do stanu nieważkości, i przeleciała przez otwór. — Ach tak, uprzedzono mnie, że będzie pani chciała ze mną porozmawiać. — Leo uprzejmie poczekał, aż kobieta złapie się pewnie uchwytu, zanim podał jej rękę. Zrobił gest w kierunku telewizjera. — Jest stąd bardzo ładny widok na kontenery na orbicie. Zdaje mi się, że to mogłoby być kolejne zadanie dla czworaczków. — Zajmują się tym już od ponad roku. — Yei uśmiechnęła się z satysfakcją. — A zatem przyzwyczajenie się do nich nie sprawia panu trudności? Tak też sugerował pana profil psychologiczny. To dobrze. — Czworaczki są w porządku. — Leo o mały włos nie ujawnił swojego niepokoju. Zresztą i tak nie był pewien, czy umiałby ubrać go w słowa. — Po prostu na początku byłem nieco zaskoczony. — To zrozumiałe. Zatem nie sądzi pan, że będzie miał kłopoty ze szkoleniem ich? Leo uśmiechnął się. — Nie mogą być gorsi od bandy robotników portowych, których szkoliłem na Jupiter Orbital 4. — Nie chodziło mi o kłopoty z ich strony. — Doktor Yei znowu się uśmiechnęła. — Przekona się pan, że są bardzo inteligentnymi i uważnymi uczniami. To dobre dzieci, w dosłownym znaczeniu tego słowa. I o tym właśnie chciałam z panem porozmawiać. — Przerwała i zamyśliła się, może starała się uporządkować swoje myśli w ten sam sposób, jak w dali ustawiano kontenery. — Nauczyciele i wychowawcy GalacTechu spełniają rolę rodziców w habitatowej rodzinie. Chociaż czworaczki nie mają rodziców, sami muszą kiedyś zostać rodzicami, niektórzy już nimi zostali. Od początku bardzo się staraliśmy, by mieli odpowiednie wzory odpowiedzialnych dorosłych ludzi. Ale oni tak naprawdę wciąż są dziećmi. Będą pana uważnie obserwować. Chciałabym, żeby pan o tym pamiętał i stale był tego świadom. Będą się od pana uczyć nie tylko spawania. Będą też przejmować pewne wzory zachowań. Zatem jeżeli ma pan jakieś złe nawyki, a każdy jakieś ma, musi je pan zostawić na dole na czas pobytu tutaj. Innymi słowy, proszę się pilnować. Proszę uważać na to, co pan mówi. — Mimowolny uśmiech otoczył jej oczy zmarszczkami. — Na przykład któregoś dnia ktoś z personelu żłobka użył wyrażenia “splunąć w oko” w jakimś tam kontekście… Czworaczki uznały to za przezabawne, a co gorsza wywołało to u pięciolatków prawdziwą epidemię plucia, którą opanowywaliśmy przez parę tygodni. Pan oczywiście będzie pracował ze znacznie starszymi dziećmi, ale zasada jest ta sama. Na przykład… O właśnie, czy przywiózł pan ze sobą coś do czytania bądź oglądania? Film, dysk z wiadomościami, cokolwiek? — Nie przepadam za czytaniem — odparł Leo. — Przywiozłem tylko materiały na kurs. — Techniczne rzeczy mnie nie obchodzą. To, co nam sprawia ostatnio problemy, to… hm, fikcja. Leo uniósł brew i uśmiechnął się. — Pornografia? Ja raczej bym się tym nie martwił. Kiedy byłem mały, mieliśmy… — Nie, nie. Nie pornografia. Nie jestem pewna, czy oni by ją w ogóle zrozumieli. Seks to tutaj temat otwarty, część ich wychowania społecznego. Biologia. Bardziej mnie martwi twórczość, która ukrywa fałszywe lub niebezpieczne wartości pod pięknymi kolorami albo nieskomplikowanymi historyjkami. Leo zmarszczył czoło, coraz bardziej zdezorientowany. — Czy w ogóle nie uczyła pani tych dzieciaków historii? Albo nie pozwalała im słuchać bajek? — Oczywiście, że tak. Czworaczki miały pod dostatkiem jednego i drugiego. To po prostu kwestia podkreślenia odpowiednich rzeczy. Na przykład typowa książka do historii z dołu, powiedzmy z osiedla na Oriencie IV, zazwyczaj poświęca mniej więcej piętnaście stron na roczną Wojnę Braci — tymczasową i dziwaczną społeczną aberrację — i około dwóch na sto lat, czy ile ich tam było, czasu osiedlania i budowania kolonii. Nasz tekst poświęca tylko jeden akapit wojnie. Ale budowanie transokopowego tunelu kolei jednoszynowej Witgowa, razem z wynikającymi z tego korzyściami ekonomicznymi dla obu stron, dostaje pięć stron. Czyli kładziemy nacisk na to, co powszechne, a nie na to, co rzadkie, raczej na budowanie niż na destrukcję, na normalne w opozycji do nienormalnego. Żeby czworaczki nigdy nie odniosły wrażenia, że to, co anormalne, jest od nich w jakiś sposób oczekiwane. Gdyby pan zechciał przejrzeć te teksty, myślę, że szybko pojąłby pan, o co chodzi. — Ja… Tak, sądzę, że powinienem to zrobić — wymamrotał Leo. Surowość cenzury, jaką otoczono czworaczki, zasugerowana tylko przez krótki opis doktor Yei, przyprawiła go o gęsią skórkę, a mimo to sama myśl o tekście, który poświęca dużo miejsca na wielkie prace inżynieryjne, sprawiała, że miał ochotę wstać i wiwatować. Ukrył swoje zmieszanie za uprzejmym uśmiechem. — Naprawdę nie przywiozłem nic ze sobą — zapewnił. Po tej rozmowie doktor Yei zabrała go na spacer po segmentach mieszkalnych i po pilnie strzeżonych żłobkach dla małych czworaczków. Małe zadziwiły Lea. Wydawało się, że jest ich strasznie dużo — może po prostu dlatego, że tak szybko się poruszały. Około trzydziestu pięciolatków natychmiast zaczęło latać po sali gimnastycznej jak oszalałe piłeczki pingpongowe, gdy tylko ich opiekunka, miła, pulchna kobieta z dołu, którą zwały Mamą Nillą, wspomagana przez kilka czterorękich nastolatek, wypuściła je z klasy, gdzie miały lekcję czytania. Ale kiedy tylko klasnęła w ręce i włączyła muzykę, wszystkie dzieci zebrały się i zademonstrowały jakąś grę — czy też może taniec, Leo nie był pewien — podczas której wiele z nich zerkało na niego i chichotało. Zabawa polegała na uformowaniu w powietrzu czegoś w rodzaju podwójnego dziesięciościanu, przypominającego ludzką piramidę, tylko bardziej skomplikowanego, a potem na zmienianiu układu w rytm muzyki. Kiedy ktoś pomylił się i zepsuł kompozycję, rozlegały się okrzyki konsternacji. Kiedy osiągano idealny kształt, wszyscy wygrywali. Leowi gra nie mogła się nie spodobać. Doktor Yei, obserwująca jego radosny śmiech, gdy młode czworączki zebrały się potem wokół niego, wydawała się niemal mruczeć z zadowolenia. Ale pod koniec wizyty przyjrzała mu się z podejrzliwym uśmieszkiem. — Panie Graf, jest pan w stanie ciągłego zdenerwowania. Czy jest pan pewien, że nie wchodzi w grę żaden stary kompleks Frankensteina? Może mi się pan spokojnie do tego przyznać; nawet wolałabym, żeby mi pan o tym powiedział. — Nie o to chodzi — odparł powoli Leo. — To tylko… Cóż, naprawdę nie mogę mieć nic przeciw temu, że stara się pani, by jak najwięcej czasu spędzali w grupie, biorąc pod uwagę, że całe ich życie upłynie na zatłoczonych stacjach kosmicznych. Są niezwykle zdyscyplinowani jak na swój wiek, to też dobrze… — Tylko dzięki temu mogą przeżyć w kosmicznym środowisku! — Tak, ale co z ich… samoobroną? — Będzie pan musiał zdefiniować dla mnie ten termin, panie Graf. Samoobroną przed czym? — Cóż, wydaje mi się, że udało się pani wychować coś koło tysiąca technicznych geniuszy — pozbawionych kręgosłupa. To miłe dzieciaki, ale czy one nie są trochę… zniewieściałe i naiwne? — Grzązł coraz głębiej, uśmiech doktor Yei zmienił się w zmarszczenie brwi. — To znaczy… Po prostu oni wydają się w sam raz dojrzali do wykorzystywania ich przez… przez kogoś. Czy ten cały eksperyment społeczny to pani pomysł? Bo to mi wygląda na idealne społeczeństwo, według kobiet oczywiście. Wszyscy tacy dobrze wychowani. — Miał niemiłą świadomość, że nie wytłumaczył tego najlepiej, ale przecież ona sama musi to dostrzec… Wzięła głęboki oddech i zniżyła głos. — Proszę pozwolić sobie wyjaśnić, panie Graf. Ja nie wymyśliłam czworaczków. Skierowano mnie tutaj sześć lat temu. To specjaliści GalacTechu domagają się maksymalnego uspołecznienia. Ja je po prostu odziedziczyłam już gotowe. I zależy mi na nich. Zajmowanie się ich statusem prawnym to nie pańskie zadanie, ani pańska sprawa, ale mnie to bardzo obchodzi. Ich bezpieczeństwo leży w ich poczuciu wspólnoty. Pan wydaje się wolny od powszechnych przesądów na temat inżynierii genetycznej, ale wielu ludzi myśli inaczej. Na niektórych planetach obowiązują kodeksy prawne, według których ten stopień manipulacji ludzkimi genami byłby nielegalny. Niech ci ludzie dojdą do wniosku — choćby raz — że czworaczki stanowią zagrożenie, a… — Zacisnęła usta, powstrzymując się przed dalszymi zwierzeniami, i odwołała się do swego autorytetu. — Ujmę to w ten sposób, panie Graf. Do mnie należy zatwierdzanie — lub niezatwierdzanie — personelu szkoleniowego dla projektu Cay. Pan Van Atta mógł pana tu sprowadzić, ale ja mogę pana stąd usunąć. I zrobię to bez wahania, jeżeli naruszy pan słowem lub czynem główne psychologiczne wytyczne. Sądzę, że wyraziłam się dosyć jasno. — Najzupełniej, wszystko jest całkiem jasne. — Przepraszam — powiedziała szczerze. — Ale zanim nie spędzi pan jakiegoś czasu w habitacie, musi się pan powstrzymać od wydawania pochopnych opinii. Ja jestem inżynierem-kontrolerem, proszę pani, pomyślał Leo. Moja praca polega na wydawaniu opinii przez cały dzień. Ale nie powiedział tego głośno. Udało im się rozstać w atmosferze nieco tylko wymuszonej uprzejmości. Film rozrywkowy nosił tytuł “Zwierzęta, zwierzęta, zwierzęta”. Silver włączyła po raz trzeci powtórzenie fragmentu “Koty”. — Znowu? — odezwała się z rezygnacją w głosie Claire, która dzieliła z nią kabinę holowidu. — Jeszcze tylko jeden raz — prosiła Silver. Jej wargi rozchyliły się w wyrazie zafascynowania, kiedy na tablicy pojawił się czarny perski kot, ale ze względu na Claire wyłączyła muzykę i tekst. Stworzenie, skulone, piło mleko z miski, przylepionej do podłogi przez planetarną grawitację. Małe białe kropelki spadające z jego języka leciały z powrotem do miseczki, jakby przyciągał je jakiś magnes. — Chciałabym mieć kota. Wydają się takie miękkie… Dolna lewa ręka Silver wyciągnęła się, by poklepać naturalnych rozmiarów obraz. Nie dotknęła niczego, tylko kolorowe światło z holowidu przesunęło się po jej skórze. Pozwoliła dłoni przelecieć przez kota i westchnęła. — Popatrz, można go wziąć na ręce, całkiem jak dziecko. Obraz skurczył się, by pokazać, jak człowiek z dołu, właściciel kota, bierze go na ręce i wynosi. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych. — Cóż, może niedługo pozwolą ci mieć dziecko — pocieszyła ją Claire. — To nie to samo — odparła Silver. Nie mogła się powstrzyrnać przed rzuceniem nieco zazdrosnego spojrzenia na Andy’ego, który spał zwinięty w powietrzu, blisko matki. — Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę miała szansę polecieć na dół. — Brrr. A kto by chciał? Zdaje się, że tam jest bardzo nieprzyjemnie. I niebezpiecznie. — Ci z dołu jakoś sobie radzą. A poza tym wszystko, co jest chociaż trochę interesujące, wydaje się… wydaje się pochodzić z planet. — I wszyscy interesujący ludzie, dodała w myśli. Pomyślała o byłym nauczycielu pana Van Atty, panu Grafie, którego spotkała wczoraj, w czasie swojej zmiany w Hydroponice. Kolejny ktoś z nogami, kto jeździł w różne miejsca i robił różne rzeczy. On naprawdę urodził się na starej Ziemi, jak zapewniał pan Van Atta. Rozległo się stłumione pukanie do drzwi dźwiękoszczelnej kulistej kabiny i Silver nacisnęła przycisk zdalnego otwierania drzwi. Siggy, w żółtej koszulce i szortach pracowników Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, wsunął głowę do środka. — Teren czysty, Silver. — Dobra, wchodź. Siggy wślizgnął się do środka. Silver wcisnęła przycisk zamykający drzwi, a Siggy odwrócił się, sięgnął do torby z narzędziami przypiętej do paska, podważył płytkę w ścianie i zablokował mechanizm drzwi. Płytkę zostawił odchyloną, na wypadek gdyby wydarzyło się coś niespodziewanego, na przykład gdyby doktor Yei zapukała do drzwi, żeby pogodnym głosem zapytać, co robią. W tym czasie Silver zdążyła już zdjąć tylną pokrywę z holowidu. Siggy delikatnie sięgnął do wnętrza, by przyczepić własnej roboty zagłuszacz głównego kabla. Ktokolwiek sprawdzałby na podglądzie, co oni oglądają, straciłby obraz. — To świetny pomysł — oznajmił Siggy z entuzjazmem. Claire miała jednak wątpliwości. — Jesteście pewni, że nie będziemy mieli kłopotów, jeżeli nas złapią? — Nie widzę powodu — odparła Silver. — Pan Van Atta wyłącza wykrywacz dymu w swoim apartamencie, kiedy chce zapalić. — Myślałem, że tym z dołu nie wolno palić na pokładzie — powiedział zaskoczony Siggy. — Pan Van Atta mówi, że to przywilej związany ze stanowiskiem — wyjaśniła Silver. — Chciałabym mieć jakieś stanowisko… — Czy dał ci kiedyś zapalić? — spytała Claire tonem pełnym obrzydzenia i fascynacji zarazem. — Raz. — O rany — Siggy uśmiechnął się z podziwem. — Jak było? Silver skrzywiła się. — Średnio. To smakowało raczej okropnie. Miałam potem czerwone oczy. Naprawdę nie rozumiem, co w tym takiego niezwykłego. Może ci z dołu mają jakieś reakcje biochemiczne, których my nie mamy. Spytałam pana Van Attę, ale on się tylko śmiał. — Och. — Siggy skupił uwagę na holowizyjnym obrazie. Trójka czworaczków usadowiła się wokół odtwarzacza. W bąblu zapanowała pełna oczekiwania cisza, podczas gdy muzyka grała, a przed ich oczami obracały się grube czerwone litery — “Więzień Zendy”. Sceneria ukazywała bardzo szczegółowo autentyczną ulicę z początków cywilizacji, jeszcze sprzed epoki podróży kosmicznych, a nawet elektryczności. Czwórka lśniących koni z dzwoniącą uprzężą ciągnęła ozdobne pudło na kółkach. — Czy nie możesz zdobyć więcej filmów z serii “Ninja z Bliźniaczych Gwiazd”? — poskarżył się Siggy. — Znów te starożytne bzdury. Ja chcę coś realistycznego, jak ta scena z pogonią przez pas asteroidów… — Jego ręce goniły jedna drugą, gdy jednocześnie wydawał nosowe dźwięki, mające sugerować odgłosy maszyn pracujących na wysokich obrotach. — Zamknij się i popatrz na zwierzęta — uciszyła go Silver. — Tak ich dużo, a to nawet nie jest zoo. Pełno ich tam jak śmieci. — Właśnie, śmieci — zachichotała Claire. — Wiesz, one przecież nie noszą pieluszek. Zastanów się nad tym. Siggy pociągnął nosem. — Ziemia musiała być wtedy naprawdę obrzydliwym miejscem. Nic dziwnego, że ludzie mieli nogi. Chcieli być jak najdalej w powietrzu od… Silver gwałtownym ruchem wyłączyła holowid. — Jeżeli nie możecie wymyślić żadnych lepszych tematów do rozmowy — oznajmiła groźnie — to ja wracam do siebie. Razem z moim filmem. A wy możecie sobie oglądać “Techniki oczyszczania i konserwowania dla Działu Przetwarzania Żywności”. — Przepraszam. — Siggy objął swe ciało obiema parami ramion, zwinął się w małą kulkę i starał się przybrać pełen skruchy wyraz twarzy. Claire powstrzymała się od dalszych komentarzy. — No — Silver włączyła z powrotem holowid i dalej oglądali już w zupełnej ciszy. Kiedy pojawiły się sceny z pociągami, nawet Siggy przestał się wiercić. Leo energicznie rozpoczął swój pierwszy wykład: — Oto typowa długość spawu zrobionego wiązką elektronów… Pomajstrował chwilę przy holowidzie i półprzeźroczysty, świecący niebieskim światłem kształt, przedstawiający wytworzony przez komputer obraz oryginalnego obiektu prześwietlonego promieniami rentgena, pojawił się na środku sali. — Rozsuńcie się, dzieciaki, żeby wszyscy mogli dobrze się przyjrzeć. Zasłuchane czworaczki rozsunęły się, tworząc w powietrzu kulisty kształt. Każdy automatycznie podał ręce sąsiadom, by wszyscy mogli odsunąć się na podobną odległość. Doktor Yei, która przysłuchiwała się wykładowi, unosiła się dyskretnie z tyłu. Sprawdzała jego polityczną poprawność, jak przypuszczał Leo, któremu to zresztą wcale nie przeszkadzało. Nie zmienił, ze względu na jej obecność, ani jednego słowa w swoim wykładzie. Kazał komputerowi obrócić obraz, żeby każdy mógł go obejrzeć ze wszystkich stron. — A teraz powiększmy tę część. Widzicie przekrój zrobiony za pomocą strumienia mocno skoncentrowanej energii, znany wam z kursu podstawowego. Zauważcie te małe, okrągłe wgłębienia tutaj… — Znowu powiększył obraz. — Jak sądzicie, czy spaw jest wadliwy czy nie? Omal nie dodał: “Kto wie, ręka do góry”, ale w ostatniej chwili uświadomił sobie, że tutaj polecenie to byłoby zupełnie niezrozumiałe. Kilkoro spośród ubranych na czerwono studentów rozwiązało problem za niego, krzyżując górne ręce na piersiach i robiąc niepewne miny. Leo skinął głową w stronę Tony’ego. — To bąbelki gazu, prawda, proszę pana? Spaw musi być wadliwy. Leo uśmiechnął się, wdzięczny za jasną wypowiedź. — Tak, to rzeczywiście bąbelki gazu. Ale, o dziwo, kiedy je zbadamy dokładniej, nie wydadzą się defektami. Przepuśćmy czujnik komputera przez całą długość, patrząc na odczyt licznika. Jak widzicie — cyferki migały w rogu obrazu, podczas gdy przekrój się przesuwał — w żadnym punkcie przekroju nie pojawiają się więcej niż dwie banieczki, a nigdzie nie zajmują one więcej niż pięć procent danego fragmentu. Poza tym kuliste puste przestrzenie są najmniej szkodliwe ze wszystkich. Defekt nie będący zagrożeniem nazywamy przerwą. Leo przerwał uprzejmie, a dwa tuziny głów pochyliły się jednocześnie, by podkreślić ten przyjemnie jednoznaczny fakt na autotranskrypcji swoich tabliczek świetlnych, trzymanych przez dolną parę rąk. — Kiedy dodam, że ten spaw znajduje się w ścianie pojemnika do przechowywania płynów o stosunkowo niskim ciśnieniu, a nie na przykład w komorze napędowej wielkiego pchacza, gdzie wywierane ciśnienie jest o wiele większe, trudność w zdefiniowaniu będzie jasna. Bo w komorze napędowej taki defekt jak ten byłby już niebezpieczny. — Zmienił obraz na inny, tym razem świecący na czerwono. — Oto widok tego samego spawu wytworzony na podstawie pulsacyjnego ultradźwiękowego skanu odbiciowego. Wygląda zupełnie inaczej, prawda? Czy ktoś może zidentyfikować tę przerwę? Powiększył jaskrawy fragment. Znowu skrzyżowało się sporo par rąk. Leo skinął głową w stronę innego studenta, chłopca o orlim nosie, lśniących czarnych oczach, sprężystych mięśniach i ciemnej, mahoniowej skórze, wspaniale kontrastującej z czerwoną koszulką i spodenkami. — Tak, Pramod? — To rozwarstwienie. — Zgadza się! — Leo dotknął przycisków kontrolnych. — Ale spójrzcie tylko, gdzie też się podziały nasze małe bąbelki? Czy ktokolwiek z obecnych uważa, że w jakiś magiczny sposób zniknęły między jednym testem a drugim? Dziękuję — odpowiedział na ich porozumiewawcze uśmiechy. — Cieszę się, że tak nie sądzicie. A teraz spójrzmy na obie mapy jednocześnie. Czerwień i błękit zlały się w fiolet, kiedy komputer połączył obie mapy w jedną. — I teraz widzimy, na czym polega problem — oznajmił Leo, znowu powiększając jeden fragment. — Te dwa bąbelki plus to rozwarstwienie, wszystkie na tej samej wysokości. Można nawet dostrzec pęknięcie, które już zaczęło się rozszerzać, o, pod tym kątem… — Obraz obrócił się, a Leo podkreślił pęknięcie jaskrawym różem. — I to, drogie dzieci, jest defekt. Westchnęli zafascynowani. Leo uśmiechnął się i mówił dalej: — I o to właśnie chodzi. Oba te testy dały nam tak dokładne obrazy, na ile to było możliwe. Ale żaden z nich nie był ani pełny, ani sam w sobie wystarczający. Mapa nie jest równoznaczna z samym terytorium. Musicie wiedzieć, że prześwietlanie jest doskonałe, jeżeli chodzi o wykrycie przerw i pustych przestrzeni, ale nie najlepiej nadaje się do szukania pęknięć, chyba że pod pewnym określonym kątem, ultradźwięki zaś są świetne do tych płaskich rozwarstwień, które promienie prawie na pewno ominą. Dopiero obie mapy, odpowiednio połączone, dały właściwy wynik. — A teraz. — Leo uśmiechnął się ponuro i zastąpił obraz innym, tym razem zielonym. — Popatrzcie na to. Co widzicie? Znowu skinął głową w kierunku Tony’ego. — Laserowy spaw, proszę pana. — Tak to wygląda. Twoja identyfikacja jest całkowicie zrozumiała… i całkowicie błędna. Chcę, żeby wszyscy zapamiętali to, co teraz widzą. To może być najgorsza rzecz, z jaką się kiedykolwiek zetkniecie. Słowa naprawdę zrobiły na nich wrażenie, ale nic jeszcze nie rozumieli. Leo nakazał absolutną ciszę i maksymalną uwagę. — To — gestem podkreślił wagę swych słów, a jego głos był pełen pogardy — jest sfałszowany dowód inspekcji. Co gorsza, jeden z wielu. Pewna współpracująca z GalacTechem firma, dostarczająca komory napędowe do statków skokowych, stwierdziła, że jej prowizja jest poważnie zagrożona, gdyż sporą część dostarczanych urządzeń odrzucano już po podłączeniu do systemów. Zamiast rozłożyć wszystko na kawałeczki i zmontować jeszcze raz dobrze, postanowili zdać się na inspektorów bezpieczeństwa. Nigdy nie będziemy mieli pewności, czy główny inspektor odrzucił łapówkę, czy też nie, gdyż nie zdążył nam tego powiedzieć. Pozornie zginął w wypadku spowodowanym awarią skafandra, którą uznano za wynik jego własnego błędu, popełnionego, gdy usiłował założyć skafander po pijanemu. Autopsja wykazała wysoki poziom alkoholu w jego krwi. Dopiero znacznie później ktoś zauważył, że ów procent był tak wysoki, iż człowiek ten nie byłby w stanie nawet iść, a co dopiero nakładać skafander. Natomiast jego zastępca przyjął łapówkę. Połączenia przeszły przez komputerowy sprawdzian bez problemów, a to dlatego, że za każdym razem był to ten sam cholerny dobry spaw, którego obraz powielano bez końca i wprowadzano do banku danych zamiast prawdziwych zapisów inspekcji, której nigdy nie dokonano. Dwadzieścia komór napędowych dopuszczono do użytku. Dwadzieścia bomb zegarowych. Dopiero jak wybuchła druga z nich, w osiemnaście miesięcy później, oszustwo się wydało. To nie jest relacja z drugiej ręki, należałem do zespołu badającego przyczyny wypadku. To ja wykryłem całą sprawę, dzięki najstarszemu testowi na świecie, używając własnych oczu i własnego mózgu. Kiedy siedziałem tam sobie w fotelu, przeglądając te setki holowidowych zapisów jeden po drugim, i kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że widzę ten sam fragment znowu i znowu, bo komputer stwierdzał tylko tyle, że całość nie ma defektów, i kiedy zrozumiałem, co ci dranie zrobili… Jego dłonie zaczęły drżeć, jak zwykle w tym momencie wykładu, kiedy powróciły stare wspomnienia. Leo zacisnął pięści. — Sfałszowano osąd komputera dzięki tym elektronicznym obrazkom. Ale uniwersalne prawa fizyki działają zawsze. Zginęło łącznie osiemdziesiąt sześć osób. To nie było zwykłe oszustwo, to było okrutne morderstwo z zimną krwią. Wziął głęboki oddech. — A teraz najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek ode mnie usłyszycie. Ludzki umysł to najdoskonalsza maszyna do testów. Możecie robić sobie, ile chcecie, notatek o technice i jeżeli czegokolwiek zapomnicie, znajdziecie to na nowo, ale coś, co teraz powiem, musi zostać wypisane w waszych sercach ognistymi literami: “Nie ma nic, nic, nic ważniejszego dla mnie u lu dzi, których uczę, niż ich absolutna uczciwość. Czy pracujecie jako spawacze, czy jako inspektorzy, obiektywne prawa fizyki to nieomylne wykrywacze kłamstw. Ludzi można oszukać. Oszukać metalu nie da się nigdy”. To wszystko. Wypuścił powietrze z płuc i rozejrzawszy się, odzyskał dobry humor. Studenci wszystko przyjmowali z odpowiednią powagą, żaden klasowy wesołek nie wygłaszał w ostatnim rzędzie głupich dowcipów. Właściwie to wyglądali na dość wstrząśniętych, przyglądali mu się z pełnym przerażenia szacunkiem. — No, dobrze. — Klasnął w dłonie i zatarł je wesoło, żeby zmienić nastrój. — Teraz chodźmy do warsztatu i rozłóżmy na części promieniową spawarkę, żeby sprawdzić, czy uda się nam znaleźć wszystko, co może się w niej ewentualnie zepsuć… Posłusznie ruszyli do wyjścia przed nim, znowu rozmawiając. Przy otworze drzwiowym na Lea, który udał się w ślad za swoimi uczniami czekała Yei. Rzuciła mu krótki uśmiech. — Imponujący wykład, panie Graf. Staje się pan całkiem wymowny, kiedy mówi pan o swojej pracy. Wczoraj uważałam pana raczej za jednego z tych silnych, milczących typów. Leo zarumienił się lekko i wzruszył ramionami. — To nie jest takie trudne, kiedy można mówić o czymś interesującym. — Nigdy bym się nie domyśliła, że ta dziedzina inżynierii jest taka ciekawa. Jest pan prawdziwym entuzjastą. — Mam nadzieję, że pani czworaczki odniosły to samo wrażenie. To cudowne, kiedy można kogoś naprawdę zainteresować. To najwspanialsza robota na świecie. — Też zaczynam tak sądzić. Pana opowieść… — zawahała się. — Ta opowieść o fałszerstwie wywarła na nich wielkie wrażenie. Nigdy o niczym takim nie słyszeli. Ja sama nigdy o tym nie słyszałam. — To było dawno temu. — Tak czy inaczej, historia jest wstrząsająca. Mam nadzieję, że nie za bardzo. — Cóż, ja mam nadzieję, że jest bardzo wstrząsająca. To prawdziwa historia. Byłem tam. — Przyjrzał się jej. — Pewnego dnia oni mogą przeżyć coś podobnego. Jeżeli ich na to nie przygotuję, niedbałość może zamienić się w zbrodnię. — Ach — zaśmiała się krótko. Ostatni uczeń zniknął w korytarzu. — Lepiej ich dogonię. Czy zamierza pani uczestniczyć w całym kursie? Jeszcze zrobię z pani spawacza. Z żalem pokręciła głową. — Kiedy pan o tym opowiada, brzmi to naprawdę atrakcyjnie. Ale obawiam się, że mam już pracę pochłaniającą cały mój czas. Będę musiała spuścić pana ze smyczy. — Skinęła mu głową. — Poradzi pan sobie, panie Graf. ROZDZIAŁ TRZECI Andy wypluł grudkę ryżu ze śmietaną, którą Claire właśnie włożyła mu do buzi. — Beee — oznajmił. Kulka ryżu, wzgardzona jako potrawa, najwyraźniej okazała się bardziej interesująca jako zabawka, gdyż złapał ją dolną i górną lewą ręką, kiedy powoli obok niego przepływała. — Eee! — zaprotestował, kiedy jego nowy satelita został zredukowany do bezkształtnej packi. — Och, Andy — mruknęła zdesperowana Claire i wytarła umazane rączki dość już zatłuszczonym, miękkim ręcznikiem. — No, dziecinko, musisz tego spróbować. Doktor Yei mówiła, że to dla ciebie dobre! — Może już się najadł — wysunął hipotezę Tony. Eksperyment odżywczy odbywał się w prywatnym pokoju Claire; otrzymała go z okazji urodzenia Andy’ego i dzieliła teraz z dzieckiem. Często brakowało jej dawnych koleżanek z pokoju, ale z żalem przyznawała, że firma jednak miała rację — sympatia do niej i fascynacja Andym najprawdopodobniej nie przetrwałyby wielu nocnych karmień, zmian pieluszek, ataków kolki, tajemniczych biegunek i podwyższonych temperatur czy innych niemowlęcych problemów. Brakowało jej także Tony’ego. W ciągu ostatnich sześciu tygodni rzadko go widywała. Nowy instruktor spawania nie zostawiał mu wiele wolnego czasu. Wydawało się, że w całym Habitacie życie zaczęło toczyć się szybciej. Bywały dni, kiedy właściwie trudno było znaleźć czas choćby na głębszy oddech. — Może mu to nie smakuje — zasugerował Tony. — Próbowałaś to pomieszać z tamtym drugim jedzeniem? — Wszyscy są ekspertami — westchnęła Claire. — Z wyjątkiem mnie… Zresztą wczoraj trochę zjadł. — Jak to smakuje? — Nie wiem, nigdy nie próbowałam. — Hm. Tony wyjął łyżeczkę z jej dłoni, zamieszał nią w otworze naczynia, oddzielił jedną kulkę i wsunął sobie do ust. — Hej… — zaczęła z oburzeniem Claire. — Brrr! — zakrztusił się Tony. — Daj mi ten ręcznik. — Pozbył się ryżu. — Nic dziwnego, że wszystko wypluwa. Straszne świństwo. Claire zabrała mu łyżeczkę, mruknęła coś pod nosem i poleciała do kuchenki, żeby przez otwory na ręce wsunąć ją do dozownika wody i wypłukać we wrzątku. — Bakterie! — warknęła z pretensją. — Sama tego spróbuj! Niepewnie powąchała naczynie. — Wierzę ci na słowo. W tym czasie Andy złapał swoją dolną rączkę górnymi i włożył sobie do buzi, wyginając się przy tym w kabłąk. — Nie wolno ci jeszcze jeść mięsa — westchnęła Claire, rozprostowując go. Andy wziął głęboki oddech, chcąc zaprotestować, ale poprzestał na zwykłym “aaa”, gdyż drzwi otworzyły się, ukazując nowy obiekt zainteresowania. — Jak idzie, Claire? — spytała doktor Yei. Grube, bezużyteczne nogi istot pochodzących z dołu zwisały bezwładnie, kiedy wsuwała się do środka. Claire rozpogodziła się. Lubiła doktor Yei, wszystko się jakby uspokajało, kiedy ona była w pobliżu. — Andy nie chce ryżu ze śmietaną. Wolał tarte banany. — Może przy następnym karmieniu spróbuj dać mu owsiankę — poradziła doktor Yei. Podleciała do Andy’ego i wyciągnęła rękę, którą on złapał górnymi rączkami. Uwolniła dłoń z uścisku i przesunęła niżej, on chwycił ją dolnymi i zachichotał. — Koordynacja ruchów dolnej partii ładnie się poprawia. Prawdopodobnie do jego pierwszych urodzin będzie równie dobra jak górnej. — A przedwczoraj przebił się ten czwarty ząbek — pokazała z dumą Claire. — Natura mówi ci na swój sposób, że czas już jeść ryż ze śmietaną — pouczyła dziecko doktor Yei z ironiczną powagą. Andy przywarł do jej ramienia, chciwie wpatrując się w kolczyki i całkiem zapominając o jedzeniu. — Nie przejmuj się za bardzo, Claire. Przy pierwszym dziecku zawsze chce się robić wszystko za szybko, tylko po to, żeby się upewnić, że w ogóle da się to zrobić. Przy drugim będzie już łatwiej. Daję ci słowo, że wszystkie dzieci nauczą się jeść ryż ze śmietaną, zanim skończą dwadzieścia lat, bez względu na to, co ty robisz. Claire roześmiała się ze skrywaną ulgą. — Tylko że pan Van Atta pytał o jego postępy. — Rozumiem. — Wargi doktor Yei wykrzywiły się w raczej wymuszonym uśmiechu. Obroniła swój kolczyk przed planowanym atakiem, zawieszając Andy’ego w powietrzu na tyle daleko, żeby nie mógł go dosięgnąć. Fala nerwowych pływackich ruchów wprowadziła go tylko w nie chciany młynek. Otworzył buzię, żeby krzyknąć na znak protestu. Doktor Yei poddała się natychmiast, ale zamiast przyciągnąć go do siebie podała mu końce palców tak, że musiał sam dotrzeć do kolczyka. Andy wyruszył w tym kierunku, przesuwając rączkę po rączce. — Pewnie, nie poddawaj się, mały — zachęcił go Tony. — Cóż — doktor Yei przeniosła swą uwagę na Claire. — Właściwie to zaszłam, żeby przekazać dobre wieści. Firma jest bardzo zadowolona, że z Andym poszło tak dobrze, postanowili więc przyśpieszyć datę rozpoczęcia twojej następnej ciąży. Za plecami doktor Yei Tony uśmiechnął się radośnie. Ścisnął górne dłonie w geście zwycięstwa. Claire wykonała w jego kierunku parę uspokajających gestów, ale sama też nie zdołała powstrzymać uśmiechu. — O rany — sapnęła z zadowoleniem. A zatem firma uznała, że idzie jej aż tak dobrze? Czasami miała wrażenie, że nikt nie zauważa jej wysiłków. — Jak bardzo przyśpieszyć? — Cykle miesięczne wciąż jeszcze są przyhamowane przez karmienie piersią, tak? Na jutro masz umówioną wizytę w gabinecie. Doktor Minchenko da ci środek, po którym znów się rozpoczną. Możesz zacząć próbować od drugiego cyklu. — Ojejej, tak szybko… Claire, obserwując wiercącego się Andy’ego, przypomniała sobie, jak bardzo osłabiła ją pierwsza ciąża. — Chyba sobie z tym poradzę. Ale co w takim razie z tą idealną przerwą dwóch lat i trzech miesięcy, o której pani mówiła? Doktor Yei bardzo ostrożnie formułowała zdania. — Cóż… Nieustannie wywierane są naciski na zwiększenie produktywności. We wszystkich dziedzinach. Doktor Yei, która zawsze była taka szczera, uśmiechnęła się fałszywie. Popatrzyła na uradowanego Tony’ego i zacisnęła usta. — Cieszę się, że tu jesteś, Tony, bo dla ciebie też mam dobrą wiadomość. Twój instruktor, pan Graf, uważa cię za najlepszego ucznia w swojej klasie. Zostałeś wybrany na szefa w pierwszym kontrakcie, jaki GałacTech zawarł dla projektu Cay. Ty i twoi współpracownicy za miesiąc wyruszycie do miejsca zwanego Kline Station. To jest daleko za Ziemią i podróż będzie długa, więc pan Graf poleci z wami, żeby po drodze dokończyć szkolenie i mieć potem na was baczenie. Podniecony Tony przeleciał przez cały pokój. — Nareszcie! Prawdziwa praca! Ale… Zatrzymał się, zaskoczony. Claire, której pierwszej przyszło to do głowy, poczuła, jak jej twarz staje się sztywna niczym maska. — Ale jak Claire może począć dziecko w przyszłym miesiącu, jeżeli ja będę już w drodze? — Doktor Minchenko mógłby zamrozić parę próbek nasienia przed twoim wyjazdem — zasugerowała Claire. — Ach… Hmm. Cóż, właściwie to twoje następne dziecko ma być spłodzone przez Rudy’ego z Instalacji Mikrosystemów. — O, nie! — jęknęła Claire. Doktor Yei obserwowała przez chwilę ich twarze, a potem zmarszczyła surowo brwi. — Rudy to bardzo miły chłopiec. Jestem pewna, że twoja reakcja niezwykle by go zraniła. Niemożliwe, by była to dla ciebie niespodzianka, Claire, po wszystkich naszych rozmowach. — Tak, ale… Miałam nadzieję, że skoro Tony i ja tak sobie dobrze poradziliśmy, pozwolą nam… Miałam o to poprosić doktora Caya! — Którego, niestety, nie ma już wśród nas — westchnęła doktor Yei. — A więc pozwoliliście sobie na zaangażowanie uczuciowe. Ostrzegałam was przed tym, prawda? Claire zwiesiła głowę. Teraz z kolei twarz Tony’ego była sztywna jak maska. — Claire, Tony, wiem, że to się wydaje trudne. Ale pierwsze pokolenie ma zawsze najtrudniejsze zadanie. Jesteście pierwszym ogniwem długoterminowego planu GalacTechu, obliczonego dosłownie na pokolenia. Wasze postępowanie może mieć niewyobrażalne, nieproporcjonalnie wielkie skutki. Posłuchajcie, to przecież nie koniec świata. Claire ma przed sobą jeszcze długą karierę rozrodczą. Jest całkiem prawdopodobne, że kiedyś znów się spotkacie. A ty, Tony, ty jesteś wspaniały. GalacTech nie chce cię zmarnować. Będą inne dziewczyny… — Nie chcę innych dziewczyn — powiedział Tony ponuro — tylko Claire. Doktor Yei przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej: — Nie powinnam ci tego jeszcze mówić, ale wyznaczono ci już Sindę z Wyżywienia. Zawsze uważałam, że to niezwykle ładna dziewczyna. — Jej śmiech przypomina zgrzytanie piłki do metalu. Doktor Yei prychnęła niecierpliwie. — Później o tym porozmawiamy. Za jakiś czas. W tej chwili chciałabym zostać z Claire. Wypchnęła go stanowczo za drzwi i zamknęła je, nie zważając na jego grymasy i protesty. Potem odwróciła się do dziewczyny i spojrzała na nią uważnie. — Claire… Czy ty i Tony utrzymywaliście stosunki seksualne nawet po tym, jak zaszłaś w ciążę? — Doktor Minchenko powiedział, że to nie zaszkodzi dziecku. — Doktor Minchenko wiedział o tym? — Nie wiem… Spytałam go tylko tak, ogólnie. — Claire wpatrywała się w swoje dłonie. — Czy spodziewała się pani, że przestaniemy? — Jasne, że tak! — Nie powiedziała nam pani o tym. — Nie pytałaś. Właściwie to bardzo starannie unikałaś tego tematu. Teraz, kiedy o tym myślę… Och, jak mogłam być tak ślepa! — Ale ludzie z dołu robią to przez cały czas — broniła się Claire. — Skąd wiesz, co robią ludzie z dołu? — Silver mówi, że pan Van Atta… — Claire przerwała raptownie. — Co wiesz o Silver i panu Van Atcie? — spytała gwałtownie doktor Yei. — Cóż… Chyba wszystko. To znaczy, wszyscy chcieliśmy wiedzieć, jak ci z dołu to robią. — Claire znów przerwała na chwilę. — Oni są naprawdę dziwni — dodała. Doktor Yei najpierw skamieniała, a potem ukryła zarumienioną twarz w dłoniach i zachichotała bezradnie. — Czyli Silver dostarczała wam szczegółowych informacji? — No… tak. — Claire przyglądała się pani psycholog z niepokojem. Doktor Yei stłumiła śmiech i spojrzała na nią. Jej wzrok pełen był rozbawienia i zarazem irytacji. — Sądzę… Sądzę, że lepiej będzie, jeżeli każesz Tony’emu trzymać język za zębami. Obawiam się, że pan Van Atta byłby nieco zdenerwowany, gdyby się dowiedział, że jego intymne czynności mają tylu kibiców. — Dobrze — zgodziła się bez przekonania Claire. — Ale… Pani zawsze chciała wiedzieć wszystko o mnie i o Tonym. — To co innego. Staramy się wam pomóc. — No, a ja i Silver staramy się pomóc sobie nawzajem. — Wy nie macie sobie pomagać. — Ostrze krytyki doktor Yei zostało stępione przez stłumiony uśmieszek. — Macie czekać, aż ktoś się wami zajmie. — Przerwała na chwilę. — Ile osób spośród was miało właściwie dostęp do tej… kopalni informacji, co? Mam nadzieję, że tylko ty i Tony. — No, i moje koleżanki z pokoju. Zabieram tam Andy’ego, kiedy mam wolne, i wszystkie się z nim bawimy. Dopóki się nie wyprowadziłam, spałam obok Silver. To moja najlepsza przyjaciółka. Jest taka… taka odważna. Próbuje rzeczy, na które jabym się nigdy nie odważyła. — Claire westchnęła z zazdrości. — Osiem dziewczyn — mruknęła doktor Yei. — O, panie Kryszno… Mam nadzieję, że na razie żadna nie zechciała z nią rywalizować? Claire, nie chcąc kłamać, nie powiedziała nic. Nie musiała; doktor Yei, obserwująca jej twarz, skrzywiła się, a potem obróciła w powietrzu. — Muszę poważnie porozmawiać z Silver. Powinnam to była zrobić, kiedy pierwszy raz zaczęłam podejrzewać… Ale miałam nadzieję, że ten człowiek będzie dość rozsądny, by nie psuć eksperymentu… Przymknęłam na wszystko oczy. Posłuchaj, Claire, chcę jeszcze z tobą porozmawiać o twoim nowym zadaniu. Jestem tu po to, by wszystko poszło najłatwiej i najprzyjemniej, jak to tylko możliwe… Wiesz, że ci pomogę, prawda? Wrócę do ciebie tak szybko, jak tylko będę mogła. Yei odczepiła od swojej szyi Andy’ego, który właśnie usiłował zjeść jej kolczyk, i podała chłopca z powrotem Claire. Zniknęła za hermetycznymi drzwiami, mrucząc pod nosem coś o szkodliwym działaniu. Claire mocno przytuliła dziecko. Zmartwienie i niepewność leżały na jej sercu jak ciężka bryła zimnego metalu. A tak bardzo się starała… Leo zerknął z aprobatą na światła i głębokie cienie próżni, podczas gdy dwójka jego uczniów w skafandrach precyzyjnie umieściła pierścień ryglujący na końcu giętkiego, harmonijkowego korytarza. Osiem schowanych w rękawicach dłoni sprawnie wykonywało zadanie. — A teraz, Pramod, Bobbi, przynieście spawarkę i rejestrator i przygotujcie je. Julian, ty włącz program ustawiający laser i połącz wszystko. Dwanaście czterorękich postaci poruszało się wokół, a każda miała imię i numer wypisane wielkimi, wyraźnymi literami z przodu hełmu i na plecach srebrzystego roboczego skafandra. Silniki odrzutowe skafandrów warczały cicho, kiedy czworaczki starały się ustawić tak, by widzieć jak najlepiej. — Przy spawaniu częściowo penetrującym z użyciem wiązki skoncentrowanej energii — mówił Leo do wbudowanego w skafander komunikatora — nie można pozwolić, by strumień elektronów doszedł do stałego stadium penetrującego. Ten promień może przebić pól metra stali. Jedna chwila nieuwagi i wasz, powiedzmy, statek o napędzie jądrowym albo komora napędowa straci swoją strukturalną jedność. Ten pulser, który Pramod w tej chwili sprawdza… — Leo zrobił znaczącą przerwę. Pramod podskoczył i pośpiesznie zaczął wystukiwać na swojej maszynie systemowe odczyty. — …wykorzystuje naturalną oscylację punktu zderzenia promienia z powierzchnią spawaną, żeby ustawić częstotliwość pulsowania, i w ten sposób cały problem zostaje wyeliminowany. Zawsze dwa razy sprawdźcie, czy wszystko dobrze działa, zanim zaczniecie. Pierścień został mocno przyspawany do korytarza i dokładnie sprawdzony pod względem ewentualnych defektów za pomocą oka, hologramowego skanera, prądu wirowego, porównania jednoczesnych prześwietleń oraz klasycznym testem, polegającym na mocnym szarpnięciu i kopnięciu. Leo przygotował się do przejścia wraz ze studentami do następnego zadania. — Tony, daj tutaj promieniową spawarkę… NAJPIERW JĄ WYŁĄCZ! — We wszystkich słuchawkach rozległ się jękliwy pogłos, a Leo szybko zmienił natężenie głosu. Promień był już właściwie wyłączony, ale kontrolki nie. Jeden przypadkowy wstrząs, kiedy Tony odwracał maszynę i… Leo prześledził wzrokiem hipotetyczne cięcie w najbliższym skrzydle habitatu i zadrżał. — Ruszże głową, Tony! Kiedyś widziałem, jak człowiek przeciął na pół przyjaciela przez taką nieuwagę. — Przepraszam… Myślałem, że tak będzie szybciej… Przepraszam… — mamrotał Tony. — Przecież wiesz, że nie. — Leo uspokoił się, bicie serca wróciło do normy. — W próżni ten promień nie zatrzyma się, dopóki nie trafi w księżyc czy na co tam popadnie. — Zamierzał kontynuować, ale powstrzymał się. Nie, nie na kanale, na którym wszyscy go słyszą. Później. Kiedy uczniowie zdjęli już skafandry w segmencie, gdzie składowano ekwipunek, śmiejąc się i żartując podczas czyszczenia i chowania roboczych strojów, Leo podleciał do milczącego, bladego Tony’ego. Przecież nie objechałem go aż tak bardzo, pomyślał. Myślałem, że szybciej się z tego otrząśnie… — Poczekaj na mnie — powiedział Leo cicho. Tony cofnął się z zakłopotaniem. — Tak, proszę pana. Gdy wszyscy jego koledzy wyszli, spragnieni posiłku, Tony pozostał zawieszony w powietrzu, z obiema parami ramion skrzyżowanymi obronnym gestem na tułowiu. Leo zbliżył się do niego i odezwał poważnym tonem. — Dlaczego byłeś taki nieuważny? — Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. — To się powtarzało przez cały tydzień. Coś cię dręczy, chłopcze? Tony pokręcił głową. — Nic… To nie ma nic wspólnego z panem. Czyli to nie ma nic wspólnego z pracą, przetłumaczył sobie Leo. No, dobrze. — Jeżeli to odciąga twoją uwagę od pracy, to jednak ma coś wspólnego ze mną. Chcesz o tym porozmawiać? Masz kłopoty sercowe? Z małym Andym wszystko w porządku? Pobiłeś się z kimś? Spojrzenie błękitnych oczu Tony’ego poszukało twarzy Lea, ale po chwili znów uciekło w bok. — Nie, proszę pana. — Martwisz się wyjazdem na ten kontrakt? Zdaje się, że po raz pierwszy będziesz z dala od reszty, i tak dalej. — To nie o to chodzi — zaprzeczył Tony. Przerwał, znów wpatrując się w Lea. — Proszę pana, czy jest dużo takich firm jak nasza? — Niezbyt dużo zajmujących się zleceniami w tak odległej przestrzeni — odparł Leo, nieco zaskoczony zmianą tematu. — My jesteśmy oczywiście największą, chociaż może z pół tuzina innych mogłoby stanowić niezłą konkurencję. W gęsto zaludnionych systemach, jak Tau Ceti, Escobar, Orient czy, oczywiście, Ziemia, zawsze jest dużo małych firm działających na mniejszą skalę. Doskonali specjaliści albo niezależni przedsiębiorcy. Zewnętrzne światy bardzo się ostatnio rozwijają. — Czyli nawet gdyby odszedł pan z GalacTechu, znalazłby pan w kosmosie inną pracę. — Na pewno. Miałem nawet trochę propozycji, ale nasza firma bierze najwięcej tego typu zleceń, na jakich mi zależy, więc nie ma powodu, by przenosić się gdzie indziej. Poza tym mam już sporą wysługę lat, a to też się liczy. Prawdopodobnie zostanę w GalacTechu do emerytury, jeśli nie zginę na posterunku — zakończył. Najprawdopodobniej umrę na zawał patrząc, jak jeden z moich studentów usiłuje się przez przypadek zabić — dodał w myśli. Tony usłyszał już chyba dosyć. Ale wciąż był nieobecny duchem. — Proszę… proszę mi opowiedzieć o pieniądzach. — O pieniądzach? — Leo uniósł brwi. — Co można powiedzieć? To podstawa życia. — Nigdy żadnych nie widziałem… Jak rozumiem, jest to coś w rodzaju kodu oznaczającego wartość, ułatwiającego handel i pomagającego w obliczaniu wartości. — Zgadza się. — A skąd się je bierze? — Cóż, większość ludzi na nie pracuje. Po prostu sprzedają za nie swoją pracę. Albo jeżeli mają coś, co wytwarzają czy hodują, też mogą to sprzedać. Ja pracuję. — I GalacTech daje panu pieniądze? — No… Tak. — Czy gdybym poprosił, firma dałaby mi pieniądze? — Ach… — Leo zrozumiał, że zawędrował na bardzo cienki lód. Jego prywatna opinia na temat projektu Cay powinna chyba pozostać właśnie taka, przynajmniej dopóki pracował w tej firmie. Jego zadaniem było uczenie technik bezpiecznego spawania, a nie przyczynianie się do zwiększenia żądań związkowców, bo do czegoś takiego ta rozmowa może doprowadzić. — A na co byś je tu wydał? GalacTech daje ci wszystko, czego potrzebujesz. Natomiast kiedy ja jestem na dole, a nie na terenie firmy, muszę kupować dla siebie jedzenie, ubrania, płacić za podróże i wszystko inne. Poza tym — Leo sięgnął po mniej wykrętny argument — jak dotąd nie wykonywałeś właściwie żadnej pracy dla GalacTechu, chociaż on dał ci już bardzo dużo. Zaczekaj, aż naprawdę znajdziesz się na kontrakcie i zaczniesz coś wytwarzać. Wtedy może przyjdzie czas na rozmowy o pieniądzach. Leo uśmiechnął się, czując się jak hipokryta, ale przynajmniej lojalny hipokryta. — Aha. — Tony wydawał się w głębi ducha rozczarowany. Jego błękitne oczy znów badały twarz Lea. — Kiedy któryś ze skokowych statków opuszcza Rodeo, dokąd leci najpierw? — To zależy, gdzie na niego czekają. Niektóre lecą prosto na Ziemię. Jeżeli wiozą towar albo ludzi wybierających się gdzie indziej, pierwszym przystankiem jest zazwyczaj Orient Station. — GalacTech nie jest właścicielem Orient Station, prawda? — Nie, ona jest własnością rządu Orientu IV. Ale GalacTech wynajmuje chyba jedną czwartą. — Długo trwa podróż z Orient Station na Rodeo? — Zazwyczaj około tygodnia. Pewnie wkrótce sam się tam zatrzymasz, choćby po to, żeby zabrać dodatkowe wyposażenie i zapasy, kiedy cię wyślą na twój pierwszy kontrakt. Chłopak wydawał się teraz jeszcze bardziej nieobecny duchem; pewnie rozmyślał o swojej pierwszej podróży międzygwiezdnej. To już lepiej. Leo trochę się odprężył. — Nie mogę się tego doczekać, proszę pana. — To dobrze. Jeśli do tego czasu nie utniesz sobie ręki albo nogi, co? Tony pochylił głowę, ale uśmiechnął się. — Będę się starał, proszę pana. I o co tu właściwie chodziło? — zastanawiał się Leo, patrząc, jak Tony płynie w kierunku drzwi. Przecież chłopak nie mógł myśleć o próbie życia na własną rękę? Tony nie miał najmniejszego pojęcia, jak bardzo różniłby się od innych z dala od znanego sobie habitatu. Gdyby tylko otworzył się trochę bardziej… Leo nie chciał go wypytywać. Każdy z pracowników habitatu uważał chyba, że ma prawo do wtrącania się w najbardziej osobiste myśli czworaczków. W ich części mieszkalnej nie było ani jednych zamykanych na klucz drzwi. Mieli tyle prywatności, co mrówki pod szkłem. Odpędził od siebie te krytyczne myśli, ale nie potrafił odpędzić niepokoju. Przez całe życie pokładał wiarę w swoją techniczną dokładność — jeżeli pójdzie za tą gwiazdą, nie może się potknąć. Teraz był to już głęboko zakorzeniony nawyk i Leo zastosował tę samą dokładność przy uczeniu grupy Tony’ego prawie automatycznie. Ale jednak… Tym razem to wydawało się nie wystarczać. Jakby nauczył się na pamięć odpowiedzi tylko po to, by odkryć, że zmieniono pytanie. Ale czego jeszcze można od niego żądać? Co jeszcze miałby dać? Co, w końcu, mógł zrobić jeden człowiek? Spazm nieokreślonego strachu zmusił go do zamrugania, wyraźne gwiazdy w wizjerze rozmazały się, jakby cień wątpliwości przesłonił horyzont surnienia. Więcej… Zadrżał i odwrócił się plecami do pustki. Z pewnością mogłaby go połknąć. Ti, drugi pilot promu transportowego, zamknął oczy. Może to naturalne w takich chwilach, pomyślała Silver, obserwując jego twarz z odległości dziesięciu centymetrów. Przy takim zbliżeniu jej oczy nie mogły już nałożyć na siebie dwóch obrazów, więc jego twarz wydawała się podwójna. Kiedy zrobiła zeza, wyglądał, jakby miał troje oczu. Mężczyźni chyba rzeczywiście należeli do obcej rasy. Ale metalowy styk wszczepiony w jego czoło i podobne na skroniach nie wywoływały takiego wrażenia, wyglądały raczej jak ozdoba albo oznaka hierarchii. Zamknęła jedno oko, a potem drugie, sprawiając w ten sposób, że jego twarz zdawała się przesuwać tam i z powrotem. Ti otworzył na chwilę oczy, a wtedy Silver szybko przystąpiła do akcji. Uśmiechnęła się, przymknęła powieki, jej gibkie biodra podjęły rytm. “Ooooch” mruknęła, tak jak ją nauczył pan Van Atta. “Trochę dźwięków w tle, kotku” — żądał zwykle, więc Silver wydawała serię dźwięków, które wydawały się go zadowalać. Na pilota też to najwyraźniej działało, Ti zamknął oczy, rozchylił wargi, a jego oddech stał się szybszy. Twarz Silver znowu przybrała wyraz obojętnego zamyślenia. Spojrzenie Ti nie było takie nieprzyjemne jak spojrzenie pana Van Atty, które zawsze zdawało się sugerować, że powinna robić coś innego. Albo więcej. Albo może inaczej. Czoło pilota zwilgotniało, jeden lok brązowych włosów przykleił się do lśniącego metalu. Mechaniczny mutant i biologiczny mutant, jednakowo dotknięci przez różne technologie. Może właśnie dlatego Ti uznał, że może się do niej zbliżyć. A może pilot-skoczek po prostu nie był zbyt wybredny. Zadrżał, jęknął konwulsyjnie i przycisnął ją mocno do swego ciała. Można powiedzieć, że wyglądał na bezbronnego. Pan Van Atta nigdy w takiej chwili tak nie wyglądał. Silver nie była pewna, jak wyglądał, ale na pewno nie na bezbronnego. Co on takiego czuje, czego ja nie mogę? — zastanawiała się. Co jest ze mną nie tak? Może rzeczywiście była, jak zarzucił jej raz pan Van Atta, oziębła; nieprzyjemne słowo, kojarzyło jej się z maszynami i wysypiskami śmieci na zewnątrz habitatu, więc nauczyła się wydawać dla niego te dźwięki i odpowiednio się poruszać, kiedy kazał jej się rozluźnić. Silver przypomniała sobie, że ma jeszcze jeden powód, by nie zamykać oczu. Znowu spojrzała ponad głową pilota w okno zaciemnionej kabiny kontrolnej, w której się znajdowali. Wejście do ładowni było słabo oświetlone i nie mogła dostrzec żadnego ruchu. Pośpieszcie się, Tony, Claire, pomyślała z niepokojem. Nie mogę odwracać jego uwagi przez całą zmianę. — O, rany — mruknął Ti. Otworzył oczy i uśmiechnął się. — Kiedy was projektowali do stanu nieważkości, pomyśleli o wszystkim. — Rozluźnił ręce zaciśnięte na łopatkach Silver i przesunął je wzdłuż jej pleców, bioder i dolnych ramion, kończąc pełnym aprobaty poklepaniem dłoni zaciśniętych na jego muskularnych udach człowieka z dołu. — Funkcjonalne w każdym szczególe. — Co robią ci z dołu, żeby się od siebie nie odbijać? — zapytała ciekawie Silver, chcąc wykorzystać fakt, że najwyraźniej trafiła na eksperta w tej dziedzinie. — Grawitacja trzyma nas razem. — Dziwne. Zawsze mi się wydawało, że grawitacja to coś, z czym trzeba przez cały czas walczyć. — Skąd, tylko przez połowę czasu. W drugiej połowie działa na twoją korzyść — zapewnił ją. Odsunął się od niej całkiem zgrabnie — może dzięki swojemu doświadczeniu pilota — i pocałował w szyję. — Ślicznotka. Silver zarumieniła się i pomyślała z wdzięcznością o słabym oświetleniu. Ti od razu zajął się higieną. Rozległ się świst powietrza i prezerwatywa znrknęła w otworze zsypu. Silver stłumiła słabe ukłucie żalu. Szkoda, że Ti nie był jednym z nich. Szkoda, że znajdowała się tak daleko na liście do macierzyństwa. Szkoda… — To od waszego doktora dowiedziałaś się, że tego potrzebujemy? — spytał Ti. — Nie mogłam zapytać doktora Minchenko wprost. Ale zdaje się, że jego zdaniem płód poczęty między kimś z nas i kimś z dołu zostałby automatycznie poroniony we wczesnym stadium, tylko że nikt nie wie nic na pewno. Może wyjść z tego dziecko, którego dolne kończyny nie byłyby ani rękami, ani nogami. — I pewnie nie pozwoliliby mi go zatrzymać, pomyślała z żalem. — A zresztą dzięki temu nie musimy ganiać płynów cielesnych po pokoju z pochłaniaczem próżniowym. — Też prawda. Cóż, ja z pewnością nie jestem gotowy na to, by zostać tatusiem. Zupełnie niezrozumiałe, pomyślała Silver, u kogoś tak starego. Ti musiał mieć co najmniej dwadzieścia pięć lat, dużo więcej niż Tony, który był prawie najstarszy z nich wszystkich. Starała się trzymać twarzą do okna tak, żeby pilot miał je wciąż za plecami. No,Tony, zrób to, jeżeli naprawdę chcesz… Chłodny powiew z wentylatora wywołał gęsią skórkę na jej ramionach. Silver zadrżała. — Chłodno? — zaniepokoił się Ti. Potarł szybko dłońmi jej ramiona, a potem przyniósł jej niebieską koszulkę i szorty z kąta pokoju, dokąd wcześniej odpłynęły. Silver wsunęła się w nie z wdzięcznością. Pilot też się ubrał, a dziewczyna przyglądała się z ukrytą fascynacją, jak zapina buty. Takie sztywne, ciężkie okrycia. Ale przecież same stopy były sztywne i ciężkie. Miała nadzieję, że jej nie kopnie. Obute stopy kojarzyły się jej z młotami. Ti uśmiechnął się i odczepił torbę ze stojaka, gdzie ją powiesił pół godziny wcześniej. — Mam coś dla ciebie. Silver poruszyła się gwałtownie i splotła wszystkie cztery dłonie. — Och! Udało ci się znaleźć więcej dysków tej pani? — Tak, proszę. — Ti wydobył kilka cienkich kwadratów plastiku z wewnętrznej kieszeni torby. — Trzy, wszystkie nowe. Silver rzuciła się na nie i chciwie przeczytała tytuły: “Szaleństwo sir Randana”, “Miłość na balkonie”, “Sir Randan i przehandlowana narzeczona”, wszystkie autorstwa Valerii Virga. — Och, cudownie! Silver owinęła górne ramię wokół szyi Ti i obdarzyła go spontanicznym i pełnym życia pocałunkiem. Pokręcił głową z udawaną rozpaczą. — Nie wiem, jak możesz czytać taką szmirę. I tak uważam, że ta autorka to naprawdę cały tłum ludzi. — To jest wspaniałe! To jest takie… Takie pełne kolorów, o dziwnych miejscach i czasach… Dużo z nich dzieje się na starej Ziemi, w czasach, kiedy wszyscy jeszcze mieszkali na dole… To zadziwiające. Ludzie trzymali dużo zwierząt… Te ogromne stworzenia, które nazywali końmi, naprawdę nosiły ich na grzbietach. Pewnie grawitacja bardzo ludzi męczyła. A ci bogaci ludzie jak… jak szefowie firm, chyba… nazywani lordami hrabiami, żyli w zupełnie fantastycznych habitatach, przylepionych do powierzchni planety… A w historii, której nas uczyli, nic o tym nie było! — wybuchnęła z oburzeniem. — To przecież nie historia — zaprotestował. — To fikcja. — Ale nie jest też podobna do książek, które nam dają. No, te dla małych dzieci mają dobre. Uwielbiałam “Mały kompresor, który potrafił…” Nasza niania musiała nam to czytać bez przerwy. I seria o Bobbym BX-99 też była niezła… “Bobby BX-99 rozwiązuje tajemnicę nadmiernej wilgotności”… “Bobby BX-99 i roślinny wirus”… To właśnie wtedy postanowiłam specjalizować się w hydroponice. Ale o ludziach z dołu czyta się dużo ciekawiej. To jest… Kiedy o nich czytam — zacisnęła palce na plastikowych kwadracikach — to jest tak, jakby oni byli prawdziwi, a ja nie — westchnęła. Chociaż może pan Van Atta przypominał trochę sir Randana… Wysoki status społeczny, władczy, porywczy… Silver zastanawiała się przez chwilę, dlaczego porywczość sir Randana zawsze wydawała się jej taka ekscytująca i atrakcyjna. Kiedy pan Van Atta się złościł, zaczynał ją tylko boleć brzuch. Może kobiety z dołu były odważniejsze? Ti wzruszył ramionami, zaskoczony i rozbawiony. — Cóż, jeśli to ci się podoba… Nie widzę w nich nic złego. Ale tym razem mam dla ciebie coś lepszego. — Znów pogrzebał w torbie i wyjął kłąb kremowego materiału, skomplikowanych koronek i satynowych wstążek. — Pomyślałem, że mogłabyś nosić bluzkę, jak prawdziwe kobiety. Jest w kwiaty, powinna ci się spodobać, skoro pracujesz w hydroponice, i w ogóle. — Och… Któraś z bohaterek Valerii Virga pewnie czułaby się dobrze w czymś takim. Silver sięgnęła po bluzkę, a potem cofnęła rękę. — Nie mogę jej przyjąć. — Dlaczego nie? Przecież dyski bierzesz. Nie była droga. Silver, która dzięki czytaniu miała już całkiem niezłe pojęcie o tym, jak działają pieniądze, pokręciła głową. — Nie o to chodzi. Jest… No, wiesz, nie sądzę, żeby doktor Yei była zadowolona, gdyby wiedziała, że się spotykamy. Ani… No cóż, wiele innych osób. — Silver była całkowicie pewna, że słowo “niezadowolenie” nie oddaje w pełni rozmiarów konsekwencji, jakie musiałaby ponieść, gdyby wykryto jej sekretne transakcje z Ti. — Ale pruderia — prychnął Ti. — Nie pozwolisz chyba, żeby teraz zaczęli ci mówić, co masz robić, prawda? Przez jego pogardliwy ton przebijało jednak zdenerwowanie. — Ale nie zamierzam też zacząć mówić im, co ja robię — stwierdziła znacząco Silver. — A ty? — O Boże, nie! — Czyli się zgadzamy. Niestety, to — wskazała z żalem bluzkę — jest czymś, czego nie zdołałabym ukryć. Nie mogłabym jej założyć, bo ktoś od razu zapytałby, skąd ją wzięłam. — Tak — westchnął, zrozumiawszy tę oczywistą prawdę. — Powinienem był o tym pomyśleć. Może mogłabyś ją schować na jakiś czas? Spędzałem urlopy grawitacyjne na Rodeo, bo wszystkie miejsca na promach na Oriencie IV są zajęte przez starszych, a poza tym tutaj szybciej wyrabia się godziny, tyle tu towaru. Ale jeszcze parę cykli, a zostanę kapitanem promu i wrócę do Skoków. — A poza tym bluzką nie można się dzielić — ciągnęła Silver. — Widzisz, główną zaletą książek i filmów, oczywiście poza faktem, że są małe i łatwo je schować, jest to, że możemy je sobie przekazywać, i nie zużywają się od tego. Nikogo się nie pomija. Dlatego mogę coś zyskać, hm, kiedy chcę, powiedzmy, mieć trochę czasu dla siebie. — Aha. Nie wiedziałem, że puszczasz to wszystko w obieg. — Nie dzielić się? — zdziwiła się Silver. — To byłoby naprawdę złe. Patrzyła na niego trochę oburzona. Popchnęła bluzkę w jego kierunku, szybko, zanim jej zdecydowanie nie osłabło. O mały włos nie posunęła się w wyjaśnieniach dalej, ale ugryzła się w język. Lepiej, żeby Ti nie wiedział, jakie piekło wybuchło, kiedy jeden z dysków, przypadkiem zostawiony w czytniku, został odkryty przez pracownika z dołu i przekazany doktor Yei. Uprzedzeni w ostatniej chwili, zdążyli jakoś schować resztę przemyconej biblioteki, ale dokładność rewizji uświadomiła Silver, jak poważne jej przestępstwo wydałoby się władzom. Od tego czasu nastąpiły jeszcze dwie niespodziewane inspekcje, ale nie znaleziono więcej dysków. Sam pan Van Atta wziął ją na stronę — ją! — i kazał wyśledzić przeciek wśród jej towarzyszy. Omal się nie przyznała, na szczęście powstrzymała się w ostatniej chwili; jego rosnąca wściekłość sprawiła, że strach ścisnął jej gardło. “Rozszarpię to małe bydlę na strzępy, kiedy je dorwę” — wrzeszczał Van Atta. Może dla Ti pan Van Atta, doktor Yei i wszyscy ich pracownicy razem wzięci nie wydawali się tacy groźni, ale Silver nie miała odwagi zaryzykować utraty jedynego źródła uciech z dołu. Ti przynajmniej był gotów dostarczać dyski i filmy w zamian za coś, co było z jej strony tylko drobnym wysiłkiem, tym jedynym, niewidzialnym towarem nie figurującym w inwentarzach. Kto wie, czy inny pilot nie zechciałby rzeczy, które byłoby dużo trudniej wydostać z habitatu niepostrzeżenie. Zauważyła długo wyczekiwany ruch w ładowni. A ty myślałaś, że ryzykujesz kłopoty za parę książek, powiedziała do siebie Silver. Poczekaj, aż dowiedzą się o tym… — Dziękuję ci i tak — powiedziała pośpiesznie i objęła go za szyję, żeby ofiarować mu długi pocałunek dziękczynny. Zamknął oczy — wspaniały odruch — a Silver skierowała spojrzenie w stronę ładowni. Tony, Claire i Andy właśnie znikali w otworze luku. No, pomyślała Silver, już. Zrobiłam, co mogłam — reszta zależy od was. Powodzenia, powodzenia. Chciałabym pojechać z wami. — O rany! Popatrz, która godzina! — Ti wysunął się z jej objęć. — Muszę skończyć inwentaryzację, zanim wróci kapitan Durrance. Pewnie miałaś rację z tą bluzką — wepchnął ją bezceremonialnie z powrotem do torby. — Co mam ci przywieźć następnym razem? — Siggy z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych pytał, czy będą jeszcze jakieś filmy z serii “Ninja z bliźniaczych gwiazd” — odpowiedziała natychmiast Silver. — Dotarł już do części siódmej, ale nie widział czwartej i piątej. — No, to jest przynajmniej porządna rozrywka. Sama też je oglądasz? — Tak. — Silver zmarszczyła nos. — Ale nie jestem… Ludzie w tych filmach robią sobie nawzajem takie straszne rzeczy. Mówiłeś, że to tylko fikcja, tak? — No, tak. — To dobrze. — Tak, ale co chcesz dla siebie? — nalegał. — Nie zamierzam ryzykować nagany, żeby zadowolić jakiegoś Siggy’ego. On nie ma twoich — westchnął, wspominając przeżytą rozkosz — wspaniałych bioder. Silver pomachała trzema nowymi dyskami trzymanymi w dolnej prawej ręce. — Więcej, proszę. — Jeżeli lubisz tę szmirę… — chwycił każdą z jej rąk po kolei i ucałował wnętrza dłoni — …to będziesz ją miała. Oho, nadchodzi mój nieustraszony kapitan. Ti pośpiesznie poprawił mundur pilota promu, podkręcił światło i chwycił tabliczkę do notowania, kiedy otworzyły się hermetyczne drzwi na końcu hali załadunkowej. — Nie znosi mieć na głowie młodszych skoczków. Nazywa nas kijankami. Pewnie jest mu głupio, bo na moim statku byłbym starszy rangą. Ale lepiej mu nie dawać powodów do czepiania się… Silver, widząc zbliżającego się dowódcę promu, schowała dyski do torby i przybrała pozę obojętnego widza. — Rusz się, Ti, zmiana rozkładu — oznajmił kapitan Durrance. — Tak jest. Co się stało? — Potrzebują nas na dole. — Do diabła — zaklął Ti. — Miałem namotaną… eee… — zerknął na Silver. — Miałem zjeść kolację z przyjacielem na stacji transferowej. — Świetnie — mruknął ironicznie kapitan. — Możesz napisać oficjalną skargę, skoro praca przeszkadza ci w intymnym pożyciu. Może uda im się tak wszystko urządzić, żebyś nie miał pracy. Ti zrozumiał aluzję i pośpiesznie zabrał się do swoich obowiązków. Zjawił się technik z habitatu, by przejąć kabinę kontrolną. Silver skuliła się w kącie i znieruchomiała tam przerażona i bezradna. Na stacji transferowej Tony i Claire mieli zamiar prześlizgnąć się na statek lecący na Orient IV, wydostać się poza zasięg GalacTechu i znaleźć jakąś pracę. Zdaniem Silver był to wielce ryzykowny plan, ukazujący rozmiary ich desperacji. Claire była przerażona, ale ostatecznie dała się przekonać do planu Tony’ego ze wszystkimi jego szczegółowo przemyślanymi etapami. W każdym razie początkowe etapy były szczegółowo przemyślane, im dalej bowiem od Rodeo i domu, tym bardziej wszystko robiło się niejasne. W żadnej wersji nie zamierzali jednak lądować na dole. Tony i Claire z pewnością schowali się już w ładowni promu. Silver nie miała jak ich ostrzec. Czy powinna zdradzić przyjaciół, żeby ich uratować? Z pewnością rozpętałaby się straszliwa awantura. Jak sparaliżowana gapiła się na monitor w kabinie kontrolnej, kiedy prom oderwał się od habitatu i zaczął opadać w kierunku pełnej wirów atmosfery Rodęo. ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy statek zaczął wytracać szybkość, Claire wydawało się, że mroczny luk towarowy jęczy. Metalowa powłoka promu wibrowała od wstrząsów. Do tego jeszcze słychać było przeraźliwy gwizd. — Co się dzieje? — jęknęła Claire. Puściła pręty plastikowej klatki, za którą się schowali, żeby mocniej przytulić Andy’ego. — Czy wymijamy coś? Co to za dziwny hałas? Tony szybko poślinił palec i uniósł go do góry. — Żadnego przeciągu. — Przełknął ślinę, sprawdzając trąbki Eustachiusza. — I nie tracimy ciśnienia. Gwizd jednak wciąż przybierał na sile. 0Dwa metaliczne uderzenia, jedno po drugim, niepodobne wcale do znanego stuknięcia, jakie statek zwykle wydaje, wpasowując się w klamry na powierzchni lądowiska, przeraziły Claire jeszcze bardziej. Prom wciąż zwalniał, trwało to wiele za długo, a do tego doszła jakaś dziwna siła przyciągania, promieniująca jakby z dołu pojazdu. Boczna ściana luku towarowego, do której przymocowano klatki, zdawała się napierać na Claire. Zdenerwowana, oparła się o nią plecami i przytuliła Andy’ego do brzucha. Oczy i usta dziecka były szeroko otwarte ze zdziwienia. Nie, proszę, tylko nie zaczynaj płakać! — błagała go w myśli. Nie odważyła się wydać okrzyku uwięzionego w jej własnym gardle, to podziałałoby na dziecko jak syrena alarmowa. — Dużo nas, dużo nas do pieczenia chleba. Do kuchenki mikrofalowej dużo nas nie trzeba… — usiłowała zanucić. Połaskotała Andy’ego w policzek, spoglądając jednocześnie na Tony’ego z niemą prośbą o pomoc. Twarz Tony’ego była biała jak kreda. — Claire… Wydaje mi się, że ten prom leci na dół! Mogę się założyć, że te uderzenia to były wysuwające się płaty nośne. — Och, nie! To niemożliwe. Silver sprawdzała w rozkładzie… — Wygląda na to, że się pomyliła. I to bardzo! — Ja też sprawdzałam. Ten prom miał zabrać mnóstwo towaru ze stacji transferowej, a dopiero potem lecieć na dół. — W takim razie obie bardzo się pomyliłyście. Głos Tony’ego, usiłującego złością zamaskować strach, brzmiał szorstko. Nie krzycz na mnie, pomóż mi… Jeżeli ja nie będę spokojna, to Andy też nie… To nie był mój pomysł… Tony przewrócił się na brzuch i z trudem uniósł swe ciało z przyciągającej go… podłogi — tak ci z dołu nazywali tę powierzchnię, z której działała na nich siła grawitacji. Przysunął się do najbliższego okna. Wpadające przez nie światło stało się dziwnie rozproszone. — Jest całkiem biało… Claire, myślę, że wchodzimy w chmurę! Claire godzinami obserwowała chmury z orbity, przyglądała się, jak suną powoli przez atmosferę Rodeo. Zawsze wydawały się jej równie masywne jak księżyce. Teraz też chciała je zobaczyć. Andy trzymał się mocno jej niebieskiej koszulki. Przekręciła się tak samo jak Tony i podniosła, opierając się na dłoniach. Andy, odwracając główkę do ojca, wyciągnął górne raczki, a dolnymi spróbował odepchnąć się od Claire. Podłoga uniosła się i uderzyła go. Przez chwilę był zbyt zaskoczony, by płakać. Potem jego małe usteczka otworzyły się szeroko i wydały z siebie wibrujący krzyk, który niczym ostrze noża wbił się w uszy Claire. Tony aż się wzdrygnął, usłyszawszy ten krzyk, szybko odsunął się od okna i zwrócił do nich. — Dlaczego go upuściłaś? Co ty wyprawiasz? Ucisz go natychmiast! Claire przewróciła się z powrotem na plecy, położyła Andy’ego na swoim brzuchu i zaczęła gorączkowo poklepywać go i całować. Krzyki zmieniły się z wysokich, przeszywających wrzasków w niższe, wyrażające oburzenie, ale ich natężenie wcale nie osłabło. — Usłyszą go aż w kabinie pilotów! — syknął udręczony Tony. — Zrób coś! — Staram się! — odsyknęła Claire. Spróbowała przytulić główkę Andy’ego do piersi, ale wykręcił się i wrzasnął jeszcze głośniej. Na szczęście, dźwięk wydawany przez powietrze przenikające powłokę statku zmienił się w ogłuszający grzmot. Zanim przycichł, lament dziecka przeszedł już w czkawkę. Andy żałośnie otarł mokrą od łez i śliny buzię o koszulkę Claire. Jego ciężar na brzuchu i przeponie niemal dusił dziewczynę, ale nie odważyła się położyć go na podłodze. Rozległa się kolejna seria stuknięć. Wibracje silników zmieniły częstotliwość, zmieniające się kierunki przyśpieszenia miotały Claire w różne strony. Żaden z nich nie był jednak tak silny, jak ten promieniujący z podłogi. Oderwała dwie dłonie od ciałka Andy’ego, żeby chwycić się plastikowych pudeł. Tony leżał obok niej, zaciskając usta, zdenerwowany i bezbronny. — Chyba lądujemy na planecie. Claire skinęła głową. — Na jednym z lotnisk dla promów. Będą tam ludzie… Ci z dołu… Może uda się ich przekonać, że po prostu nie zdążyliśmy wyjść z promu. Może odeślą nas do domu — dodała z nadzieją. Tony zacisnął prawą górną dłoń w pięść. — Nie! Nie możemy teraz się poddać! Nigdy nie będzie drugiej okazji! — A co innego możemy zrobić? — Wykradniemy się ze statku i będziemy się ukrywać, dopóki nie uda nam się dostać na jakiś inny, lecący do Stacji Transferowej. Z ust Claire wydobyło się pełne niedowierzania prychnięcie, więc dodał błagalnym tonem: — Zrobiliśmy to raz, możemy zrobić i drugi. Pokręciła głową. Dalsza rozmowa została udaremniona przez gwałtowną serię uderzeń, które najpierw wstrząsnęły całym promem, a potem zmieniły się w nieprzerwany huk. Promień światła wpadający przez okno uniósł się nieco, kiedy prom wylądował, wykołował i obrócił się. Potem promień zniknął, w luku towarowym pociemniało. Silniki zamilkły i zapanowała cisza, równie przerażająca jak poprzedni hałas. Claire ostrożnie puściła kraty. Ze wszystkich działających sił pozostała tylko ta jedna jedyna: grawitacja. Cicha, nieubłagana, przywarła do pleców Claire, która przez cały czas miała nieprzyjemne uczucie, że przyciąganie nagle zniknie, a ona zostanie ciśnięta na sufit i zgniecie przy tym Andy’ego. Cały luk towarowy zdawał się powoli obracać wkoło. Zamknęła oczy, starając się odpędzić nieprzyjemne wrażenie. Dłoń Tony’ego zacisnęła się ostrzegawczo na jej dolnym lewym nadgarstku. Podniosła głowę i zamarła, widząc, że otwierają się drzwi na końcu luku. Dwóch ludzi z dołu, ubranych w firmowe kombinezony, weszło do środka. Drzwi pośrodku kadłuba promu uchyliły się i Ti, drugi pilot, wysunął przez nie głowę. — Cześć, chłopaki. Skąd ten pośpiech? — W ciągu godziny trzeba to pudło załadować i wyprawić w drogę — odpowiedział mechanik. — Ty masz akurat czas, żeby się załatwić i zjeść obiad. — Co to za towar? Nie widziałem tu takiego zamieszania od tego ostatniego medycznego alarmu. — Wyposażenie i zapasy na jakieś przedstawienie, które mają wyprawić na tym twoim habitacie na cześć wiceprezes korporacji. — Ale to dopiero w przyszłym tygodniu. Mechanik parsknął. — Wszyscy tak myśleli. Jednak ta ważna pani przyleciała tydzień wcześniej prywatnym promem, z całą drużyną księgowych. Zdaje się, że uwielbia niespodziewane inspekcje. Jak łatwo się domyślić, kierownictwo nie posiada się z radości. — Nie bądź taki zadowolony — ostrzegł go Ti. — Kierownictwo ma sposoby na podzielenie się swoją radością z pracownikami. — Jakbym nie wiedział — jęknął mechanik. — Chodź, chodź, blokujesz przejście… We trójkę poszli dalej. — Teraz — szepnął Tony, ruchem głowy wskazując otwarte drzwi. Claire przewróciła się na bok i delikatnie położyła Andy’ego na podłodze. Skrzywił się, gotowy do wydania okrzyku protestu. Claire szybko stanęła na dłoniach, sprawdzając równowagę. Dolna prawa ręka zdawała się najbardziej zbędna, nią więc pochwyciła Andy’ego i przytuliła do piersi. Przyciśnięta przez przerażającą grawitację do ściany równoległej do powierzchni planety, zaczęła przesuwać się na trzech rękach w stronę drzwi. Andy obciążał jej czwarte ramię, jakby niewidzialna, silna sprężyna ciągnęła go do podłogi. Jego główka odchylała się do tyłu pod niebezpiecznym kątem. Claire ostrożnie przesunęła dłoń, żeby ją podtrzymać. Obok niej Tony też zdołał stanąć na trzech rękach. Czwartą pociągnął sznurek obwiązujący paczkę z zapasami. Paczka przywarła do podłogi jak przyssana i nie poruszyła się. — Cholera — zaklął półgłosem Tony. Podszedł do paczki, nachylił się i podniósł ją, ale była zbyt duża, by mógł nieść ją pod brzuchem. — Jeszcze raz: cholera. — Czy możemy się już poddać? — spytała cichutko Claire, z góry znając odpowiedź. — Nie! Tony przerzucił sobie paczkę górnymi rękami przez ramiona i zachwiał się gwałtownie. Zdołał jednak jakoś ułożyć ją na plecach. Przytrzymując lewą górną ręką pakunek, prawą przesunął do przodu, ciągnąc dolne ręce po ziemi. — Mam ją, idź, idź! Prom był zaparkowany w ogromnym hangarze, jakby rozległej jaskini z potężnymi belkami pod sufitem. Umieszczone nad światłami, byłyby znakomitą kryjówką, gdyby udało się tam jakoś dostać. Ale wszystko, co nie było mocno przymocowane, mogło lecieć tylko w jedną stronę pokoju i musiało tam pozostać. Claire zawahała się. Z luku do drzwi hangaru prowadziła dziwnie pofałdowana rampa. Najwyraźniej zaprojektowano ją po to, by ułatwić niebezpieczną walkę z wszechobecną grawitacją, rozbijając różnicę poziomów na mniejsze kawałki, z którymi można sobie poradzić. — To schody. Claire zatrzymała się, pochylona w dół. Miała wrażenie, że cała krew spływa jej do twarzy. Przełknęła ślinę. — Nie zatrzymuj się — jęknął prosząco Tony za jej plecami, a potem sam przełknął ślinę. — Mm… mm… — W nagłym olśnieniu Claire odwróciła się i zaczęła schodzić tyłem. Dolna lewa ręka, podtrzymująca Andy’ego, uderzała o metal za każdym skokiem. Wciąż nie było to zbyt wygodne, ale przynajmniej wykonalne. Tony ją naśladował. — Dokąd teraz? — wysapała, kiedy dotarli na dół. Tony wskazał kierunek ruchem głowy. — Na razie schowamy się w tym stosie sprzętu, o, tam. Lepiej nie oddalać się zbytnio od promów. Przeczołgali się po dolnej powierzchni hangaru. Dłonie Claire szybko pobrudziły się kurzem i olejem. Drażniło ją to bardzo, było jak swędzenie w takim miejscu, w którym nie można się podrapać. Zdawało się jej, że gotowa byłaby zaryzykować życie, byle tylko umyć ręce. Przypomniała sobie zbite krople wilgoci, przesuwające się jak jakieś gąsienice po różnych powierzchniach w habitacie, póki nie unicestwiła ich ściereczką. Tak samo poruszali się teraz ona i Tony. Ledwie dotarli do miejsca, gdzie zebrano trochę ciężkiego sprzętu, do hangaru wtoczyła się ładowarka z tuzinem mężczyzn i kobiet w kombinezonach. Ludzie ci zeskoczyli z pojazdu i zaczęli krzątać się wokół promu. Claire była wdzięczna, że robili tyle hałasu, bo Andy znów zaczął popiskiwać. Z obawą patrzyła, jak mechanicy pełzają po metalowych ramionach maszynerii. Kiedy okaże się, że jest już za późno, by zrezygnować z podróży? Leo, do połowy ubrany w skafander, podniósł głowę, kiedy Pramod przeleciał przez pokój i zatrzymał się obok niego. — Znalazłeś Tony’ego? — spytał Leo. — Jako majster powinien poprowadzić to wyjście. Ja powinienem tylko was pilnować. Pramod pokręcił głową. — Nie ma go w żadnym ze zwykłych miejsc, proszę pana. Leo syknął. — Do tej pory powinien był odpowiedzieć na wezwanie… Przeleciał do pleksiportu. Na zewnątrz nieduży pchacz właśnie dostawiał na miejsce starannie spakowane ostatnie elementy nowego segmentu dla Hydroponiki. Miał być zmontowany przez czworaczki w obecności wiceprzewodniczącej do spraw operacji. Przyszedł czas na debiut jego grupy spawaczy. — Dobrze, Pramod, nakładaj skafander. Ty zastąpisz Tony’ego, a Bobbi z Grupy B zastąpi ciebie. — Leo mówił szybko, nie pozwalając zaskoczeniu widocznemu w oczach Pramoda zmienić się w przerażenie. — Nie będziecie robić nic takiego, czego byś już tuzin razy nie przećwiczył. A gdybyś miał najmniejsze wątpliwości co do bezpieczeństwa, to ja jestem tuż obok. Pamiętaj, że gdy wiceprezes Apmad i jej objazdowy cyrk pojadą stąd, będziecie musieli mieszkać w tym, co wybudujecie. Gwarantuję ci, że bardziej jej się spodoba praca wykonana dokładnie, chociaż powoli, niż szybko i byle jak. “Na litość boską, Leo, za wszelką cenę spraw, by wszystko poszło gładko — poinstruował go wcześniej Van Atta. — Trzymajcie się rozkładu, niech się dzieje, co chce; błędy poprawi się później. Mamy przedstawić te małpki jako oszczędność w kosztach”. — Nie musicie udawać, że jesteście czymś innym, niż jest naprawdę — mówił Leo Pramodowi. — Jesteście kompetentni i sprawni. Uczenie was było dla mnie wielką przyjemnością. No, zmykaj, zaraz do was dołączę. Pramod pośpieszył na poszukiwanie Bobbiego. Leo zmarszczył czoło i przeleciał powoli przez cały pokój, do komkonsoli na drugim końcu. Wystukał swój numer identyfikacyjny. — Proszę wezwać doktor Sondrę Yei — polecił. W tej samej chwili w rogu holowidu zaczęło migać jego własne nazwisko i numer. — Unieważniam to polecenie. Wystukał numer i zdziwiony uniósł brwi, kiedy na ekranie pojawiła się twarz doktor Yei. — Sondra! Właśnie miałem się z tobą skontaktować. Wiesz, gdzie jest Claire? — To dziwne. Ja chciałam zapytać, czy wiesz, gdzie znaleźć Tony’ego. — Tak? — Głos Lea nagle przybrał obojętny ton. — Dlaczego? — Bo nigdzie nie mogę jej znaleźć i pomyślałam, że Tony może wiedzieć, gdzie się podziała. Po obiedzie ma zademonstrować wiceprezes Apmad techniki opieki nad dzieckiem w stanie nieważkości. — Hm… — Leo przełknął ślinę — Andy jest w żłobku czy z Claire, nie wiesz? — Z Claire, oczywiście. — Aha. — Leo… — Doktor Yei popatrzyła mu prosto w oczy. — Czy ty wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? — No… Wiem, że Tony przez ostatni tydzień był niezwykle nieuważny w pracy. Mógłbym nawet powiedzieć, że był przygnębiony, ale to chyba twoja działka, nie? W każdym razie nie był taki wesoły jak zwykle. — Zdenerwowanie, które przejawiało się uciskiem w żołądku, przydało jego językowi niezwykłej ostrości. — A może masz jakieś wątpliwości, którymi zapomniałaś się ze mną podzielić? Zignorowała przynętę. — Wiesz, że we wszystkich działach przyśpieszono realizację planów. Claire dostała nowe zlecenie reprodukcyjne. Nie miało nic wspólnego z Tonym. — Zlecenie reprodukcyjne? To znaczy, że miała urodzić dziecko? — Leo czuł, że się rumieni. Gdzieś w jego wnętrzu zaczął narastać od dawna tłumiony gniew. — Czy za tymi wydumanymi nazwami ukrywacie sami przed sobą to, co robicie w rzeczywistości? A ja myślałem, że propaganda jest tylko dla roboli. Yei zaczęła coś mówić, ale Leo przerwał jej gwałtownym wybuchem: — Dobry Boże! Czy wy urodziliście się już nieludzcy, czy osiągaliście to stopniami: magister, doktor, profesor… Twarz Yei pociemniała, w jej głosie zabrzmiał złowieszczy ton. — Inżynier z romantyczną duszą? Teraz mam pewność, że spotkałam już wszystkie możliwe psychologiczne przypadki. Proszę nie dać się ponieść temu scenariuszowi, panie Graf. Tony i Claire zostali połączeni przez ten sam system, a gdyby pewne osoby zechciały trzymać się mojego planu, tego problemu z pewnością dałoby się uniknąć. Doprawdy, nie widzę sensu w opłacaniu eksperta, jeśli się potem ignoruje wszystkie jego rady. Inżynierowie! Do diabła, ona tak samo nie znosi Van Atty jak ja, pojął Leo. To przyhamowało go trochę, ale nie ugasiło gniewu. — Nie ja wymyśliłam projekt Cay i gdybym to ja nim kierowała, wszystko byłoby tu inaczej, ale muszę grać takimi kartami, jakie mi dano. Cholera… — Opanowała się i z trudem spróbowała skierować rozmowę na pierwotny tor. — Muszę ją szybko znaleźć, bo inaczej Van Atta zacznie całe przedstawienie od końca. Leo, jest absolutnie konieczne, żeby wiceprezes Apmad zwiedziła najpierw żłobki, zanim zdąży sformułować jakieś… Czy masz jakiekolwiek podejrzenia, gdzie te dzieciaki mogą być? Leo pokręcił głową, ale nagłe olśnienie zmieniło ten szczery gest w kłamstwo, jeszcze zanim się skończył. — Dasz mi znać, jeśli znajdziesz ich przede mną? — poprosił. Jego uległy ton był w istocie propozycją zawarcia pokoju. Yei trochę złagodniała. — Tak, oczywiście. — W geście mogącym oznaczać przeprosiny wzruszyła ramionami i rozłączyła się. Leo rzucił się z powrotem do garderoby, błyskawicznie zdarł z siebie skafander, wciągnął kombinezon i popędził sprawdzić swe przeczucia, zanim doktor Yei dojdzie na własną rękę do tych samych wniosków. Był pewien, że do nich dojdzie, i to niedługo. Silver sprawdziła wyświetlony na holowidzie grafik prac. Czerwona słodka papryka. Przeleciała przez salę Hydroponiki do szafki z nasionami, znalazła szufladkę z odpowiednią nalepką i wyciągnęła papierową torebkę pełną przeliczonych starannie nasion. Potrząsnęła nią machinalnie, a suche nasiona przyjemnie zagrzechotały. Wzięła plastikowy pojemnik na kiełki, rozerwała torebkę i wpuściła małe, jasne nasionka do środka, gdzie skakały sobie wesoło. Teraz do kurka z wodą. Przepchnęła rurkę przez gumową uszczelkę na końcu pojemnika, wlała przepisaną ilość wody, a potem porządnie potrząsnęła pudłem, żeby rozbić lśniącą kulę, w którą skupił się płyn. Wepchnąwszy pudło do odpowiedniej przegródki na półce inkubacyjnej, nastawiła temperaturę na optymalną dla słodkiej czerwonej papryki, fototropicznej niegrawitacyjnej hybrydy, osiowo zróżnicowanego klonu 297-X-P, i westchnęła. Światło wpadające przez okienne filtry uparcie przyciągało jej uwagę, już czwarty czy piąty raz podczas tej zmiany zatrzymała się między pojemnikami na rośliny, żeby popatrzeć na fragment Rodeo, jaki można było dostrzec z tego miejsca. Gdzieś na dole, na dnie tej powietrznej studni, czołgali się teraz Tony i Claire — jeśli jeszcze się nie poddali albo nie dostali się na inny prom, albo nie spotkało ich jakieś straszne nieszczęście… Wyobraźnia Silver, choć nieproszona, natychmiast podsunęła całą serię katastrof. Starała się wyprzeć je za pomocą obrazu przedstawiającego Tony’ego, Claire i Andy’ego wślizgujących się niepostrzeżenie na prom zmierzający do stacji transferowej. Obraz jednak zmienił się w widok Claire usiłującej przeskoczyć przez jakąś przepaść i wskoczyć do luku towarowego (jaką przepaść, na litość boską?); biedna Claire zapomniała oczywiście, że na dole każda trasa jest zmieniana przez grawitację w parabolę, więc jej skok chybia celu. Silver pomyślała o dziwnym sposobie, w jaki rzeczy poruszały się w silnych polach grawitacyjnych. Krzyk, przerwany uderzeniem o twardą powierzchnię — nie, Claire z pewnością trzymałaby w objęciach Andy’ego, a więc podwójnym uderzeniem o twardą powierzchnię… Silver przycisnęła górne dłonie do czoła, jakby chcąc rękami wypchnąć upiorny obraz z mózgu. Claire też oglądała te filmy o życiu tam, na dole, na pewno je zapamiętała. Syk otwierających się hermetycznych drzwi przywrócił Silver z powrotem do rzeczywistości. Lepiej wyglądać na bardzo zajętą… Zaraz, co ona miała teraz robić? A, tak — czyścić używane pojemniki na rośliny, żeby można je było znowu wykorzystać pojutrze w nowej sali, którą mieli wybudować, żeby zademonstrować swe umiejętności pani wiceprezes. Do diabła z panią wiceprezes! Gdyby nie ona, byłaby szansa, że nikt nie zauważyłby nieobecności Tony’ego i Claire przez jakieś dwie zmiany, a może nawet trzy. A tak… Serce jej zamarło na widok osoby wlatującej do sali Hydroponiki. No nie, teraz. Normalnie Silver ucieszyłaby się na widok Lea. Wydawał się jej dużym, czystym mężczyzną — nie, nie dużym, ale jakoś tak silnym i pełnym spokoju. Nawet jego zapach był przepełniony spokojem i przypominał o rzeczach z dołu, których Silver miała okazję dotknąć — drewno, skóra, jakieś suszone zioła. Jego leniwy uśmiech sprawiłby, że upiorne obrazy rozwiałyby się niczym mgiełka. Byłaby nawet zadowolona, mogąc z nim porozmawiać… Teraz jednak wcale się nie uśmiechał. — Silver? Jesteś tutaj? Przez chwilę Silver rozważała, czy nie ukryć się między pojemnikami, ale folia zaszeleściła, kiedy się poruszyła, zdradzając jej obecność. Wyjrzała zza liści. — Tak… Cześć, Leo. — Widziałaś ostatnio Tony’ego i Claire? Leo jak zwykle niczego nie owijał w bawełnę. “Mów do mnie Leo”, uciął, kiedy na początku zwróciła się do niego “panie Graf”. “Tak będzie krócej”. Teraz sprawnie podpłynął do pojemników. Przyglądali się sobie przez parawan z liści. — Przez całą zmianę nie widziałam nikogo poza moją przełożoną — oznajmiła Silver. Poczuła wielką ulgę, mogąc dać całkowicie szczerą odpowiedź. — A kiedy po raz ostatni widziałaś któreś z nich? — Och… Chyba na poprzedniej zmianie — odparta Silver i niewinnie zatrzepotała rzęsami. — Gdzie? — No… gdzieś. Zachichotała bezmyślnie. Pan Van Atta machnąłby w tym momencie ręką z obrzydzeniem i zaprzestał wszelkich prób wydostania sensownej odpowiedzi od tak pustogłowej idiotki jak ona. Leo zmarszczył czoło z namysłem. — Wiesz, jedną z waszych uroczych zalet jest wyjątkowa precyzja, z jaką odpowiadacie na każde pytanie. Stwierdzenie to jakby zawisło w powietrzu, wyczekujące niczym Leo. Obraz Tony’ego, Claire i Andy’ego uciekających w luku towarowym statku znów pojawił się w umyśle Silver, wyraźny jak halucynacja. Spróbowała przypomnieć sobie przedostatnie spotkanie, to, na którym ułożono ostateczne plany; chciała wyznać przynajmniej pół prawdy. — Spędziliśmy razem przerwę na posiłek w czasie ostatniej zmiany w Stacji Żywieniowej Siedem. Leo skrzywił się. — Rozumiem. Przechylił głowę, przyglądając się jej, jakby była jakąś łamigłówką, na przykład dwiema metalurgicznie niekompatybilnymi powierzchniami, które on powinien jakoś połączyć. — Wiesz, dowiedziałem się właśnie o nowym, eee, zleceniu reprodukcyjnym Claire. Zastanawiałem się, czy nie to właśnie dręczyło Tony’ego przez ostatnie kilka tygodni. Chyba go to załamało, prawda? Był… bardzo roztargniony. — Mieli plany… — zaczęła Silver, opamiętała się jednak i obojętnie wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Ja osobiście cieszyłabym się z jakiegokolwiek zlecenia reprodukcyjnego. Ale niektórych zupełnie nie da się zadowolić. Twarz Lea stężała. — Silver, jak bardzo się tym przejęli? Dzieciaki często biorą krótkotrwałą niedogodność za koniec świata, nie mają poczucia czasu. Łatwo je wytrącić z równowagi. Czy sądzisz, że byli na tyle przygnębieni, by zrobić coś… desperackiego? — Desperackiego? — Silver uśmiechnęła się też raczej z desperacją. — No, wspólne samobójstwo albo coś w tym rodzaju? — Och, nie! — odparła zaszokowana. — Nigdy nie zrobiliby czegoś takiego. Leo zasępił się jeszcze bardziej. — Obawiam się, że to właśnie mogli zrobić. Tony nie pokazał się na swojej zmianie, a w dodatku Andy’ego też nie ma. Nie można ich nigdzie znaleźć. Jeżeli czuli się aż tak zdesperowani… schwytani w pułapkę… cóż może być łatwiejszego niż wymknąć się przez śluzę powietrzną? Zimny dreszcz, chwilowy ból, a potem… ucieczka na zawsze. — Jego dłonie zacisnęły się nerwowo. — To wszystko moja wina. Powinienem był zrozumieć… powiedzieć coś… — Przerwał, patrząc na nią z nadzieją. — Och, nie, to nic takiego! — Przerażona Silver uspokajała go pośpiesznie. — To okropne, że tak myślisz. Posłuchaj… — Rozejrzała się wokół i ściszyła głos. — Posłuchaj, nie powinnam ci tego mówić, ale nie mogę pozwolić, żebyś myślał… myślał takie straszne rzeczy. Skoncentrował na niej uwagę, poważny i skupiony. Jak wiele odważy się mu powiedzieć? Jakieś starannie przemyślane zapewnienie… — Tony i Claire… — Silver! — rozległ się głos doktor Yei od strony drzwi. I zaraz potem ryk Van Atty: — Silver, co ty wiesz o tym wszystkim? — Cholera! — zaklął Leo pod nosem. Jego dłonie znów zacisnęły się w pięści. Oburzona Silver cofnęła się, nagle wszystko zrozumiawszy. — Ty!… — Omal się nie roześmiała. Leo miałby być taki subtelny, taki przebiegły? Nie doceniła go. Czyżby oboje nosili maski kryjące ich przed światem? Jeżeli tak, to co kryło się za jego maską obojętności? — Proszę, Silver, zanim oni tu dotrą… nie będę mógł ci pomóc, jeżeli… Było już za późno. Van Atta i Yei wpadli do pokoju. — Silver, czy wiesz, gdzie podziali się Tony i Claire? — zapytała bez tchu doktor Yei. Leo odsunął się, milczący i pełen rezerwy, udając głębokie zainteresowanie delikatną strukturą kwiatów białej fasoli. — Jasne, że wie — warknął Van Atta, zanim Silver zdążyła odpowiedzieć. — Te dziewczyny paplają między sobą o wszystkim. — To oczywiste — mruknęła Yei. Van Atta zwrócił się surowo do Silver: — No, wykrztuś to, Silver, zdajesz chyba sobie sprawę, na czym lepiej wyjdziesz! Silver zacisnęła mocno wargi i zadarła podbródek. Doktor Yei za plecami swojego przełożonego wzniosła oczy do nieba. — No, Silver — zaczęła pojednawczo — to nie jest odpowiedni moment do droczenia się. Jeżeli, jak podejrzewamy, Tony i Claire próbowali opuścić habitat, mogą teraz mieć bardzo poważne kłopoty, mogą nawet być w niebezpieczeństwie. Bardzo się cieszę, że jesteś lojalna wobec swoich przyjaciół, ale błagam, niech to będzie lojalność rozsądna. Prawdziwi przyjaciele nie dopuszczają, by ich przyjaciołom stała się krzywda. Spojrzenie Silver było pełne wątpliwości. Rozchyliła wargi, gotowa coś powiedzieć. — Do cholery! — wrzasnął Van Atta. — Nie mam czasu, żeby tutaj stać i prawić słodkie słówka tej małej dziwce. Ta wscibska suka z Operacji czeka tam na ciąg dalszy całego przedstawienia. Zaczyna zadawać pytania, a jeżeli nie dostanie odpowiedzi natychmiast, to sama pójdzie ich poszukać. Ona gra ostro. Ze wszystkich możliwych ta chwila jest najgorsza na takie kretyńskie sztuczki. To musiało być specjalnie zaplanowane. Taka śmierdząca sprawa nie może być dziełem przypadku. Jego wściekłość i zaczerwieniona twarz wywarły na Silver ten sam efekt, co zwykle — zaczęła drżeć, jej wzrok zmąciły napływające do oczu łzy. Jeszcze nie tak dawno w takich chwilach gotowa była dać mu wszystko, wszystko zrobić, byle tylko uspokoił się, znowu uśmiechał i żartował. Ale nie tym razem. Jej pełne szacunku zauroczenie znikało stopniowo i ze zdziwieniem spostrzegła, jak niewiele go już zostało. — Ty — szepnęła — nie możesz mnie zmusić do niczego. — Tego właśnie się spodziewałem — prychnął Van Atta. — I gdzie się podziała ta kompletna socjalizacja, Yei? — Gdyby — wycedziła doktor Yei przez zęby — zechciał pan przestać uczyć moich podopiecznych anty socjalnych zachowań, nie miałby pan teraz do czynienia z konsekwencjami. — Nie mam pojęcia, o co pani chodzi. Jestem szefem. Moja praca wymaga, abym był twardy. Właśnie dlatego GalacTech dał mi w zarząd ten latający pochłaniacz pieniędzy. Kontrola zachowań to pani działka. Więc proszę się tym zająć. — Kreowanie zachowań — poprawiła lodowatym tonem doktor Yei. — A jaki jest z tego cholerny pożytek, skoro zawodzi, gdy tylko zaczynają się poważniejsze problemy? Ja muszę mieć coś, co by działało w każdej sytuacji. Gdyby pani była inżynierem, spece od fachowości nie dopuściliby pani do niczego. Prawda, Leo? Leo zerwał listek fasoli i uśmiechnął się szyderczo. Jego oczy lśniły. Musiał zemleć odpowiedź w ustach. Silver tymczasem obmyśliła prosty plan. Był tak prosty, że z pewnością da radę go wykonać. Nic nie robić, nic nie mówić, kryzys musi w końcu minąć. Nie mogli uszkodzić jej fizycznie, w końcu stanowiła cenną własność GalacTechu. Reszta to tylko hałas. Usunęła się za› barierę obojętności i martwej ciszy Ciszy gęstej jak zimny olej. Niemal się nią zakrztusiła. — A więc — syknął Van Atta — chcesz to rozegrać inaczej. Bardzo dobrze. Twój wybór. — Odwrócił się do Yei. — Czy ma pani w aptece coś w rodzaju fastpenta? Yei zacisnęła wargi. — Fastpenty może używać tylko policja, panie Van Atta. — I, zdaje się, mieć sądowy nakaz, by jej użyć — zauważył Leo, nie odrywając wzroku od listka, który gniótł między palcami. — Wobec obywateli, Leo, tylko wobec obywateli. To — Van Atta wskazał Silver — nie jest obywatelem. No jak, pani doktor? — Na pańskie pytanie, panie Van Atta, odpowiadam: nie, nasza apteka nie ma na składzie nielegalnych środków! — Nie powiedziałem fastpenta. Powiedziałem coś w rodzaju fastpenta — warknął zirytowany Van Atta. — Jakiś środek, którego można użyć w awaryjnej sytuacji. — A jesteśmy w awaryjnej sytuacji? — spytał Leo spokojnie, wciąż gniotąc swój listek, mocno już sfatygowany. — Pramod zastąpi Tony’ego, a jakaś inna dziewczyna z dzieckiem na pewno może zająć miejsce Claire. Dlaczego pani wiceprezes miałaby zauważyć różnicę? — Jeżeli będziemy musieli zdrapywać dwoje naszych pracowników z podłogi na dole… Silver zadrżała, wspominając swoje upiorne wizje. — …albo znajdziemy ich latających sobie, zamrożonych gdzieś tam na zewnątrz, będzie to cholernie trudno przed nią ukryć. Nie poznałeś tej baby, Leo. Kłopoty wywęszy na kilometr. — Mhm — mruknął Leo. Van Atta zwrócił się znów do doktor Yei. — No i co? Może woli pani zaczekać, aż ktoś zadzwoni i zapyta, co zrobić z ciałami? — IV Thalizine-5 działa podobnie jak fastpenta — mruknęła niechętnie doktor Yei. — W ściśle określonych dawkach. Ale będzie po tym chora przez cały dzień. — Jej wybór. — Van Atta odwrócił się w stronę Silver. — To twoja ostatnia szansa, Silver. Mam już tego dość. Nie znoszę nielojalności. Mów albo bierzemy igłę, natychmiast. Wyrwana w końcu z obojętności poczuła bardziej bolesną, ludzką odwagę. — Jeżeli mi to zrobisz — szepnęła, desperacko broniąc swojej godności — to z nami koniec. — Koniec? — wybuchnął Van Atta. — Ty i ci twoi przyjaciele konspirujecie, żeby zniszczyć moją karierę na oczach firmowej szychy, a ty mi mówisz, że z nami koniec? Masz cholerną rację, że koniec! — Służba Bezpieczeństwa, Port Trzeci, mówi kapitan Bannerji — wyrecytował George Bannerji do swojej komkonsoli. — Czym mogę służyć? — Pan tam dowodzi? — zaczął ostro elegancko ubrany mężczyzna, który pojawił się na ekranie holowidu. Był bardzo wzburzony, oddychał gwałtownie. Mięsień drżał na zaciśniętych szczękach. Bannerji zdjął nogi z biurka i pochylił się. — Tak, słucham. — Jestem Bruce Van Atta, szef projektu na habitacie. Może pan sprawdzić mój głos, czy co tam ma pan zrobić. Bannerji usiadł prosto i wystukał kod sprawdzający. Siowo “potwierdzony” mignęło na moment na tle twarzy Van Atty. Bannerji wyprostował się jeszcze bardziej. — Tak, słucham, proszę mówić. — Mamy tu mały problem, kapitanie. Czerwone światła i syreny uruchomiły się w głowie Bannerjiego. Od razu wiedział, że ten mały problem to coś poważnego. — Tak? — Troje z naszych… eksperymentalnych podmiotów uciekło z habitatu. Przesłuchaliśmy ich współkonspiratorkę i jesteśmy przekonani, że schowali się na promie, lot B119, a teraz są gdzieś w Porcie Trzecim. Niezmiernie ważne jest, by zostali schwytani i odstawieni z powrotem najszybciej, jak to jest możliwe. Bannerji wytrzeszczy! oczy. Informacje o habitacie należały do najpilniej strzeżonych, ale każdy, kto przepracował trochę czasu na Rodeo, dowiadywał się prędzej czy później, że odbywają się tam, w ścisłej izolacji, jakieś eksperymenty genetyczne. Zazwyczaj trochę więcej czasu zajmowało nowemu pracownikowi domyślenie się, że co bardziej egzotyczne opowieści starszych robotników o potworach to zwykłe nabieranie naiwnych. Bannerji został przeniesiony na Rodeo zaledwie przed miesiącem. Słowa szefa projektu dzwoniły Bannerjiemu w głowie. Uciekli. Schwytać. Ucieczka kryminalistów. Jakieś niebezpieczne zwierzęta uciekły z zoo, bo dozorcy nawalili, a biedny policjant musi je złapać. Od czasu do czasu uciekała też straszliwa broń biologiczna. Z czym on miał do czynienia? — A jak mamy ich rozpoznać, proszę pana? Czy oni… — Bannerji przełknął ślinę — wyglądają jak ludzie? — Nie. — Van Atta najwyraźniej dostrzegł zmieszanie na twarzy kapitana, bo prychnął ironicznie. — Nie będzie najmniejszych problemów z rozpoznaniem ich, zapewniam pana, kapitanie. A kiedy ich znajdziecie, proszę się ze mną natychmiast skontaktować, na kod prywatny. Nie chcę, żeby to przeszło przez kanały publiczne. Na litość boską, proszę to zatrzymać w tajemnicy, jasne? Bannerji od razu wyobraził sobie powszechną panikę. — Tak jest. Rozumiem najzupełniej. Jego własna panika była jego prywatną sprawą. Nie dostawałby swojej całkiem niezłej pensji, gdyby na tę robotę składały się wyłącznie przedłużone przerwy na kawę i wieczorne patrole w kompletnie pustym terenie. Od początku wiedział, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiał zarobić na swoje wynagrodzenie. Van Atta rozłączył się, skinąwszy ponuro głową na pożegnanie. Bannerji wezwał przez komkonsolę swojego podwładnego, a także dwóch pozostałych ludzi, chociaż nie byli w tej chwili na służbie. Sytuacji, która sprawiała, że szef projektu oblewał się zimnym potem, świeżo promowany oficer bezpieczeństwa nie powinien lekceważyć. Otworzył szafkę z bronią i wpisał pobranie ogłuszaczy i futerałów dla siebie i drużyny. Z namysłem ważył ogłuszacz w dłoni. Taka mała, leciutka rzecz, prawie zabaweczka. Bannerji stał jeszcze przez chwilę, potem wrócił do biurka i wysunął szufladę z zamkiem otwieranym na odcisk palca. Nie zarejestrowany pistolet leżał w zamkniętym pudełku, szelki owijały się wokół niego jak śpiący wąż. Kiedy Bannerji zapiął je na sobie i nałożył z powrotem kurtkę munduru, poczuł się dużo lepiej. Zdecydowanie odwrócił się, by powitać zgłaszających się na wezwanie ludzi. ROZDZIAŁ PIĄTY Leo zatrzymał się przed hermetycznymi drzwiami szpitala, żeby zebrać odwagę. W głębi ducha odczuł wielką ulgę, kiedy przerażony Pramod wywołał go, trzęsącego się w środku, z okrutnego przesłuchania Silver. I także w głębi ducha wstydził się tej ulgi. Problem Pramoda — fluktuacje poziomu mocy w jego spawarce, które w końcu udało się wyjaśnić zatruciem gazem emitującej elektrony katody — zajął Lea na jakiś czas, ale kiedy skończyło się pokazowe spawanie, wstyd przygnał go tu z powrotem. I co możesz dla niej teraz zrobić? — drwiło jego sumienie. Zapewnić ją o swoim moralnym wsparciu, jeśli nie wplącze cię to w coś niewygodnego albo niemiłego? Też mi pociecha! Potrząsnął głową i dotknął kontrolki drzwi. Przeleciał cicho przez medyczno-techniczną stację, nie wpisując się na listę przy wejściu. Silver znajdowała się w prywatnej separatce, małym wycinku kulistego szpitala, na samym końcu segmentu. Dzięki temu nie było słychać płaczu i krzyku. Leo zajrzał przez wizjer. Silver była sama, unosiła się bezwładnie w przypiętym do ściany śpiworze. W świetle lampy fluorowej jej twarz wydawała się bladozielona i wilgotna. Z jej oczu zniknął błękit, były teraz tylko zamazanymi mętnymi plamami. W jednej z górnych dłoni ściskała torbę na wymioty, gorącą i pomarszczoną. Leo sam poczuł mdłości. Rozejrzał się po korytarzu, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, przełknął gulę bezsilnego gniewu, która narosła mu w gardle, i wślizgnął się do środka. — Cześć, Silver. Jak się czujesz? — zaczął ze słabym uśmiechem i natychmiast przeklął sam siebie w myśli za głupotę swoich słów. Zmętniałe spojrzenie Silver odnalazło go i zawisło na nim nieprzytomnie. — Och, Leo — odzwała się w końcu. — Chyba zasnęłam na… na chwilę. Dziwne sny… Wciąż mi jest niedobrze. Działanie narkotyku widocznie mijało. Głos Silver nie był już tak niewyraźny i senny jak wcześniej podczas przesłuchania. Teraz był cichy, napięty i ostrożny. — Zwymiotowałam przez ten środek — dodała, drżąc z oburzenia. — A nigdy wcześniej nie wymiotowałam, nigdy. To przez to. W małym świecie Silver istniały, o czym Leo niedawno się dowiedział, niezwykle silne społeczne zahamowania dotyczące wymiotów w stanie nieważkości. Prawdopodobnie byłaby dużo mniej zawstydzona, gdyby ją publicznie rozebrano do naga. — To nie twoja wina — zapewnił ją pośpiesznie. Potrząsnęła głową; jej włosy wyglądały teraz jak strąki, nie przypominały już jasnej aureoli. — Powinnam była… Myślałam, że będę mogła… Czerwony Ninja nigdy nie zdradził wrogom swoich sekretów, mimo narkotyków i tortur. — Kto? — zapytał zdumiony Leo. — Och!… — Głos Silver zmienił się w jęk. — Dowiedzieli się o książkach! Tym razem znajdą wszystkie… Jej rzęsy były wilgotne od łez, które nie mogły spłynąć, zbierały się tylko w jednym miejscu, póki nie wyschły. Kiedy, otwarłszy szeroko oczy, wpatrzyła się z przerażeniem w Lea, oderwały się dwie albo trzy krople. — A teraz pan Van Atta myśli, że Ti musiał wiedzieć o Tonym i Claire na promie, że to zmowa… Mówił, że każe go wyrzucić! I znajdzie Tony’ego i Claire tam na dole… Nie wiem, co on z nimi zrobi. Nigdy nie widziałam, żeby pan Van Atta tak się wściekał. Zaciśnięte szczęki Lea zmieniły jego uśmiech w grymas. Mimo to spróbował przemówić rozsądnie. — Ale powiedziałaś im, kiedy byłaś pod wpływem narkotyków, że Ti o niczym nie wiedział. — On w to nie uwierzył. Uparł się, że kłamię. — Ależ to byłoby logicznie niemożliwe… — zaczął Leo, ale przerwał. — Chociaż… nie, masz rację, jego to nie przekona. Boże, co za dupek. Silver ze zdumienia otworzyła szeroko usta. — Mówisz o panu Van Atcie? — Mówię o tym gówniarzu Brucie. Nie powiesz mi, że mając z nim do czynienia przez — ile? — jedenaście miesięcy, sama do tego nie doszłaś. — Myślałam, że to ja, że to ze mną jest coś nie w porządku… — Głos Silver wciąż był cichy i płaczliwy, ale w jej oczach pojawiło się słabe światełko. Zwalczyła swoje wewnętrzne kłopoty na tyle, by przyjrzeć się Leowi ze zwiększoną uwagą. — Gówniarz Brucie? — Aha. — Wspomnienie jednego z wykładów doktor Yei na temat zachowania połączonego i stałego autorytetu powstrzymało Lea na chwilę. Wtedy wydawało mu się, że to wszystko jest jak najbardziej słuszne. — Nieważne. Ale z tobą jest wszystko w najlepszym porządku, Silver. Oprzytomniała już zupełnie. — Ty się go nie boisz. — Zdziwienie w jej głosie świadczyło, że odkrycie to było dla niej niespodziewane i niezwykłe. — Ja? Miałbym się bać? Bruce’a Van Atty? — Leo prychnął. — Też coś. — Na początku, kiedy przyszedł na miejsce doktora Caya, uważałam… uważałam, że będzie taki sam jak tamten. — Posłuchaj, jest takie bardzo stare, obiegowe powiedzenie, które mówi, że ludzie awansują aż do osiągnięcia poziomu swej niekompetencji. Jak dotąd udawało mi się chyba uniknąć tego niezbyt interesującego schematu. To samo robił, jak rozumiem, twój doktor Cay. — Leo umilkł na chwilę. A tam, pieprzę skrupuły Yei, pomyślał i dodał bez ogródek: — A Van Atta nie. — Tony i Claire nigdy nie próbowaliby uciec, gdyby doktor Cay tu był. — W oczach Silver pojawił się błysk nadziei. — Mówisz, że cały ten bałagan mógłby powstać z winy pana Van Atty? Leo poruszył się niespokojnie, jakby do jego świadomości dotarło tłumione podejrzenie, do którego nie śmiał się jeszcze sam przyznać. — Wasz status… — niewolniczy, pomyślał — jest z natury… — bezprawny, podpowiedział jego umysł, ale usta to przemilczały. — …delikatny, co sprawia, że jesteście bezbronni wobec przemocy, wobec wszelkiego rodzaju złego traktowania. Ponieważ doktor Cay był wam szczerze oddany… — Był dla nas jak ojciec — potwierdziła ze smutkiem Silver. — …więc ta bezbronność nie była aż tak widoczna. Ale prędzej czy później ktoś musiał zacząć wykorzystywać ją i was, to było nieuniknione. Jeżeli nie Van Atta, to ktoś inny. Ktoś… — Gorszy? Leo nieźle znał historię.Tak. — …dużo gorszy. Silver miała taką minę, jakby usilnie starała się wyobrazić sobie kogoś gorszego od Van Atty. Ale chyba bez skutku. Żałośnie potrząsnęła głową. Uniosła twarz w stronę Lea, jej oczy były teraz jak kwiaty powoju, obracającego się za słońcem. Zaskoczone słońce uśmiechnęło się mimo woli. — Co się teraz stanie z Tonym i Claire? Próbowałam ich nie wydać, ale od tego, co mi dali, byłam jakaś taka zamroczona… Przedtem byli w niebezpiecznej sytuacji, ale teraz są w jeszcze gorszej… Leo spróbował przybrać uspokajający ton. — Nic im się nie stanie, Silver. Nie daj się zastraszyć atakami furii Bruce’a. Tak naprawdę to niewiele im może zrobić, są zbyt cenni dla GalacTechu. Nawrzeszczy na nich, na pewno, i tego nie możesz mu mieć za złe, sam jestem gotów na nich nawrzeszczeć. Ochrona znajdzie ich gdzieś tam na dole, nie mogli przecież zajść daleko, wysłuchają najdłuższego wykładu w życiu i za parę tygodni wszystko się rozejdzie po kościach. Będą mieli nauczkę na przyszłość. — Leo zawahał się, czego właściwie mieliby się nauczyć z tej klęski? — I będzie po wszystkim. — Mówisz tak, jakby… jakby to, że na ciebie wrzeszczą, nic nie znaczyło. — Do tego dochodzi się z wiekiem. Któregoś dnia też to zrozumiesz i poczujesz, że to nic nie znaczy. Leo nagle stracił pewność. A może ta akurat odporność przychodziła wraz z władzą? Ale on nie miał przecież żadnej władzy, tylko talent do budowania. Wiedza jako władza. Ale kto miał władzę nad nim? Logiczne rozumowanie zawiodło, więc niecierpliwie zwrócił myśli ku innym sprawom. Ta cała myślowa karuzela przynosiła mu tyleż pożytku, co kurs filozofii na studiach. — Teraz tak się nie czuję — stwierdziła Sibler. — Coś ci powiem. Jeżeli to ci poprawi samopoczucie, to polecę na dół, kiedy już znajdą te dzieciaki. Może zdołam nad wszystkim zapanować. — Naprawdę mógłbyś? Zrobisz to? — spytała Silver z ulgą. — Tak jak próbowałeś pomóc mnie? Leo miał ochotę odgryźć sobie język. — No, tak. Coś w tym rodzaju. — Ty się nie boisz pana Van Atty. Możesz mu się przeciwstawić. — Zmarszczyła brwi i pomachała dolnymi ramionami. — Jak widzisz, ja nawet nie mam odpowiedniego wyposażenia, żeby chociaż stanąć. Dziękuję ci, Leo. — No, tak. Lepiej się już stąd zabiorę, jeżeli mam złapać prom lecący do Portu Trzy. Sprowadzimy ich z powrotem, całych i zdrowych, jeszcze przed śniadaniem. Spójrz na to z drugiej strony, przynajmniej GalacTech nie może potrącić im z pensji kosztów dodatkowego lotu. — Teraz udało mu się wywołać u niej blady uśmiech. — Leo… Głos Silver zabrzmiał poważnie, więc Leo zatrzymał się w połowie drogi do drzwi. — Co zrobimy, jeżeli przyjdzie ktoś jeszcze gorszy niż pan Van Atta? Miał ochotę odpowiedzieć coś w rodzaju: będziemy się zastanawiać, kiedy naprawdę przyjdzie, ale czuł, że jeżeli wygłosi jeszcze jeden frazes, to chyba się udławi. Uśmiechnął się więc tylko, potrząsnął głową i uciekł. Magazyn kojarzył się Claire z kryształową klatką. Był pełen kątów prostych, wielkie załadowane półki sięgały sufitu, nie kończące się rzędy, krzyżujące się korytarze. Zagradzające drogę spojrzeniu, zagradzające drogę ucieczki. Ale nie było ucieczki. Czulą się jak zabłąkana cząsteczka złapana w węzły sieci przestrzennej kryształu, nie na miejscu, ale w pułapce. Przyjemne zaokrąglenia habitatu wydawały się teraz obejmującymi, macierzyńskimi ramionami. Kulili się na jakiejś wielkiej, pustej półce, jednej z niewielu nie zajętych przez towary, mierzącej dobre dwa metry w każdą stronę. Tony nalegał, żeby wdrapali się na trzecią kondygnację; w ten sposób znajdą się poza zasięgiem wzroku kogoś z dołu, kto szedłby korytarzem wyprostowany, na swoich długich nogach. Wspięcie się po jednej z ustawionych co kilka metrów przy półkach drabin okazało się łatwiejsze niż czołganie się po podłodze, ale wywindowanie tam paczki z zapasami nastręczyło już mnóstwo kłopotów, zwłaszcza że sznurek nie był wystarczająco długi, by mogli wdrapać się na górę i dopiero potem wciągnąć ją za sobą. Claire straciła całą odwagę. Andy nauczył się już odpychać i czołgać mimo grawitacji, na razie tylko po kilka centymetrów, ale ona wciąż nie mogła pozbyć się straszliwych wizji; w wyobraźni widziała swoje dziecko niknące za krawędzią półki. Rozwinęła się u niej gwałtowna niechęć do wszelkich krawędzi. Dołem przejechał automatyczny wózek widłowy. Claire zamarła, wtuliła się w najdalszy kąt kryjówki, przyciskając do siebie Andy’ego i chwytając jednocześnie Tony’ego za jedną z rąk. Maszyna odjechała. — Uspokój się — jęknął Tony. — Uspokój się… — Odetchnął głęboko, najwyraźniej starając się również pójść za własną radą. Claire podejrzliwie śledziła wózek, który zatrzymał się w korytarzu i zajął się wydobywaniem plastikowego pudła z odpowiedniej przegrody. — Czy możemy już coś zjeść? — zapytała szeptem. Pozwalała Andy’emu ssać bez przerwy przez ostatnie trzy godziny, starając się go w ten sposób uspokoić, i czuła się wewnętrznie wyjałowiona w każdym znaczeniu tego słowa. Jej żołądek burczał; a w gardle zaschło. — Chyba tak — odparł Tony i wygrzebał kilka kostek żywnościowych z paczki. — A potem lepiej spróbujmy dostać się z powrotem do hangaru. — Nie moglibyśmy odpocząć jeszcze trochę? Tony pokręcił głową. — Im dłużej będziemy tu czekać, tym większe prawdopodobieństwo, że zaczną nas szukać. Jeżeli nie dostaniemy się szybko na prom lecący do Stacji Transferowej, mogą zacząć przeszukiwać odlatujące statki i stracimy sposobność wydostania się stąd i wyruszenia tak daleko, że nie będą już mogli nas zawrócić. Andy pisnął i zagruchał, w powietrzu rozszedł się znajomy zapach. — O, rany. Czy mógłbyś wyjąć pieluszkę? — spytała Claire. — Znowu? To chyba już czwarty raz, odkąd opuściliśmy habitat. — Czuję, że wzięłam ich zdecydowanie za mało — zmartwiła się Claire. — Połowa paczki to pieluszki. Czy nie możesz zrobić czegoś, żeby dłużej działały? — Boję się, że dostał biegunki. Jeżeli zostawię mu pieluszkę zbyt długo, to wyżre mu skórę… zrobi się cała czerwona… zacznie krwawić… pojawi się infekcja… a wtedy on za każdym razem, kiedy się go tam dotknie, nawet po to, żeby oczyścić, będzie wrzeszczał i płakał. I to naprawdę głośno — podkreśliła. Palce dolnej prawej ręki Tony’ego zabębniły o półkę. Westchnął, nie kryjąc rozczarowania. Claire mocno zwinęła w rulonik zużytą pieluszkę i chciała wepchnąć ją z powrotem do paczki. — Czy musimy wlec je ze sobą? — spytał nagle Tony. — W końcu wszystko w środku zaśmierdnie. Poza tym paczka i bez tego jest dosyć ciężka. — Nigdzie nie widziałam zsypu — stwierdziła Claire. — Co innego mogę z nimi zrobić? Tony zmarszczył brwi, co oznaczało, że toczy wewnętrzną walkę. — Po prostu je zostaw — wyrzucił w końcu z siebie. — Na podłodze. Tutaj nie wylecą na korytarz i nie dostaną się do systemu recyrkulacji powietrza. Zostaw je wszystkie. Claire jęknęła. Tony postanowił wprowadzić swój straszliwie rewolucyjny pomysł w życie natychmiast, zanim opuści go odwaga. Wziął cztery małe paczuszki i wepchnął je w kąt półki. Uśmiechał się przy tym niepewnie, pełen jednocześnie dumy i poczucia winy. Claire przyjrzała mu się ze zmartwieniem. Owszem, sytuacja była niezwykła, ale co będzie, jeżeli Tony przyzwyczai się do takich nieodpowiedzialnych, karygodnych zachowań? Czy stanie się znów normalny, kiedy dotrą tam, dokąd mają dotrzeć? Jeśli w ogóle dotrą. Claire wyobraziła sobie ich prześladowców idących śladem brudnych pieluszek, jak śla dem płatków kwiatów, które upuszczała bohaterka jednej z książek Silver, przez pół galaktyki… — Jeżeli już z nim skończyłaś — oznajmił Tony, wskazując swojego syna — to lepiej ruszajmy z powrotem w stronę hangaru. Mam nadzieję, że ten tłum ludzi już się stamtąd wyniósł. — A jak teraz znajdziemy właściwy prom? — spytała Claire. — Skąd będziemy wiedzieli, że nie leci do habitatu albo nie zabiera towaru do rozładowania w próżni? Jeżeli opróżnią luk towarowy w kosmosie, a my będziemy w środku… Tony pokręcił głową. — Nie wiem. Ale Leo mówił, że sekret radzenia sobie z dużymi problemami albo dużymi zadaniami polega na podzieleniu ich na małe części i radzeniu sobie z każdą po kolei. Na razie wróćmy do hangaru. I zobaczmy, czy w ogóle są tam jakieś promy. Claire skinęła głową. Ledwie jednak ruszyli, zatrzymała się. Stwierdziła, że nie tylko Andy ma problemy z fizjologią. — Tony, myślisz, że znajdziemy po drodze jakąś toaletę? Muszę tam iść. — Ja też — przyznał Tony. — Widziałaś gdzieś jakąś? — Nie. Lokalizowanie toalet nie było jej największym problemem w czasie tej upiornej podróży, kiedy to czołgała się po podłodze, unikając śpieszących się ludzi i przyciskając do siebie Andy’ego w strachu, że się rozpłacze. Claire nie była nawet pewna, czy umiałaby odtworzyć drogę, którą przebyli, kiedy z pierwszej kryjówki wystraszyła ich ekipa mechaników. — Musi coś być — stwierdził optymistycznie Tony. — Przecież tu się pracuje. — Nie w tej części — zauważyła Claire, patrząc na ściany pełne półek. — Tu są same roboty. — W takim razie bliżej hangaru. Powiedz… — zawahał się. — No… Czy wiesz może, jak wygląda toaleta w polu grawitacyjnym? Jak oni to robią? Zasysany strumień powietrza nie mógł by chyba zwalczyć grawitacji. Jeden z przemyconych filmów historycznych Silver zawierał scenę w takim pomieszczeniu, ale Claire nie była pewna, czy technologia była współczesna. — Wydaje mi się, że jakoś używają wody. Tony zmarszczył nos z niepokojem. — Poradzimy sobie. — Spojrzał tęsknie na cztery zwinięte pieluszki w kącie. — Szkoda… — Nie! — wzdrygnęła się z odrazy Claire. — Przynajmniej spróbujmy znaleźć wpierw toaletę. — Dobrze… Oddalone rytmiczne stukanie teraz się przybliżyło. Tony, który właśnie miał zejść po drabinie, mruknął “oj” i wsunął się z powrotem do przegrody. Przyłożył palec do warg, na jego twarzy malowała się panika. Wszyscy się skulili. — Aaaa? — odezwał się Andy. Claire podciągnęła go wyżej i wetknęła sutek do jego ust. Najedzony i znudzony, nie chciał ssać, odwrócił główkę. Claire pozwoliła, by jej koszulka opadła i spróbowała odwrócić jego uwagę, licząc w milczeniu wszystkie jego ruchliwe paluszki. On też był już cały brudny, co wcale jej specjalnie nie dziwiło, bo planety składały się przecież z brudu. Ten brud wyglądał lepiej z dużej odległości. Powiedzmy, z odległości kilkuset kilometrów. Stukanie stało się jeszcze głośniejsze, przesunęło się pod ich przegrodę i ucichło. — Ochroniarz — szepnął Tony do ucha Claire. Skinęła głową, nie mając nawet odwagi głębiej odetchnąć. To stukanie wydawały twarde okrycia nóg noszone przez ludzi z dołu, uderzające o betonową podłogę. Minęło kilka minut, a stukanie nie wróciło. Tylko Andy wydawał cichutkie dźwięki. Tony ostrożnie wysunął głowę, rozejrzał się w prawo i w lewo, w górę i w dół. — Dobra. Bądź gotowa, żeby pomóc mi spuścić paczkę, jak tylko przejedzie ten następny wózek. Z ostatniego metra trzeba ją będzie puścić, żeby spadła, ale może wózek zagłuszy hałas. Razem przesunęli paczkę na brzeg półki i czekali. Warkoczący wózek zbliżał się korytarzem; na widłach wiózł wielki plastikowy pojemnik, prawie tak wielki jak cała przegroda, w której się ukryli. Wózek zatrzymał się pod nimi, wydał parę dźwięków i obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni. Widły zaczęły się podnosić. W tej chwili Claire przypomniała sobie, że zajmują jedyną pustą przegrodę na tej ścianie. — On przyjechał tutaj! Zgniecie nas! — krzyknęła. — Uciekaj stąd! Zejdź po drabinie! — jęknął Tony. Ona jednak zawróciła, żeby złapać Andy’ego, którego położyła za sobą, jak najdalej od przerażającej przepaści. Kiedy pomagała Tony’emu przesunąć paczkę, w przegrodzie ściemniło się — to podniesiony na widłach wózka pojemnik zasłonił wejście. Tony’emu ledwo udało się przecisnąć na drabinę, kiedy wielkie pudło zaczęło wsuwać się do środka. — Claire! — wrzasnął. Walił bezskutecznie w bok wielkiego plastikowego pojemnika i krzyczał: — Claire! Nie! Nie! Głupi robot! Stop, stop! Ale wózek najwyraźniej nie był aktywowany głosem. Pudło wciąż się przesuwało, popychając przed sobą ich paczkę. Między nim i ścianami po bokach i na górze zostawały ledwie kilkucentymetrowe prześwity. Claire cofała się, tak przerażona, że nie mogła nawet krzyknąć, co najwyżej wydając z siebie cichutki pisk. Do tyłu, do tyłu; zimna metalowa ściana zatrzymała ją. Przycisnęła się do niej najbliżej, jak tylko mogła, stając na dolnych rękach, w górnych zaś trzymając Andy’ego. Płakał przeraźliwie, pewnie udzielił mu się jej strach. — Claire! Andy! — zawołał Tony przez łzy, z drabiny. Paczka obok nich traciła powoli swój kształt. Wydobywały się z niej ciche chrupnięcia. W ostatniej chwili Claire przerzuciła Andy’ego do dolnych rąk, a górnymi naparła na zbliżającą się ścianę. Może jej zmiażdżone ciało zatrzyma pojemnik na tyle daleko, by uratować dziecko. Mechanizmy wózka trzeszczały. Nagle zatrzymał się, a potem zaczął się wycofywać. Claire przesłała milczące przeprosiny paczce za wszystkie przekleństwa, jakie rzucili na nią z Tonym w ciągu ostatnich godzin. Żadna pewnie ze znajdujących się w środku rzeczy nie będzie już taka sama, ale jednak ich dwoje paczka uratowała. Robot dostał czkawki, ogłupiałe mechanizmy zgrzytały. Widły ponownie uniosły pudło. Kiedy wózek wycofywał się, pojemnik pojechał razem z nim, oddalając się coraz bardziej od miejsca swojego przeznaczenia. Claire patrzyła z otwartymi ustami, jak pudło wysunęło się z przegrody. Rzuciła się naprzód. Cały magazyn zatrząsł się od huku, kiedy pudło uderzyło w beton, a zaraz potem rozległo się echo, najgłośniejszy dźwięk, jaki Claire kiedykolwiek słyszała. Pojemnik pociągnął za sobą i przewrócił na bok wózek, którego koła obracały się bezradnie w powietrzu. Potęga grawitacji była straszliwa. Pojemnik pękł, jego zawartość rozsypała się. Setki metalowych, okrągłych pokryw na koła czy czegoś w tym rodzaju rozsypały się wokół, brzęcząc jak stado zdziczałych cymbałów. Kilkanaście pokryw potoczyło się korytarzami we wszystkie strony, jakby starały się uciec. Wpadały na ściany i przewracały się na bok, nie przestając się obracać i hałasować. W martwej ciszy, która nastąpiła potem, w uszach Claire jeszcze przez chwilę dzwoniło echo. — Och, Claire! Tony wdrapał się z powrotem na półkę i otoczył dziewczynę ramionami, ściskając Andy’ego między sobą a nią. — Och, Claire… — jego głos załamał się, kiedy przytulił twarz do jej gęstych, miękkich włosów. Ponad ramieniem Tony’ego Claire spojrzała na bałagan na dole. Przewrócony wózek znowu piszczał jak cierpiące zwierzę. — Tony, myślę, że powinniśmy się stąd wynosić — odezwała się cichutko. — Myślałem, że wejdziesz za mną na drabinę. Zaraz za mną. — Musiałam zabrać Andy’ego. — Oczywiście. Uratowałaś go, a ja… Ja ratowałem tylko siebie. Claire! Nie chciałem cię tam zostawić… — Nie przyszło mi nawet do głowy, że chciałeś. — Ale wyskoczyłem… — Byłbyś głupi, gdybyś tego nie zrobił. Posłuchaj, czy możemy porozmawiać o tym później? Naprawdę uważam, że powinniśmy się stąd zabierać. — Tak, tak. Eee, a paczka? — Tony zajrzał w mrok kryjówki. Claire nie sądziła, żeby mieli czas na szukanie paczki, ale jak daleko zawędrowaliby bez niej? Pomogła Tony’emu przyciągnąć ją do brzegu. — Jeżeli złapiesz się tam z tyłu, a ja zejdę na drabinę, możemy ją spuścić… — zaczął Tony. Claire, niewiele myśląc, zepchnęła z półki paczkę, która wylądowała na podłodze, uderzając mocno o beton. — Nie sądzę, żeby martwienie się o jakieś rzeczy miało jeszcze sens. Chodźmy — popędzała Tony’ego. Tony przełknął ślinę, skinął głową i szybko zsunął się po drabinie, jedną z górnych rąk podtrzymując Andy’ego, którego Claire trzymała w obu dolnych, górnymi chwytając się szczebli. Szybko znaleźli się z powrotem na podłodze i podjęli powolne, denerwujące, owadzie pełzanie po niej. Claire zaczynała nienawidzić zimnego, gęstego zapachu betonu. Przesunęli się zaledwie kilka metrów korytarzem, kiedy Claire znowu usłyszała tupanie ludzkich butów. Zbliżało się szybko w ich kierunku. Jakieś dwa rzędy stąd; ludzie z pewnością dotrą zaraz do nich. Potem rozległo się echo kroków… nie, to pojawił się ktoś nowy. To, co się stało, wydawało się tylko chwilą, momentem między jednym oddechem a drugim. Z krzyżującego się z ich korytarzem przejścia wyskoczył człowiek z niezrozumiałym okrzykiem. Nogi rozstawił szeroko, żeby utrzymać równowagę, na pół zgięty ściskał w dłoniach jakiś metalowy przyrząd, trzymał go pół metra od swojej twarzy, która była tak samo biała z przerażenia jak twarz Claire. Tony rzucił paczkę i uniósł się na dolnych ramionach, górne rozkładając szeroko i krzycząc: — Nie! Człowiek cofnął się, oczy miał szeroko otwarte, usta też. Dwa, a może trzy jasne błyski wydobyły się z jego przyrządu wraz z głośnym hukiem, który odbijał się echem od ścian po całym magazynie. Potem ręce człowieka poderwały się do góry, wyrzucając przedmiot. Czyżby się zepsuł i sparzył go albo poraził? Jego twarz zmieniła kolor z białego na zielony. Tony krzyknął i przewrócił się na podłogę, owijając wszystkie ręce wokół ciała. — Tony? Tony! Claire przyczołgała się do niego, przyciskając mocno do siebie krzyczącego z przerażenia Andy’ego. Jego krzyki mieszały się z krzykami Tony’ego, tworząc przerażającą kakofonię. — Tony, co się stało? — Nie dostrzegła krwi na jego czerwonej koszulce, dopóki kilka kropel nie spadło na beton. Biceps jego dolnego lewego ramienia zmienił się w szkarłatną masę. — Tony! Człowiek z ochrony rzucił się naprzód. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Jego ręce, teraz puste, szarpały przenośny komunikator, doczepiony do paska. Dopiero po trzech próbach zdołał go odczepić. — Nelson! Nelson! — wołał do niego. — Nelson, na litość boską, sprowadź lekarzy, szybko! To tylko dzieci! Właśnie postrzeliłem dzieciaka! — Jego głos drżał. — To tylko jakieś kalekie dzieci! Leo poczuł paniczny strach ściskający wnętrzności, kiedy zobaczył żółte, pulsujące światło odbijające się od ścian magazynu. Firmowa ekipa medyczna, tak, to była ich elektryczna ciężarówka, z włączonym kogutem, zaparkowana w szerokim centralnym korytarzu. Pośpiesznie wydyszane słowa pracowni ka, który wyszedł im na spotkanie do promu, dźwięczały mu w uszach. — …znalezieni w magazynie… wypadek… ranny… Leo przyśpieszył kroku. — Zwolnij, Leo, już nie mogę — skarżył się z irytacją idący za nim Van Atta. — Nie każdy może tak błyskawicznie przechodzić ze stanu nieważkości do grawitacji bez żadnych problemów. — Mówił, że któreś z dzieciaków zostało ranne… — A co ty możesz zrobić, czego lekarze nie mogą? Osobiście zatłukę tego idiotę z ochrony… — Spotkamy się na miejscu — rzucił Leo przez ramię i pobiegł naprzód. Korytarz 29 wyglądał jak pobojowisko. Rozbite maszyny, wszystko porozrzucane. Leo o mało nie potknął się o kilka okrągłych metalowych przykryć. Niecierpliwie kopnął je na bok. Kilku pielęgniarzy i oficer ochrony pochylali się nad leżącymi na podłodze noszami, a nad nimi pojemnik z kroplówką wisiał na stojaku jak flaga. Czerwona koszulka; Tony, to Tony został ranny. Claire kuliła się na podłodze opodal, ściskając Andy’ego, łzy lały się strumieniem po jej bladej jak ściana, zastygłej twarzy. Na noszach Tony wił się i krzyczał z bólu. — Nie możecie przynajmniej dać mu czegoś przeciwbólowego? — dopytywał się strażnik. — Nic nie wiem. — Medyk najwyraźniej stracił głowę. — Nie wiem, co oni zrobili z ich metabolizmem. Szok to szok, w takich przypadkach trzeba stosować kroplówkę, podtrzymywać ciepłotę organizmu i dawać środki wzmacniające, ale co do reszty… — Połączcie się na kanale alarmowym z doktorem Warrenem Minchenko — poradził Leo, klękając obok nich. — To główny oficer medyczny na Habitacie Cay, a teraz znajduje się na miesięcznym urlopie na planecie. Poproście, żeby zaczekał na was w szpitalu, a potem niech przejmie sprawę. Oficer ochrony pośpiesznie odczepił od paska komunikator i zaczął wystukiwać cyfry kodu. — Dzięki Bogu — odezwał się pielęgniarz, odwracając się do Lea. — W końcu znalazł się ktoś, kto ma pojęcie, o co tu, do cholery, chodzi. Czy wie pan, co mogę mu dać na uśmierzenie bólu? — Syntamorph. — Leo przypomniał sobie kursy pierwszej pomocy. — Nie powinno zaszkodzić, ale proszę uważać z dawką. I jak najszybciej skontaktować się z doktorem Minchenko. Te dzieciaki ważą mniej, niż wydaje się, że powinny, Tony waży jakieś czterdzieści parę kilo. Szczególny rodzaj ran Tony’ego wreszcie dotarł do świadomości Lea. Spodziewał się raczej obrażeń po upadku, strzaskanych kości, uszkodzenia kręgosłupa albo urazu czaszki… — Co tu się stało? — Rana postrzałowa — wyjaśnił pielęgniarz. — Podbrzusze z lewej strony i… hm, przecież nie kość udowa… lewa dolna kończyna. To tylko powierzchowna rana, ale ta w podbrzuszu jest poważna. — Postrzał! — Leo wpatrywał się z przerażeniem w strażnika, który pod jego spojrzeniem purpurowiał coraz bardziej. — Czy pan… Sądziłem, że wy macie ogłuszacze… Dlaczego, na litość boską? — Kiedy ten cholerny histeryk zadzwonił z habitatu, bełkocząc coś o zbiegłych potworach, pomyślałem… pomyślałem… Sam już nie wiem, co pomyślałem. — Strażnik wpatrywał się uparcie w swoje buty. — A nie spojrzał pan, zanim pan wystrzelił? — O mały włos nie strzeliłem do tej dziewczyny z dzieckiem. — Strażnik wzdrygnął się ze zgrozy. — Jego trafiłem przez przypadek. Pojawił się zasapany Van Atta. — Cholera jasna, co za burdel! — Jego wzrok padł na strażnika. — Zdawało mi się, że kazałem panu wszystko uciszyć, Bannerji! Co pan zrobił, rzucił bombę? — Postrzelił Tony’ego. — Ty idioto, kazałem wam ich złapać, nie zamordować! Jak, do diabła, mam to teraz zatuszować? — Wskazał ręką korytarz. — I co, u diabła, robił pan z tym pistoletem? — Powiedział pan… Myślałem… — zaczął strażnik. — Przysięgam, że wpakuję cię za to do pierdla. Ze wszystkich przeklętych osłów… Co ty myślałeś, że to jakiś cholerny film? Sam nie wiem, kto tu jest większym idiotą, ty czy ten kretyn, co cię wynajął… Twarz strażnika z purpurowej stała się kredowobiała. — Ty cholerny skurwysynu, to wszystko przez ciebie… — ryknął. Ktoś powinien tu zachować spokój, pomyślał Leo. Bannerji wyciągnął z kabury swoją nie zarejestrowaną broń, czego Van Atta chyba nie dostrzegł. Nie można było dopuścić, by pokusa zastrzelenia szefa projektu stała się dla strażnika nie do przezwyciężenia, więc Leo uznał, że powinien interweniować. — Panowie — powiedział pojednawczo. — Może odłóżmy to do czasu oficjalnego śledztwa, kiedy już wszyscy się uspokoją i, hmm, zaczną myśleć rozsądnie. Na razie musimy zająć się rannym i tymi przerażonymi dzieciakami. Bannerji nawet nie próbował ukryć urazy; Van Atta natomiast mruknął coś przepraszająco, zadowalając się rzuconym strażnikowi morderczym spojrzeniem, które źle wróżyło jego dalszej karierze. Dwaj pielęgniarze wysunęli kółka w noszach Tony’ego i potoczyli je korytarzem w stronę czekającej karetki. Jedna z rąk Claire wyciągnęła się w jego stronę, a potem opadła bezradnie. Jej gest przyciągnął uwagę Van Atty. Pełen tłumionej wściekłości, nareszcie znalazł obiekt, na którym mógł się wyładować. — Ty!… — zwrócił się do Claire. Skuliła się jeszcze bardziej. — Ty!… Czy ci w ogóle do łba przyszło, jakich szkód ta wa sza ucieczka narobi dla projektu Cay? Ze wszystkich nieodpowiedzialnych… Czy to ty wciągnęłaś w to Tony’ego? Pokręciła głową. Jej oczy stawały się coraz większe. — Oczywiście, że ty, zawsze tak jest. Facet nadstawia karku, a baba pomaga mu go złamać… — Nie… — I jeszcze w takim momencie… Czy specjalnie starałaś się mi zaszkodzić? Skąd się dowiedziałaś o tej wiceprezes? Czy sądziłaś, że z powodu jej obecności będę starał się ukryć waszą nieobecność? Sprytnie, sprytnie, ale nie dość sprytnie… Leo czuł wściekłe pulsowanie krwi w głowie, w oczach, w uszach. — Daj spokój, Bruce. Przeżyła wystarczająco dużo jak na jeden dzień. — Ta suka nieomal doprowadziła do śmierci twojego najlepszego ucznia, a ty się za nią wstawiasz? Bądź poważny, Leo. — Jest już i tak śmiertelnie przerażona. Daj jej spokój. — I bardzo dobrze, że jest. Jak będziemy z powrotem w habitacie… — Van Atta minął Lea, chwycił Claire za górne ramię i brutalnie, boleśnie szarpnął w górę. — Chciałaś znaleźć się na dole? To masz okazję pochodzić: marsz z powrotem do promu! Potem Leo nie mógł sobie przypomnieć momentu, kiedy podbiegł do Van Atty i szarpnięciem odwrócił go do siebie. Pamiętał tylko wyraz zaskoczenia na jego twarzy i otwarte ze zdziwienia usta. — Bruce — warknął, mając przed oczami czerwoną mgłę. — Ty nędzny draniu, odpieprz się! Cios w szczękę, którym zakończył swoje polecenie, okazał się nadspodziewanie skuteczny, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Leo po raz pierwszy w życiu uderzył kogoś w gniewie. Van Atta runął jak podcięty na wznak. — Panie Graf… — zaczął oficer straży, chwytając Lea za ramię. — Wszystko w porządku. Od tygodni na to czekałem — zapewnił go Leo, zamierzając chwycić Van Attę za kołnierz. — Nie o to chodzi, proszę pana… — Fascynująca metoda przekonywania — rozległo się za plecami Lea. — Powinnam chyba robić notatki. Wiceprezes Apmad, otoczona świtą księgowych i adwokatów, stalą w korytarzu 29. ROZDZIAŁ SZÓSTY — To na pewno nie była moja wina — warknęła Chalopin, administratorka Portu Trzeciego. — Nawet mi nie powiedziano, co się dzieje. — Spojrzała znacząco na Van Attę. — Jak mam zarządzać swoim terenem, kiedy inni administratorzy omijają oficjalne kanały komunikacji, wydają rozkazy moim ludziom, nawet mnie o tym nie informując, naruszają protokół… — Sytuacja była szczególna. Najbardziej liczył się czas — mruknął zaczepnie Van Atta. Leo współczuł Chalopin. Ustalony rutyną porządek został naruszony, swoje biuro musiała pośpiesznie przygotować dla pani wiceprezes na przesłuchania; Apmad nie dopuszczała nawet myśli o jakiejkolwiek zwłoce. Na jej rozkaz, wydany zaledwie godzinę temu w korytarzu 29, wszczęto oficjalne śledztwo w sprawie incydentu. Leo byłby zaskoczony, gdyby sprawa nie została zamknięta w ciągu następnej godziny. Z okien biur administracyjnych Portu Trzeciego, hermetycznie zamkniętych ze względu na wewnętrzne ciśnienie w budynku, widać było panoramę kompleksu — drogi, stanowiska załadunku, magazyny, biura, hangary, baraki pracowników, kolejkę jednotorową jadącą w stronę widocznej na horyzoncie rafinerii i majaczące w oddali góry oraz elektrownię — najważniejszą ze wszystkiego. W atmosferze Rodeo znajdował się tlen, azot i dwutlenek węgla, ale w niewłaściwych proporcjach i pod zbyt niskim ciśnieniem, by ludzie mogli w niej egzystować. System wentylacyjny pracował więc nieustannie, żeby uzdatnić mieszankę gazów i odfiltrować niepotrzebne składniki. Na zewnątrz człowiek bez maski gazowej mógłby przeżyć najwyżej piętnaście minut. Leo miał zresztą wątpliwości, czy byłoby to przeżycie, czy też powolna śmierć. Z pewnością to miejsce nie nadawało się na zakładanie hodowli kwiatów. Bannerji przesunął się za administratorkę portu. Chowa się za jej plecami, pomyślał Leo. Może to i najlepsza strategia w jego sytuacji. Z postaci Chalopin — nieskazitelny mundur GalacTechu, eleganckie buty, stanowczo wysunięta broda i zaczesane do tyłu włosy, z których każdy leżał idealnie na swoim miejscu — emanowała wola obrony powierzonego jej pieczy terytorium. Apmad była zupełnie inna. Przysadzista, w mocno już zaawansowanym wieku, z kędzierzawymi, krótko przyciętymi szarymi włosami, mogłaby uchodzić za czyjąś babcię, gdyby nie oczy. Nie kryła, że obce są jej jakiekolwiek starania o wygląd i elegancję. Jakby osiągnęła już faką władzę, że sprawy te nie miały żadnego znaczenia. Nie próbowała łagodzić sytuacji, jej lakoniczne komentarze raczej ją zaostrzały, jakby sama wiceprezes była ciekawa, co z tego wszystkiego wyniknie. Z całą pewnością nie miała oczu babci… Leo wciąż był bliski wybuchu. — Projekt istnieje od dwudziestu pięciu lat. Czas nie może być aż tak ważny. — Dobry Boże! — jęknął Van Atta. — Czy tylko ja jeden zdaję sobie sprawę z tego, o co tu chodzi? — A o co chodzi? — spytał Leo. — Zyski z projektu Cay są bliżej niż kiedykolwiek. Zepsuć wszystko przez niecierpliwą, przedwczesną próbę wydobycia forsy to czysty kryminał. Jesteście o krok od prawdziwych wyników. — Niezupełnie — zauważyła chłodno Apmad. — Pańska pierwsza grupa piętnastu pracowników to drobiazg. Uruchomienie całego tysiąca zabierze następne dziesięć lat. Owszem, była chłodna, ale Leo wyczuwał w niej potężne napięcie, którego źródła nie mógł odgadnąć. — No to co? Wpiszcie to sobie w koszty. Nie chce mi pani chyba powiedzieć, że to wszystko — Leo machnął ręką w stronę okna, co miało oznaczać Rodeo — nie jest warte jednej czy drugiej straty. Apmad spojrzała na mężczyznę, który stał cicho przy jej boku. — Proszę uświadomić temu młodemu człowiekowi, na czym polega życie, Gavin. Gavin był dużym, rozczochranym byczkiem, którego Leo początkowo wziął za goryla. W rzeczywistości był głównym księgowym pani wiceprezes, a kiedy już się odzywał, wysławiał się zaskakująco precyzyjnie i elegancko, przemawiając imponująco okrągłymi zdaniami. — GalacTech pokrywał bardzo poważne straty projektu Cay, gdyż w ogólnym rozliczeniu przynosiło to zwiększenie zysków z Rodeo. Może powinienem udzielić panu krótkiej lekcji historii, panie Graf. — Gavin podrapał się po nosie. — GalacTech wydzierżawił Rodeo na dziewięćdziesiąt dziewięć lat od rządu Orientu IV. Warunki wynajmu były dla nas wtedy bardzo korzystne, bo tutejsze wyjątkowo bogate złoża minerałów i ropy nie zostały jeszcze odkryte. I takie pozostały przez pierwszych trzydzieści lat. Przez następnych trzydzieści GalacTech zainwestował olbrzymie środki i siłę roboczą, by wykorzystać te złoża. Oczywiście — dźgnął powietrze uniesionym palcem — jak tylko Orient IV zorientował się w naszych zyskach, co nie było znów takie trudne, bo nasze transporty szły przez ich czarne dziuiy, zaczął kwestionować warunki umowy, żeby wytargować więcej dla siebie. Rodeo wybrano na siedzibę projektu Cay głównie po to, poza pewnymi korzyściami prawnymi, żeby przewidywa ne koszta realizacji zrównoważyły nieco korzyści z Rodeo i zmniejszyły, hmm, niezdrowe emocje, które wspomniane zyski budzą na Oriencie IV. Od tej chwili licząc, umowa wynajmu pozostanie ważna jeszcze przez czternaście lat, natomiast rząd Orientu IV jest… hmm, jak by to określić… coraz bardziej opanowywany przez niecierpliwość i chciwość. Właśnie zmienił prawo podatkowe, i z końcem tego roku zamierza opodatkować całe nasze operacje na Rodeo, bez potrąceń, a nie, jak do tej pory, tylko ostateczny zysk. Sprzeciwialiśmy się temu, ale bez skutku. Cholerna prowincja. A zatem — kontynuował — z końcem tego roku podatkowego straty projektu Cay nie będą miały żadnego znaczenia, jeśli chodzi o uzyskanie ulg od urzędu podatkowego na Oriencie IV. Staną się teraz stratami rzeczywistymi i będziemy musieli je pokryć. Nowa umowa dzierżawy po tych czternastu latach najprawdopodobniej nie byłaby korzystna. Prawdę mówiąc, Orient IV zamierza wyrzucić stąd GalacTech i przejąć operacje na Rodeo za drobny ułamek ich prawdziwej wartości. Jakkolwiek by to nazwać, pozostanie w istocie wywłaszczeniem. Blokada ekonomiczna już się rozpoczyna. Nadszedł czas na minimalizowanie inwestycji i maksymalizowanie zysków. — Innymi słowy — odezwała się Apmad, a w jej oczach pojawił się błysk wściekłości — pozwolimy im odebrać pustą skorupę. Najgorzej wyjdą na tym ci, którzy odejdą stąd jako ostatni, pomyślał Leo ze zgrozą. Czy te typy z Orientu IV nie rozumieją, że współpraca i kompromis zwiększyłyby w końcu dochody wszystkich? Negocjatorzy GalacTechu też pewnie nie są bez winy. Leo widział już różne wersje scenariusza zajmowania czegoś siłą. Spojrzał przez okno na duże, funkcjonujące urządzenia i zabudowania, owoc rzetelnej pracy dwóch pokoleń, i jęknął w duchu na myśl o takim marnotrawstwie. Po przerażonej minie Chalopin widać było, że myśli o tym samym; Leo współczuł jej z całego serca. Ile straciła krwi przy wznoszeniu tego miejsca? Pot i oddanie wielu ludzi można, jak się okazało, unieważnić jednym pociągnięciem długopisu. — Twój problem zawsze na tym polegał, Leo — odezwał się Van Atta jadowicie. — Zakopujesz się w szczegółach i nie dostrzegasz całości. Leo potrząsnął głową. — Ale przecież samodzielność projektu Cay… — przerwał gwałtownie, zauroczony nagłą, cudowną myślą. Jeden ruch długopisu. Czy wolność można zdobyć za pomocą jednego ruchu długopisu? Tak po prostu? Wpatrzył się w Apmad intensywnie, z natężeniem co najmniej dwa razy większym niż poprzednio. — Proszę mi powiedzieć — zapytał ostrożnie — co się stanie, jeżeli się okaże, że koszta projektu Cay nigdy się nie zwrócą? — Zlikwidujemy go — odparła. No, mógłbym opowiedzieć parę historyjek — pomyślał Leo. I na dokładkę udupić przy okazji małego Brucie. Już otwierał usta, by dokonać dzieła zniszczenia, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Opuścił wzrok na swoje paznokcie i zapytał obojętnie: — A co się wtedy stanie z czworaczkami? Wiceprezes zmarszczyła brwi, jakby ugryzła coś bardzo gorzkiego. — To jest najtrudniejszy problem. — Najtrudniejszy? Dlaczego? Po prostu pozwólcie im odejść. Właściwie — Leo z całych sił starał się ukryć rosnące podniecenie — to gdyby GalacTech wypuścił ich teraz, jeszcze przed końcem roku podatkowego, mógłby doliczyć to, co uznałby za zainwestowane w nich pieniądze, do strat na Rodeo. Ostatni prztyczek dla Orientu IV — Leo uśmiechnął się kusząco. — Dać im odejść? Dokąd? Najwyraźniej zapomniał pan, panie Graf, że większość z nich to jeszcze dzieci. Leo zawahał się. — Starsi zaopiekowują się młodszymi, już to przecież robią… Może na kilka lat byłoby możliwe przeniesienie ich do jakiegoś innego sektora, gdzie dałoby się odliczyć straty związane z ich utrzymaniem od podatku. Nie powinno to kosztować GalacTechu dużo więcej niż emerytury, to przecież tylko kilka lat… — Fundusz emerytalny sam się utrzymuje — zauważył księgowy Gavin. — A moralne zobowiązania? — rzucił zdesperowany Leo. — Przecież GalacTech musi się przyznać do jakichś moralnych zobowiązań względem nich. W końcu to my ich stworzyliśmy. Po minie pani wiceprezes poznał, że porusza się po bardzo cienkim lodzie, ale jeszcze nie rozumiał wszystkiego. — Moralne zobowiązania, rzeczywiście — zgodziła się Apmad, zaciskając dłonie. — Ale czy nie przeoczył pan faktu, że doktor Cay uczynił te stworzenia płodnymi? To nowy gatunek; on nazwał je jednak Homo ąuadrimanus, a nie Homo sapiens, podgatunek ąuadrimanus. Był genetykiem, więc można założyć, że wiedział, co robi. A co z moralnymi obowiązkami GalacTechu względem społeczeństwa? Czy może pan sobie wyobrazić, jak ono zareaguje, kiedy te stworzenia ze wszystkimi ich problemami zostaną po prostu wepchnięte do istniejących systemów społecznych? Jeżeli uważa pan, że ludzie przesadnie reagują na skażenia chemiczne, to proszę sobie wyobrazić reakcję wywołaną możliwością skażenia genetycznego! — Skażenie genetyczne? — wymamrotał Leo, usiłując nadać temu określeniu jakieś racjonalne znaczenie. Brzmiało imponująco. — Jeżeli projekt Cay okaże się najkosztowniejszą pomyłką GalacTechu, podejmiemy odpowiednie kroki. Stworzenia Caya zostaną wysterylizowane i umieszczone w jakimś odpowiednim miejscu, żeby mogły dożyć końca swoich dni w spokoju. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale chyba najlepsze z możliwych. — Wyst… — Leo zająknął się. — A jaką zbrodnię oni właściwie popełnili, żeby skazywać ich na dożywotnie więzienie? I gdzie, skoro zamknie się Rodeo, znajdziecie lub zbudujecie drugi odpowiedni habitat? Jeżeli martwi się pani o wydatki, dopiero to będzie kosztowne. — Umieści się ich oczywiście na planecie, za drobny ułamek tej sumy. Wizja Silver, czołgającej się po podłodze niczym ptak ze złamanymi skrzydłami, doprowadziła Lea do wybuchu. — To obrzydliwe! Będą przecież zupełnymi kalekami. — Obrzydliwością — warknęła Apmad — było przede wszystkim ich stworzenie. Dopóki śmierć doktora Caya nie sprawiła, że ten dział dostał się pod moje kierownictwo, nie miałam pojęcia, że te jego badania biologiczne oznaczają tak głęboką interwencję w ludzkie geny. Mój ojczysty świat uciekł się do niezwykle bolesnych, drakońskich środków, by uzyskać pewność, że nasza baza genetyczna nie zostanie skażona przez jakieś przypadkowe mutacje. Wprowadzanie takich mutacji z rozmysłem, celowo, wydaje mi się najgorszą zbrodnią… — Przez chwilę łapała oddech. Wysiłkiem woli opanowała emocje, nie udało się jej tylko uspokoić bębniących nerwowo o blat palców. — Rzeczą, którą naprawdę należałoby zrobić, jest eutanazja. Na pierwszy rzut oka wydaje się to potworne, ale w perspektywie mogłoby się okazać znacznie mniej okrutne. Księgowy Gavin, wiercąc się nerwowo, rzucał swojej szefowej niepewne uśmiechy. Jego brwi uniosły się z zaskoczenia, opuściły z rozczarowania i w końcu uniosły z powrotem; może nie przejmował się jej słowami. Leo nie sądził, żeby żartowała, ale Gavin dodał niedbałym tonem: — To rzeczywiście byłoby bardziej opłacalne. Gdyby to zrobić przed końcem roku podatkowego, można by faktycznie wszystkie koszty wpisać jako stratę. Absolutną. Leo czuł się tak, jakby nagle uwięziły go szklane ściany. — To są przecież ludzie… Dzieci… To byłoby morderstwo… — Nie, nie byłoby — zaprzeczyła Apmad. — Może byłoby to odrażające, ale nie byłoby morderstwem. To drugi powód, dla którego zlokalizowano projekt Cay na orbicie Rodeo. Oprócz izolacji fizycznej Rodeo znajduje się także w izolacji prawnej. Jest wynajęte na dziewięćdziesiąt dziewięć lat i jedyne, co obowiązuje na tym terenie, to reguły GalacTechu. Mam wrażenie, że jest to nie tyle wynik przezorności firmy, co starań doktora Caya, żeby nikt nie przeszkadzał w realizacji jego planów. Jeśli jednak GalacTech postanowi nie definiować pracowników Caya jako istot ludzkich, firmowe przepisy odnoszące się do zbrodni ich nie obejmą. — Naprawdę? — Bannerji nieco się rozjaśnił. — A jak właściwie GalacTech ich określa? — zainteresował się Leo. — W sensie prawnym. — Popłodowe eksperymentalne kultury komórkowe — oznajmiła Apmad. — A jak się nazywa ich zamordowanie? Wsteczna aborcja? Nozdrza Apmad zadrgały. — Po prostu pozbycie się. — Albo — Gavin spojrzał ironicznie na Bannerjiego — wandalizm. Jedyne, czego się wymaga, to kremacja. Eksperymentalna kultura ma zostać poddana kremacji, głosi obowiązujący przepis IGS. — Wyślijcie ich w słońce — zaproponował Leo. — Będzie jeszcze taniej. Van Atta pogłaskał się lekko po podbródku i niespokojnie spojrzał na Lea. — Uspokój się. Omawiamy tylko hipotetyczne scenariusze. W wojsku nieustannie się je rozważa. — To prawda — potwierdziła wiceprezes. Przerwała, żeby zgromić wzrokiem Gavina, którego nonszalancja najwidoczniej nie przypadła jej do gustu. — Należy zatem podjąć kilka trudnych decyzji. Nie bardzo się do tego palę, ale najwyraźniej zwalono je na mnie. Lepiej, że podejmę je ja niż ktoś tak ślepy na odległe społeczne konsekwencje jak doktor Cay. Ale może pan Graf zechciałby dołączyć do pana Van Atty w demonstrowaniu, jak pierwotną wizję doktora Caya można jeszcze wprowadzić w życie i wyciągnąć z niej zyski tak, żebyśmy wszyscy mogli uniknąć najtrudniejszych wyborów. Van Atta uśmiechnął się do Lea, pełen wazeliniarskiego triumfu. Obrażony, mściwy, podstępny… — Wróćmy do spraw istotnych — powiedział. — Zażądałem już, żeby kapitan Bannerji został zawieszony w obowiązkach za nieumiejętność właściwej oceny sytuacji i — tu spojrzał na Gavina — wandalizm. Proponuję też, żeby koszta hospitalizacji TY-776-424-X-G poniósł jego dział. Bannerji oklapł, Chalopin zesztywniała. — Ale jest też dla mnie coraz jaśniejsze — ciągnął Van Atta, kierując swój najbardziej nieprzyjemny uśmiech w stronę Lea — że należy się zająć także czymś innym… O cholera, pomyślał Leo, jak nic oskarży mnie o napaść. Osiemnastoletni staż diabli wezmą… I ja to sam zrobiłem… I nawet nie dokończyłem… — …działalnością wywrotową — dokończył Van Atta. — Co? — wyrwało się Leo. — Czworaczki przez ostatnie parę miesięcy stawały się coraz bardziej oporne. A zaczęło się to od twojego przyjazdu, Leo. Po dzisiejszych wypadkach zastanawiam się, czy to rzeczywiście przypadek. Raczej nie sądzę. Czyż nie jest prawdą — obrócił się i dramatycznym gestem wskazał Lea — że to ty namówiłeś Tony’ego i Claire na tę eskapadę? — Ja?! — wybełkotał oburzony Leo. — Tony raz przyszedł do mnie z bardzo dziwnymi pytaniami, ale myślałem, że tylko jest ciekawy swojej przyszłej pracy. Teraz żałuję… — Przyznajesz się! — zapiał Van Atta. — Zachęcałeś do okazywania oporu przełożonym pracowników Hydroponiki oraz swoich studentów, których ci powierzono. Zignorowałeś starannie opracowane przez psychologów wytyczne odnośnie do wypowiedzi i zachowania, zaraziłeś pracowników złymi przyzwyczajeniami… Leo nagle zdał sobie sprawę z tego, że Van Atta stara się ze wszystkich sił nie dopuścić go do wypowiedzenia chociaż jednego słowa we własnej obronie. Van Atcie chodziło o coś dużo ważniejszego niż tylko zemsta za cios w szczękę — chodziło o kozła ofiarnego. O doskonałego kozła ofiarnego, na którego mógłby zwalić winę za wszystkie problemy habitatu, jakie narosły w ciągu ostatnich dwóch miesięcy — a może i za wcześniejsze, gdyby się dało — i poświęcić bez skrupułów firmowym bogom, samemu wychodząc z opałów z czystymi rękami i czystym sumieniem. — Nie, na Boga! — ryknął Leo. — Gdybym planował rewolucję, urządziłbym wszystko o niebo lepiej niż to… — machnął rękę w kierunku magazynu. Jego mięśnie naprężyły się; był gotów znowu rzucić się na Van Attę. Jeżeli już ma być wylany, może przynajmniej mieć z tego jakąś satysfakcję. — Panowie — głos Apmad podziałał jak wiadro lodowatej wody. — Panie Van Atta, chciałabym panu przypomnieć, że usunięcia z pracy na tak odległych placówkach jak Rodeo nie są dobrze widziane. GalacTech musiałby nie tylko zapewnić transport dla usuniętych, ale także zostałby narażony na koszty i straty czasu związane ze sprowadzeniem zastępców. Nie, załatwimy to w inny sposób. Kapitan Bannerji zostanie zawieszony na dwa tygodnie bez prawa do pensji, a w jego danych znajdzie się oficjalna nagana za noszenie nie zarejestrowanej broni na służbie. Broń oczywiście skonfiskujemy. Panu Grafowi także udzieli się oficjalnej nagany, ale wróci on natychmiast do swoich obowiązków, skoro nikt nie może go w nich zastąpić. — Ale mnie wystawiono — poskarżył się Bannerji. — Ale ja jestem niewinny! — wrzasnął Leo. — To zmyślenie… Paranoiczne urojenie… — Nie możecie teraz odesłać Grafa z powrotem na habitat — zaskowyczałVan Atta. — Ani się obejrzymy, a zacznie ich jednoczyć… — Biorąc pod uwagę konsekwencje upadku projektu Cay — powiedziała zimno wiceprezes — nie sądzę. Prawda, panie Graf? Leo zadrżał. — Uhm. Apmad westchnęła z ulgą, ale bez satysfakcji. — Dziękuję panu. Śledztwo zostało zakończone. Ewentualnie zażalenia mogą być teraz kierowane do zarządu GalacTechu na Ziemi. — Jeśli się odważycie, mówiła uniesiona brew. Nawet Van Atta miał dość rozsądku, żeby się nie odzywać. Nastrój na promie wracającym na habitat był, łagodnie mówiąc, nieprzyjemny. Claire, której towarzyszyła jedna z pielęgniarek z habitatu, specjalnie ściągnięta trzy dni wcześniej z urlopu, kuliła się z tyłu, ściskając Andy’ego. Leo i Van Atta siedzieli tak daleko od siebie, jak tylko się dało na tej niewielkiej przestrzeni. Van Atta odezwał się do Lea raz: — Mówiłem ci. — Miałeś rację — odpowiedział Leo drewnianym głosem. Van Atta niemal zamruczał z zadowolenia. Leo chętnie pogłaskałby go kluczem do rur. A może Van Atta wcale nie był taki zły? Czyżby to jego destrukcyjne domaganie się natychmiastowych rezultatów było oznaką troski o dobro czworaczków? Nie, uznał Leo. Jedyne dobro, o jakie Bruce naprawdę się martwi, to jego własne. Leo oparł głowę na miękkim zagłówku i zapatrzył się w okno. Prom wciąż poruszał w nim jakieś ukryte struny mimo niezliczonych lotów, jakie już odbył. Byli ludzie — miliardy ludzi — którzy nigdy w życiu nie postawili stopy na swojej ojczystej planecie. On należał do szczęśliwych wyjątków. Co za szczęście, że miał swoją pracę. I że udało mu się osiągnąć tak wspaniałe rezultaty. Kosmiczna Stacja Transferowa Morita koronowała jego karierę, było to największe zadanie, jakie otrzymał. Kiedy pierwszy raz zobaczył tamto miejsce, nie było tam nic oprócz mroźnej, pustej próżni, tak pustej, jak to tylko możliwe. W zeszłym roku przesiadał się tam ze statku z Ylla na statek lecący na Ziemię. Morita wyglądała znakomicie, naprawdę świetnie. Żyła, zaczynała się nawet rozbudowywać, ładnych parę lat przed planowanym terminem. Stopniowy, spokojny rozwój bez zakłóceń, którego założenia włączano sukcesywnie do planów pierwotnych. Wtedy nazywali te plany nazbyt ambitnymi. Teraz mówili, że były dalekosiężne. Miał też wiele innych osiągnięć. Każdego dnia, od jednego końca czarnej dziury do drugiego, niezliczone przypadki załamania się konstrukcji nie zdarzały się tylko dlatego, że on i ludzie, których wyszkolił, dobrze wykonali swoje zadanie. Samo tylko wczesne wykrycie rozszerzających się mikropęknięć w systemie chłodzącym reaktora w wielkiej orbitalnej fabryce Beni Ra ocaliło zapewne tysiące istnień. Jaki chirurg mógł powiedzieć o sobie, że uratował trzy tysiące ludzi w ciągu dziesięciu lat pracy? A on, inżynier, w czasie tej pamiętnej podróży inspekcyjnej dokonywał tego co miesiąc przez cały rok. Nie dostrzegany, nie słyszany — wypadki, które się nie wydarzyły, nie są opisywane w gazetach. Ale on wiedział i ludzie, którzy z nim pracowali, też wiedzieli. To wystarczało. Żałował, że uderzył Bruce’a. Chwilowa satysfakcja nie była warta ryzykowania utraty pracy. Osiemnaście lat składek na emeryturę, rosnące możliwości zdobywania akcji — wszystko to Leo potrafiłby rzucić na wiatr, gdyby tylko miał ochotę. Ale kto zająłby się wtedy następnym Beni Ra? Kiedy wrócą do habitatu, będzie współpracował. Przeprosi Bruce’a. Podwoi wysiłki przy szkoleniu, uważając przez cały czas. Zaciśnie zęby i nigdy nie odezwie się nie pytany. Będzie miły dla doktor Yei. Do diabła, nawet zrobi to, co ona mu każe. Wszystko inne stanowiłoby bezsensowne ryzyko. Tam, na górze, znajdowały się dzieci. Tak wiele, tak różnych od siebie — takich młodych. Setka pięciolatków, sto dwadzieścioro sześcio latków bawiło się w swoich żłobkach, urządzało zawody w bezgrawitacyjnej sali gimnastycznej. Żaden człowiek nie mógłby przecież wziąć na siebie tak wielkiej odpowiedzialności i zaryzykować życia każdego z nich. To nie miałoby końca, pochłonęłoby wszystko. Byłoby niemożliwe. Zbrodnicze. Szalone. Rewolucja — do czego by właściwie prowadziła? Nikt nie mógł przewidzieć konsekwencji. On też nie mógł, przecież nie potrafił nawet zgadnąć, co się kryje za najbliższym rogiem. Nikt tego nie wie. Nikt. Dotarli do habitatu. Van Atta popędził Claire, Andy’ego i pielęgniarkę przed sobą, podczas gdy Leo powoli odpinał pasy. — O, nie — usłyszał głos Van Atty. — Pielęgniarka zabierze Andy’ego do żłobka. Ty wrócisz do swojej starej sali. Zabranie dziecka na dół było zbrodniczą nieodpowiedzialnością. To jasne, że absolutnie nie nadajesz się do opieki nad nim. Gwarantuję ci, że na długo znikniesz z kolejki do reprodukcji. Łkanie Claire było tak ciche, że prawie niesłyszalne. Leo zamknął oczy. — Boże, dlaczego ja? Odpiął ostatnią klamrę i ruszył na oślep w swoją przyszłość. ROZDZIAŁ SIÓDMY — Leo! — Silver trzymała się uchwytu jedną ręką, a pozostałymi trzema waliła z przerażeniem w drzwi kabiny inżyniera. — Leo, szybko! Obudź się, pomóż mi! — Przytuliła policzek do chłodnego plastiku, zmieniając krzyk w ciche: — Leo? Nie ośmieliła się zawołać głośniej, by nie zwrócić na siebie uwagi kogoś innego. W końcu drzwi się otworzyły. Leo miał na sobie tylko czerwoną koszulkę i szorty. Był beż” butów. Śpiwór na przeciwległej ścianie wisiał otwarty jak pusty kokon. Przerzedzające się jasne włosy Lea sterczały we wszystkie możliwe strony. — Co u diabła… Silver? — Twarz miał zmiętą, ale spojrzenie przytomne mimo otaczających oczy ciemnych obwódek. — Chodź szybko, chodź szybko! — szepnęła Silver, chwytając go za rękę. — Claire próbowała wyjść przez śluzę powietrzną. Zablokowałam kontrolki. Teraz ona nie może otworzyć zewnętrznych drzwi, ale ja z kolei nie mogę otworzyć wewnętrznych, jest uwięziona w środku. Nasza przełożona niedługo wróci, a wtedy nie wiem, co nam zrobią… — Sukin… Pozwolił wyciągnąć się na korytarz, ale po chwili wrócił do kabiny i zabrał pas z narzędziami. — Dobra, prowadź. Ruszyli przez labirynt korytarzy habitatu, rzucając wysilone, uprzejme uśmiechy mijanym czworaczkom i ludziom z dołu. Wreszcie zamknęły się za nimi znajome drzwi “Hydroponiki D”. — Jak to się stało? — dopytywał się Leo, kiedy przeciskali się obok pojemników na rośliny na sam koniec segmentu. — Nie pozwolili mi zobaczyć się z Claire przedwczoraj, kiedy przywieźliście ją z powrotem, chociaż obie byłyśmy wtedy w szpitalu. Wczoraj wyznaczono nas do różnych brygad. Myślę, że specjalnie. Dzisiaj namówiłam jakoś Teddiego, żeby się ze mną zamienił. — W głosie Silver wyczuwało się ogromne zdenerwowanie. — Claire powiedziała, że nie wpuszczają jej do żłobka i nie pozwalają zobaczyć się z Andym, nawet kiedy ma wolne. Poszłam do magazynów po nawóz do tych pojemników, którymi się akurat zajmowałyśmy, a kiedy wróciłam, właśnie zaczynał się proces otwierania śluzy… Gdybym nie zostawiła Claire samej… — powtarzała sobie w myślach. — Gdybym przede wszystkim nie pozwoliła, aby prom zabrał ich na dół… Gdybym nie zdradziła ich pod wły-wem tych narkotyków doktor Yei… Gdybyśmy urodzili się na dole… Albo wcale się nie urodzili… Śluza powietrzna na końcu segmentu Hydroponiki nie była właściwie nigdy używana, po prostu czekała na dzień, w którym stanie się hermetycznymi drzwiami prowadzącymi do następnego segmentu, który zostałby dobudowany, w miarę rozwoju habitatu. Silver przycisnęła twarz do wizjera. Ku jej ogromnej uldze Claire wciąż była w środku. Rzucała się szaleńczo między jednymi drzwiami a drugimi, twarz miała umazaną łzami i krwią, palce czerwone. Silver nie potrafiła określić, czy Claire walczy o oddech, czy tylko krzyczy — drzwi tłumiły wszystkie dźwięki. Klatka piersiowa samej Sil-ver była tak ściśnięta, że ledwo mogła oddychać. Leo zajrzał do środka. Pobladł i syknął gniewnie, odwracając się do mechanizmu kontrolującego drzwi i sięgając jednocześnie ręką do pasa. — Zablokowałaś to na amen, Silver… — Musiałam coś zrobić, i to szybko. Takie spięcie nie pozwoliło, żeby włączył się alarm w Centralnym Systemie. — Ach… — Leo zawahał się. — Czyli to wcale nie był taki przypadkowy cios, jak mogłoby się wydawać. — Przypadkowy? W mechanizm kontrolujący śluzę? — Popatrzyła na niego zaskoczona i chyba nieco oburzona. — Nie mam przecież pięciu lat! — Rzeczywiście. — Krzywy uśmiech rozjaśnił na moment ściągniętą twarz Lea. — Każdy wasz sześciolatek poradziłby sobie lepiej. Przepraszam, Silver. A zatem problem nie polega na samym otworzeniu drzwi, ale na otworzeniu ich bez uruchamiania alarmu. — No właśnie. Przyjrzał się mechanizmowi, a potem spojrzał na drzwi, które aż wibrowały od uderzeń. — Jesteś pewna, że Claire nie potrzebuje… no, więcej pomocy? — Może i potrzebuje — warknęła Silver — ale i tak dostanie tylko doktor Yei. — Racja. Uśmiech zniknął z twarzy Lea. Przeciął kilka cieniutkich drucików i połączył je w innej konfiguracji. Rzuciwszy ostatnie, pełne wątpliwości spojrzenie na zamknięte drzwi, postu-kał w płytkę naciskową mechanizmu. Wewnętrzne drzwi otworzyły się i Claire wpadła do sali. — Puśćcie mnie, puśćcie mnie! Och, dlaczego mi nie pozwoliliście… Nie mogę tego znieść… Zwinęła się w kłębek w powietrzu, chowając twarz. Silver objęła ją ramionami. — Claire! Nie rób takich rzeczy. Pomyśl… Pomyśl, jak czułby się Tony w tym szpitalu na dole, kiedy by mu powiedzieli… — A jakie to ma znaczenie? — spytała Claire głosem stłumionym przez niebieską koszulkę Silver. — Już nigdy nie pozwolą mi go zobaczyć. Równie dobrze mogę umrzeć od razu. Nigdy nie pozwolą mi zobaczyć Andy’ego… — Tak — wtrącił się Leo. — Pomyśl o Andym. Kto będzie go chronił, jeżeli ciebie zabraknie? Nie tylko dzisiaj, ale za tydzień, za rok… Claire rozwinęła się i z krzykiem rzuciła w jego stronę. — Nie pozwalają mi go nawet zobaczyć! Wyrzucili mnie ze żłobka… Leo chwycił jej górne dłonie. — Kto? Kto cię wyrzucił? — Pan Van Atta… — Mogłem się tego domyślić. Claire, posłuchaj mnie. Właściwa reakcja na Bruce’a to nie samobójstwo, tylko morderstwo. — Naprawdę? — spytała z zainteresowaniem Silver. Nawet Claire otrząsnęła się ze swojej rozpaczy na tyle, że po raz pierwszy spojrzała Leo prosto w oczy. — No, może nie dosłownie. Ale nie możesz pozwolić, żeby ten drań wdeptał cię w ziemię. Posłuchaj, wszyscy tu jesteśmy mądrzy, prawda? Wy, dzieciaki, jesteście mądre, ja też rozwiązałem w swoim czasie parę problemów; na pewno wymyślimy jakieś wyjście z tego bagna, jeżeli tylko się postaramy. Nie jesteś sama, Claire. Pomożemy ci. Ja ci pomogę. — Ale ty pracujesz w firmie… Jesteś z dołu… Dlaczego miałbyś?… — GalacTech nie jest Bogiem, Claire. Nie powinnaś poświęcać mu swojego pierworodnego. GalacTech, jak każda firma, to tylko sposób, jeden ze sposobów, w jaki ludzie się organizują, by wykonać robotę, która jest zbyt duża, żeby ktokolwiek poradził sobie z nią sam. Nie jest Bogiem, nie jest nawet istotą. Nie ma wolnej woli. To tylko grupa pracujących ludzi. Bruce to tylko Bruce, musi być jakiś sposób, żeby go ominąć. — Masz na myśli przeskoczenie go? — spytała Silver z namysłem. — Może trzeba się zwrócić do tej wiceprezes, która tu była w zeszłym tygodniu… — Może lepiej nie do Apmad — przerwał jej Leo. — Ale zastanawiałem się, przez trzy dni nie myślałem o niczym innym tylko o tym, jak rozwalić cały ten śmierdzący interes. Ale wy musicie się trzymać, żebym ja miał czas na działanie… Claire, wytrzymasz? — Mocno ścisnął jej dłonie w swoich. Potrząsnęła głową. — To tak okropnie boli… — Musisz. Posłuchaj mnie. Tu, na Rodeo, nic nie mogę zrobić, ono jest w jakiejś dziwnej próżni prawnej. Gdyby istniał tu normalny planetarny rząd, przysięgam, że zadłużyłbym się po uszy, żeby kupić dla każdego z was bilet na odlatujący stąd statek, ale z drugiej strony, gdyby była to normalna planeta, nie musiałbym wcale tego robić. Zresztą GalacTech ma monopol na miejsca na skokowych statkach, tutaj podróżuje się firmowym statkiem albo wcale. Zatem musimy czekać, ale i wykorzystywać czas, jaki nam pozostał. Już niedługo, za kilka miesięcy, pierwsze czworaczki opuszczą Rodeo. Będą pracować na obszarach podlegających prawdziwej planetarnej jurysdykcji albo przynajmniej będą przez nie podróżować. Rządy są zbyt potężne, by nawet GalacTech mógł z nimi zadzierać. Jestem pewien, absolutnie pewien, że jeżeli wybiorę odpowiednie miejsce… Oczywiście, nie planetę wiceprezes Apmad, ale, powiedzmy, Ziemię… Tak, Ziemia byłaby z pewnością najlepsza, jestem jej obywatelem… Mógłbym doprowadzić do procesu i do uznania was za osoby w obliczu prawa. Najprawdopodobniej stracę przez to pracę, a koszty zjedzą mnie żywcem, ale załatwię to. Nie o to w życiu walczyłem, ale w końcu uda się wyrwać was z łap GalacTechu. — Potrzeba na to tyle czasu — westchnęła Claire. — Nie martw się, czas działa na naszą korzyść. Najmniejsi z was stają się starsi z każdym dniem. Kiedy zakończy się proces, wszyscy będziecie dorośli i przysposobieni do pracy. Wynajmiecie się jako cała grupa, na pewno znajdziecie zajęcie; nawet GalacTech nie byłby takim złym pracodawcą, kiedy już staniecie się obywatelami i normalnymi, prawnie chronionymi pracownikami. Może nawet przyjąłby was Związek Astronau-tów, chociaż oni mogliby się wahać… Cóż, nie jestem pewien. Ale gdyby nie uznali was za zagrożenie… W każdym razie coś dałoby się wymyślić. Ale musisz wytrzymać, Claire! Obiecujesz? Silver odetchnęła, kiedy wreszcie Claire wolno skłoniła głowę. Pociągnęła przyjaciółkę do najbliższej skrzynki na ścianie, żeby zdezynfekować skaleczenia, założyć plastikowe bandaże i obetrzeć krew z jej posiniaczonej twarzy. — No, już lepiej… W tym czasie Leo doprowadził mechanizm kontrolujący do pierwotnego stanu, a potem dołączył do nich. — Już wszystko w porządku? — zwrócił się do Silver. Silver nie zdołała opanować groźnego spojrzenia spode łba. — Na tyle, na ile jest w porządku z nami wszystkimi… To nie fair! — wybuchnęła. — Tu jest mój dom, ale zaczynam się tu czuć jak w butli tlenowej pod nadmiernym ciśnieniem. Wszystkie czworaczki są zdenerwowane z powodu Tony’ego i Claire. Nie wydarzyło się tu nic takiego, odkąd Jamie zginął w tym strasznym wypadku z pchaczem. Ale wtedy to był wypadek, nie to co teraz. Skoro mogli to zrobić Tony’emu, który był taki dobry, co mogą zrobić ze mną? Z nami wszystkimi? Co się teraz stanie? — Nie wiem. — Leo pokręcił ponuro głową. — Ale jestem całkiem pewien, że idylla się skończyła. I że to dopiero początek. — Ale co my zrobimy? Co możemy zrobić? — Cóż… Nie panikować. I nie rozpaczać. Zwłaszcza nie rozpaczać. Hermetyczne drzwi na końcu sali otworzyły się i rozległ się głos przełożonej Hydroponiki. — Dziewczęta? Jednak przyszła ta dostawa ziaren. Macie już gotowy pojemnik? Leo, zanim odszedł, mocno uścisnął dłonie obu dziewczyn. — To stare powiedzenie, ale z doświadczenia wiem, że prawdziwe: “Okazja zawsze przytrafia się tym, którzy są na nią przygotowani”. Więc bądźcie silne. Wrócę do was… Prześlizgnął się obok przełożonej, ziewając obojętnie, jakby zajrzał tu tylko na chwilę, by zobaczyć, jak idzie praca. Silver obserwowała Claire z tak bolesnym niepokojem, że aż czuła ściskanie w dołku. Claire zaś pociągnęła nosem i odwróciła się szybko, by zająć się pojemnikiem i ukryć posiniaczoną twarz przed wzrokiem przełożonej. Silver odetchnęła z ulgą. Mdłości powoli ustępowały, wraz z nimi strach, a ich miejsce zajęło jakieś dziwne, nie znane jej wcześniej uczucie. Jak oni śmią robić jej coś takiego… jej… im wszystkim? Nie mają żadnego prawa, żadnego prawa, żadnego prawa… Z wściekłości rozbolała ją głowa, ale to było lepsze niż tamten obezwładniający strach. Czuła się niemal podniecona. Sil-ver także pochyliła głowę, by ukryć przed przełożoną skrzywioną w grymasie gniewu twarz. Czwororęczna dziewczyna-wydająca pożywienie, może trzynastoletnia, podała tacę przez okienko bez zwykłego promiennego uśmiechu. Kiedy Leo uśmiechnął się do niej i powiedział: “Dziękuję”, jej usta rozciągnął w odpowiedzi wyćwiczony grymas. Leo zastanawiał się, w jakiej postaci dotarła do jej uszu opowieść o wpadce Tony’ego i Claire na dole. Fakty były wystarczająco ponure. Cały habitat zdawał się wrzeć z niepokoju. Leo czuł się zmęczony czworaczkami i ich nie kończącymi się problemami. Ominął grupkę swoich studentów jedzących obiad w pobliżu okienka, chociaż machali do niego. Przeleciał przez niemal cały segment, dopóki nie wypatrzył miejsca na zaczepienie tacy w sąsiedztwie kogoś z nogami. Kiedy zorientował się, że owym kimś był kapitan promu towarowego, Durrance, było już za późno, żeby się wycofać. Ale w powitalnym mruknięciu Durrance’a nie usłyszał wrogości. Najwyraźniej, w przeciwieństwie do innych osób, on nie uważał inżyniera za człowieka odpowiedzialnego za nieszczęście Tony’ego. Leo wsunął nogi w pętle przytwierdzone do ściany, żeby uwolnić ręce i zaatakować posiłek, odpowiedział mruknięciem na mruknięcie i pociągnął łyk gorącej kawy z gruszki. W całym wszechświecie nie było dość kawy, żeby rozpuścić w niej dręczące go dylematy. Durrance wydawał się w nastroju do uprzejmej pogawędki. — Zdaje się, że niedługo wypada panu urlop na dole? — Niedługo… — Za tydzień, uświadomił sobie nagle Leo. Nawet czas wymykał mu się spod kontroli, jak wszystko. — Jakie jest Rodeo? — Nudne. Durrance włożył do ust łyżkę czegoś w rodzaju jarzynowego puddingu. Leo rozejrzał się wokół. — Czy Ti jest z panem? Durrance prychnął. — O, nie. Wpadł po uszy, chociaż złożył apelację. Ja z pewnością miałem już go dość. Dostałem naganę w papierach przez tę cholerną kijankę. Gdyby to się zdarzyło po raz pierwszy, może by go nie wylali, ale teraz zaprzepaścił wszelkie szansę. Pański Van Atta domaga się jego głowy. — To nie jest mój Van Atta — zaprzeczył Leo. — Gdyby był mój, przehandlowałbym go na psa… — …i zastrzelił jak psa — dokończył Durrance. Uśmiechnął się krzywo. — Van Atta. To prawda. Jeżeli plotki, które słyszałem, są prawdziwe, to jego dobre dni też się już kończą. Leo z nadzieją nadstawił uszu. — Wczoraj rozmawiałem ze skoczkiem z tego cotygodniowego pasażerskiego z Orientu IV, właśnie spędzał tam swój urlop grawitacyjny. Proszę tylko posłuchać: on przysięga, że ambasada Bety demonstruje nowe urządzenie do tworzenia sztucznej grawitacji. — Co? Jak… — W jaki sposób, to ja nie wiem, mogą ją sobie spokojnie pobierać chociażby z czarnych dziur. Założę się, że Kolonia Beta będzie z tym siedzieć cicho, a potem rzuci maszynkę na rynek, i raz-dwa odbije sobie wszystkie koszty badań i rozwoju. Najwyraźniej ich wojsko trzymało to w ukryciu już od paru lat, dopóki nie nadszedł dobry moment, niech ich diabli. Galac-Tech i wszyscy inni dostaną świra, zanim nadrobią zaległości. Wszystkie projekty badawcze w tej firmie mogą się na dobre parę lat pożegnać z budżetem, zobaczy pan. — O, mój Boże. — Leo spojrzał na stołówkę wypełnioną czworaczkami. Durrance podrapał się po brodzie. — Jeżeli to prawda, to ma pan pojęcie, co się zacznie wyrabiać z transportem kosmicznym? Ten skoczek mówił, że Betanie sprowadzili tę cholerną maszynkę tutaj w trzy miesiące — z Kolonii Beta! — lecąc z przyśpieszeniem piętnaście g i za jej pomocą całkiem neutralizując efekty przyśpieszenia. Teraz przyśpieszenie będą ograniczać tylko koszty paliwa. Z tego powodu niewiele się pewnie zmieni w towarowym, ale w pasażerskim będzie rewolucja. Wzrośnie tempo przekazywania informacji, co z kolei wpłynie na wymianę walut między planetami, transport wojskowy, bo tam nikogo nie obchodzą koszty paliwa, a to z kolei wpłynie na politykę międzyplanetarną. Zupełnie nowe reguły. — Durrance wyłapał ostatnie kulki jedzenia z przegródek tacy. — Niech licho porwie te kolonie. Dobry, stary, konserwatywny ziemski GalacTech znowu został na lodzie. Wie pan, czasami naprawdę mam ochotę wyemigrować gdzieś na drugi koniec czarnej dziury. Ale żona ma rodzinę na Ziemi, więc pewnie nigdy tego nie zrobię. Zaskoczony Leo od dobrych paru chwil zwisał bezwładnie w swoich pętlach. W końcu przełknął kęs, który utkwił mu w ustach; nie było bardziej praktycznego sposobu na pozbycie się go. — Czy rozumie pan — wykrztusił — co to oznacza dla czworaczków? — Chyba nic. Wciąż będzie sporo pracy w zerowej grawitacji. — Ale to zniweczy całą ich przewagę nad zwykłymi robotnikami. To przecież urlopy grawitacyjne dla ludzi zwiększały koszty. Jak się je wyeliminuje, właściwie nie będzie wyboru… Czy to urządzenie może zapewnić sztuczną grawitację na stacji kosmicznej? — Skoro mogli je zamontować na statku, mogą i na stacji — zawyrokował Durrance. — Ale ono przecież nie napędza się samo. Skoczek mówił, że żre energię jak szalone. To będzie nieco kosztować. — Nie tak bardzo. I z pewnością je ulepszą. O, Boże. Ten Bóg nie chciał jednak pomóc czworaczkom. Nikomu nie pomagał. Cholernie, cholernie, cholernie zły moment! Dziesięć lat później, nawet rok później, ta maszynka byłaby ich wybawieniem. Teraz mogła być… wyrokiem śmierci? Leo wysunął stopy z pętli i zamierzał odepchnąć się w stronę drzwi. — Zostawia pan tę tacę? — zapytał Durrance. — Mogę zjeść pański deser? — Leo machnął ręką w niecierpliwym geście przyzwolenia i odskoczył. Jedno spojrzenie na ponurą i groźną twarz Bruce’a Van At-ty utwierdziło Lea w przekonaniu, że Durrance miał rację. — Słyszałeś te plotki o sztucznej grawitacji? — zapytał jednak. Może Van Atta temu zaprzeczy, powie, że to bzdura… Van Atta spojrzał na niego z irytacją. — A jak, u diabła, ty się o tym dowiedziałeś? — Nie twój interes, skąd wiem. Czy to prawda? — Ależ tak, Leo, to zdecydowanie mój interes. Chcę tę wiadomość utrzymać w tajemnicy, jak długo się da. A więc to prawda. Serce Lea zamarło. — Dlaczego? Od jak dawna o tym wiesz? Dłoń Van Atty przesunęła się po stosie plastikowych notatników, wydruków z komputera i karteczek z wiadomościami. — Od trzech dni. — Czyli że została podana oficjalnie. — Tak, tak, jak najbardziej oficjalnie. — Van Atta skrzywił się z obrzydzeniem. — Dostałem wiadomość z lokalnej siedziby GalacTechu na Oriencie IV. Najwyraźniej Apmad usłyszała te wieści, będąc jeszcze w drodze, i podjęła jedną ze swoich słynnych decyzji. Znowu przełożył coś w stosie na biurku i zmarszczył czoło. — Nie ma żadnego wyjścia. Wiesz, co jeszcze przyszło wczoraj? Kline Station zerwała kontrakt z GalacTechem. Pierwszy kontrakt, na który mieliśmy wysłać czworaczki. Zapłacili karę bez zmrużenia oka. Kline Station jest bliżej Kolonii Beta, musieli dowiedzieć się o tym całe tygodnie, może nawet miesiące wcześniej. Przerzucili się na jakąś firmę z Bety, która pewnie chce nas wygryźć. Projekt Cay jest ugotowany. Nic już nie da się zrobić. Trzeba zwinąć interes, zbierać manatki i wynosić się stąd, im szybciej, tym lepiej. Cholera! Teraz będę kojarzony z projektem, który nie wypalił. Pójdzie za mną smród porażki. — Zwinąć interes? Jak? — Ulubiony scenariusz tej wiedźmy, Apmad. Założę się, że dostawała przez czworaczki palpitacji serca. Mamy ich wysterylizować i wysłać na dół. Wszystkie ciąże usunąć… Cholera, a właśnie rozpoczęliśmy piętnaście! Co za klęska. Cały rok mojej kariery na nic. — Do diabła, Bruce, nie zamierzasz chyba wykonać tych rozkazów? — Nie? To się wkrótce przekonasz. — Van Atta wpatrywał się w niego, zagryzając dolną wargę. Leo czuł, jak napinają mu się mięśnie, pobladł od tłumionej wściekłości. Van Atta prychnął. — A czego ty właściwie ode mnie chcesz, Leo? Apmad mogła kazać ich po prostu sprzątnąć. I tak wywinęli się tanim kosztem. Mogło być gorzej. — A gdyby kazała ich pozabijać, zrobiłbyś to? — zapytał Leo z udawanym spokojem. — Ale nie kazała. Uspokój się, Leo. Nie jestem nieludzki. Pewnie, że żal mi tych małpek. Robiłem, co mogłem, żeby zaczęli przynosić zyski. Ale nic już na to nie poradzę. Wszystko, co mogę zrobić, to zwinąć interes jak najszybciej, jak najczyściej i tak bezboleśnie, jak to tylko możliwe. No i postarać się, żeby przyniósł jak najmniej strat. Może ktoś w zarządzie firmy to doceni. — Bezboleśnie dla kogo? — Dla wszystkich. — Van Atta pochylił się w stronę Lea. — A to znaczy, że nie życzę sobie paniki i plotek, słyszysz? Chcę, żeby do ostatniej chwili wszystko szło jak zwykle. Ty i inni instruktorzy będziecie prowadzić lekcje tak samo jak przedtem, jakby czworaczki naprawdę miały jechać do tej roboty, dopóki nie przygotuję tych budynków na dole i nie będziemy mogli zacząć transportować naszych maluczkich. Może najpierw weźmiemy dzieci. Te części habitatu, które można jeszcze wykorzystać, mają być przesłane po orbicie do Stacji Transferowej. Moglibyśmy zaoszczędzić trochę i użyć do tego po raz ostatni czworaczków. — Uwięzić ich na dole… — Przestań dramatyzować. Będą mieszkać w normalnych barakach dla robotników z odwiertów, porzuconych sześć miesięcy temu, kiedy złoże się wyczerpało. — Twarz Van Atty rozjaśniła się nieco w uśmiechu samozadowolenia. — Sam je wybrałem, kiedy szukałem odpowiedniego miejsca. W porównaniu z budową nowych, przeróbka to prawie zerowe koszty. Leo mógł to sobie bez trudu wyobrazić. Wzdrygnął się. — A co się stanie za czternaście lat, kiedy Orient IV przejmie Rodeo? Jeśli przejmie. Zirytowany Van Atta przesunął dłonią po włosach. — A skąd, u diabła, ja mam to wiedzieć? Wtedy będzie to już problem Orientu IV. To wszystko, co człowiek jest w stanie zrobić, Leo. Leo uśmiechnął się, ogarnięty ponurym otępieniem. — Nie jestem pewien, co może człowiek. Nigdy nie próbowałem dojść do tej granicy. Myślałem, że tak, ale teraz widzę, że jednak nie. Wszystkie próby, jakie przeprowadzałem, były zawsze nie niszczące. Ta próba była o wiele poważniejsza niż jakakolwiek inna. Może ten Sędzia gardził zwykłymi ludzkimi możliwościami. Leo usiłował przypomnieć sobie, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz się modlił. Nigdy, stwierdził, nigdy w ten sposób. Nigdy wcześniej nie musiał… Van Atta podejrzliwie zmarszczył czoło. — Dziwny jesteś, Leo. — Wyprostował się, jakby chcąc przybrać postawę bardziej odpowiednią do wydawania rozkazów. — Na wypadek gdybyś nie zrozumiał tego, co mówiłem, pozwól, że powtórzę ci to głośno i wyraźnie. Nie wolno ci nikomu wspominać o tym ustrojstwie do sztucznej grawitacji, a zwłaszcza czworaczkom. I nie mów o tym, że mają być przeniesione na dół. Niech Yei wymyśli, jak im to przekazać, żeby nie protestowali. Już czas, żeby sobie zapracowała na swoją zdecydowanie wygórowaną pensję. Żadnych plotek, żadnej paniki, żadnych cholernych buntów. Jeżeli coś takiego się wydarzy, to ja już wiem, kogo za to kopnąć. Zrozumiałeś? Leo uśmiechnął się wilczym uśmiechem. — Zrozumiałem. — Wycofał się, nie mówiąc już ani słowa więcej. Zazwyczaj trudno było wytropić doktor Yei; miała w zwyczaju krążyć wśród czworaczków, obserwując ich zachowania, robiąc notatki, podsuwając sugestie. Tym razem jednak Leo znalazł ją od razu. Była w swoim biurze, gdzie plastikowe karteczki oblepiały dosłownie każdą dostępną powierzchnię, a konsola biurka błyszczała jak choinka. Czy na habitacie miewali w ogóle Boże Narodzenie? — pomyślał Leo. Od razu uznał, że pewnie nie. — Czy słyszałaś… Jej ponuro przygarbione plecy odpowiedziały na jego pytanie, zanim jeszcze skończył je wypowiadać. — Tak, słyszałam — odpowiedziała zmęczonym głosem. — Bruce właśnie zwalił na mnie organizację ewakuacji personelu habitatu. Twierdzi, że on, jako inżynier, zajmie się demontażem i odzyskiem ekwipunku. Jak tylko usunę mu z drogi ciała. Przepraszam, cholerne ciała. — Zrobisz to? Wzruszyła ramionami. — A mam jakiś wybór? Czy powinnam się gdzieś zabarykadować? To by nic nie dało. Cała ta sprawa nie stałaby się ani trochę mniej okrutna, gdybym umyła ręce, a mogłoby być nawet dużo gorzej. — Nie wiem jak — mruknął Leo. — Nie? — zmarszczyła czoło. — Nie, pewnie nie. Nigdy nie rozumiałeś, w jak delikatnej sytuacji prawnej znajdują się czworaczki. Ale ja — tak. Jeden nieostrożny ruch i…’. Do diabła z tym wszystkim! Wiedziałam, że z Apmad trzeba postępować ostrożnie. Wszystko wymknęło mi się z rąk. Chociaż pewnie cała ta sprawa ze sztuczną grawitacją wykończyłaby projekt niezależnie od tego, kto by tu rządził. I tak mamy wielkie szczęście, że nie kazała czworaczków zlikwidować. Musisz to zrozumieć. Ona sama w młodości usuwała cztery czy pięć ciąż ze względu na defekty genetyczne, tam, na swojej planecie. Takie było prawo. W końcu zrezygnowała, rozwiodła się, podjęła pozaplanetarną pracę w GalacTechu i zaczęła awansować. Wiedziałam, że jest bardzo mocno zaanagażowana emocjonalnie w tę działalność przeciwko manipulacjom genetycznym. I wszystko zepsułam… Ciągle jeszcze może kazać je pozabijać, rozumiesz? Jakiekolwiek doniesienia o kłopotach czy niepokojach, dodane do jej paranoi na tle genetyki i… — Zacisnęła mocno powieki i zaczęła masować nerwowo czoło czubkami palców. — Ona może sobie kazać, ale kto mówi, że ty masz wykonać jej rozkaz? — odezwał się Leo. — Mówiłaś, że zależy ci na czworaczkach. Musimy coś zrobić! — Ale co? — Yei zacisnęła pięści. — Nawet gdybym mogła zaadoptować jedno czy dwoje, zabrać ze sobą… Przeszmuglować jakoś, kto wie?… Tylko że wtedy musieliby żyć ze mną na planecie, izolowani przez społeczeństwo jako kaleki, potwory, mutanci. Prędzej czy później staliby się dorośli, i co wtedy? A co z pozostałymi? Ich jest przecież tysiąc, Leo! — A jeżeli Apmad każe ci ich zlikwidować, jaką wtedy znajdziesz wymówkę, żeby nic nie robić? — Och, idź już stąd — jęknęła. — Nie rozumiesz, jak niezwykle skomplikowana jest ta sytuacja. To koszmar. Jak ci się wydaje, co jeden człowiek jest w stanie tu zrobić? Kiedyś miałam własne życie, zanim ta praca je pochłonęła. Poświęciłam jej sześć lat, o pięć i trzy czwarte więcej niż ty. Poświęciłam wszystko, co mogłam. Jestem wypalona. Kiedy wydostanę się z tej dziury, nie chcę już nigdy więcej słyszeć o czworaczkach. To nie są moje dzieci. Nie miałam czasu, żeby urodzić dzieci. Ze złością potarła oczy i pociągnęła nosem — powstrzymywała łzy czy tylko gorycz? Leo nie wiedział i nie obchodziło go to. — Oni w ogóle nie są niczyimi dziećmi — warknął. — Na tym polega problem. Są czymś w rodzaju genetycznych sierot. — Jeżeli nie potrafisz wymyślić niczego sensownego, to proszę, odejdź stąd — powtórzyła. Ruchem ręki wskazała na stos kartek. — Mam dużo pracy. Leo nie uderzył kobiety, odkąd skończył pięć lat. Tym razem też po prostu wyszedł, cały dygocząc. Powoli przemierzał korytarze, kierując się w stronę swojego apartamentu. Próbował odzyskać równowagę. Co właściwie zamierzał uzyskać u Yei? Zmniejszyć ciężar odpowiedzialności? Czy miał zamiar posłużyć się metodą Bruce’a, rzucając swoje sumienie na jej biurko, powiedzieć “Proszę się tym zająć…”? A jednak, a jednak, a jednak… Musiało istnieć jakieś rozwiązanie. Czuł je, jak niewyraźny, ale namacalny kształt, jak ściskanie w dołku, jak narastającą, krzyczącą frustrację. Problem, który nie chciał zniknąć, nieuchwytne rozwiązanie — przecież to znał. Rozwiązywał już w przeszłości problemy techniczne, które wydawały się początkowo węzłami gordyjskimi, ścianami nie do zdobycia. Nie wiedział, skąd brały się te rozwiązania pozornie przekraczające zwykłą logikę, które w końcu się pojawiały, wiedział tylko tyle, że nie były wynikiem świadomego procesu, niezależnie od tego, jak umiejętnie potrafił go potem opisać. Nie zdołał rozwiązać tego problemu, ale nie mógł też zostawić go w spokoju. Doprowadzał sam siebie do szaleństwa. Koła obracały się bezskutecznie, pojazd trwał bez ruchu. — Jest tutaj — szepnął, dotykając głowy. — Czuję to. Tylko nie mogę go dostrzec… Muszą jakoś wydostać się z lokalnej przestrzeni Rodeo, jedynie to było oczywiste. Wszystkie czworaczki. Tutaj nie ma dla nich przyszłości. Ta cholerna szczególna sytuacja prawna! Co miał zrobić — porwać statek skokowy? Ale osobowy statek może pomieścić najwyżej trzystu pasażerów. Mógł, choć z trudem, wyobrazić sobie siebie trzymającego jakąś — jaką? — broń. Nie miał karabinu, a jego scyzoryk składał się głównie ze śrubokrętów. Właśnie, przyłożyć pilotowi do głowy śrubokręt i wrzasnąć: — ”Skacz do Orientu IV!” — gdzie zresztą zostałby natychmiast aresztowany i zapuszkowany na dwadzieścia lat za rozbój, a czworaczki zostałyby same, i co wtedy? No, a poza tym w pojedynkę nie mógłby porwać trzech statków jednocześnie, a tyle by trzeba. Leo pokręcił głową. — Okazja czyni złodzieja — wymamrotał. — Okazja czyni, okazja czyni… Orient IV nie zechce czworaczków. Nikt nie zechce czworaczków. Właśnie, jaka mogłaby być ich przyszłość, nawet gdyby udało się uwolnić ich od GalacTechu? Cygańskie sieroty, na zmianę ignorowane, wykorzystywane lub dręczone, mogące żyć tylko w wąskiej niszy ekologicznej ludzkich stacji kosmicznych. To właśnie jest technologiczna pułapka. Wyobraził sobie Silver — nie miał żadnych wątpliwości, jaki rodzaj wykorzystywania przypadłby jej w udziale, z tą jej przyciągającą uwagę twarzą i ciałem. Nie, to nie jest dla niej miejsce… Nie! — zbuntował się Leo w myśli. Wszechświat jest przecież tak cholernie duży. Musi być jakieś miejsce. Ich własne miejsce, daleko od pułapek ludzkiej tak zwanej cywilizacji. Historie poprzednich eksperymentów z odizolowanym, utopijnym społeczeństwem nigdy nie kończyły się zachęcająco, ale czworaczki były wyjątkowe pod każdym względem. I nagle Leo doznał objawienia. Nie pojawiło się jak logiczny wniosek, wysnuty z przemyślanych przesłanek, ale jak oślepiająca wizja, kompletna, właściwa, całościowa, nierozłączna, natchniona. Teraz każda godzina jego życia będzie badaniem jej pełni. System gwiezdny z gwiazdą klasy M, G albo K, łagodną, stabilną, promieniującą siłą, którą można złowić. Krążący wokół niej gazowy gigant w rodzaju Jowisza, z pierścieniem metanowego i wodnego lodu, z którego można by uzyskiwać wodę, tlen, azot, wodór. I, co najważniejsze, pas asteroidów. I kilka równie istotnych braków. Żadnej planety podobnej do Ziemi, która przyciągnęłaby konkurencję, żadnych czarnych dziur i tras statków skokowych, ważnych ze względów strategicznych dla potencjalnych konkwistadorów. Ludzkość mija setki takich systemów w swoim obsesyjnym poszukiwaniu nowych Ziemi. Mapy były ich pełne. Kultura czworaczków, rozprzestrzeniająca się wzdłuż pasa asteroidów z początkowej bazy; społeczeństwo czworaczków, budowane przez czworaczki i dla czworaczków. Czworaczki zagrzebujące się głęboko w skałach, dla ochrony przed promieniowaniem i żeby zabezpieczyć cenne powietrze, skaczące jak żaby ze skały na skałę, żeby tam wiercić i budować nowe domy. Wszędzie minerały, więcej, niż da się kiedykolwiek zużyć. Całe hy-droponiczne farmy dla Silver. Nowy świat do zbudowania. Przy tym Stacja Morita będzie się wydawać dziecinną igraszką. Oczy Lea rozbłysły. No właśnie! To przecież jest zadanie dla inżyniera! Zawisł bezwładnie w powietrzu, zauroczony wizją. Na szczęście korytarz był w tej chwili pusty, inaczej na pewno ktoś pomyślałby, że zwariował albo że jest pod wpływem narkotyku. Rozwiązanie leżało przed nim przez cały czas, lecz we fragmentach, niedostrzegalne, dopóki w nim samym nie zaszła przemiana umożliwiająca ich scalenie. Śmiał się jak oszalały. Wszystko. Wszystko. Nie ma żadnych granic dla tego, czego może dokonać jeden człowiek, jeżeli da z siebie wszystko, jeżeli poświęci się czemuś bez reszty. Nie powstrzymywać się, nie ograniczać, nie oglądać — bo i tak nie będzie już powrotu. Ludzie przystosowywali się do stanu nieważkości, to powroty na dół ich okaleczały. — Ja też jestem czworączkiem — wyszeptał zaskoczony Leo. Przyjrzał się swoim dłoniom, zacisnął i rozprostował palce. — Tyle że z nogami. Nie zamierzał już wracać. A co do początkowej bazy — właśnie w niej się unosił. Wymagała tylko przemieszczenia. Jego pędzące naprzód myśli przeleciały przez wszystko zbyt szybko, by wdawać się w szczegółowe analizy. Teraz, kiedy się zastanowił, zrozumiał, że wcale mie musi porywać statku kosmicznego; przecież właśnie w nim się znajdował! Potrzebował tylko trochę energii. Energia zaś czekała na orbicie Rodeo, rozrzutnie marnowana nawet w tej chwili na wypychanie ropy z orbity. Czym było tych parę kontenerów w porównaniu z taką masą jak habi tat? Tego Leo jeszcze nie wiedział, ale mógł się dowiedzieć. Liczby i tak będą po jego stronie, bez względu na to, jakie okażą się w końcu konkretne wartości. Wielkie towarowe pchacze z pewnością poradzą sobie z habitatem, jeśli się je odpowiednio ustawi, a z czym poradzą sobie wielkie pchacze, z tym poradzi sobie też olbrzymi towarowy Superskoczek. Wszystko tam było, wszystko, tylko brać. Tylko brać. ROZDZIAŁ ÓSMY Leo musiał tropić Silver przez całą godzinę, zanim udało mu się złapać ją samą; stało się to w części korytarza niewidocznej dla kamer, niedaleko sali gimnastycznej. — Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy? — zapytał. — Naprawdę bez świadków. Rozejrzała się niespokojnie, co potwierdziło, że doskonale go zrozumiała. Mimo to zawahała się. — Czy to naprawdę ważne? — To kwestia życia i śmierci. Życia albo śmierci wszystkich czworaczków. Aż tak ważne. — Odczekaj minutę albo dwie i chodź za mną. Posuwał się za nią powoli przez cały habitat. Sunął, udając obojętność, za błyskiem lśniących włosów i niebieskiego dżer-seju dostrzeżonym na tym czy tamtym skrzyżowaniu. Nagle w którymś korytarzu stracił ją z oczu. — Silver… — Ciii! — syknęła mu do ucha. Płyta w ścianie odchyliła się nieco i jedna z silnych dolnych rąk Silver wysunęła się, by pochwycić Lea. Za ścianą było przez chwilę ciemno i ciasno, ale potem hermetyczne drzwi rozsunęły się z cichym szmerem i odsłoniły sa lę o dziwnym kształcie, mającą ze trzy metry szerokości. Wsunęli się do środka. — Co to jest? — spytał zaskoczony Leo. — Klub. W każdym razie my to tak nazywamy. Wybudowaliśmy go sobie sami, w tym ślepym zaułku. Nie zauważyłbyś go z zewnątrz, chyba żebyś patrzył pod ściśle określonym kątem. Tony i Pramod zrobili zewnętrzne ściany. Siggy zajął się wentylacją, inni przewodami… Drzwi zbudowaliśmy z zapasowych części. — I nikt nie zauważył braku? Jej uśmiech nie był ani trochę niewinny. — Czworaczki zajmują się także spisami w komputerach. Te części po prostu nagle tak jakoś zniknęły z inwentarza. Pracowaliśmy nad tym wspólnie, skończyliśmy dwa miesiące temu. Byłam pewna, że doktor Yei i pan Van Atta dowiedzieli się o tym, kiedy mnie przesłuchiwali — uśmiech zniknął z jej twarzy na samo wspomnienie — ale jakoś nie zadali właściwego pytania. Teraz jedyne filmy, jakie nam zostały, to te, które były schowane tutaj. Tylko że Darła nie podłączyła jeszcze holowidu. Leo podążył wzrokiem za jej spojrzeniem do przyczepionego do ściany nieczynnego aparatu, najwyraźniej będącego w trakcie naprawy. Były tu też inne wygody: światło, pętle na ręce, szafka wypełniona torebkami z suszonym jedzeniem, rodzynkami, orzeszkami i innymi smakołykami. Leo okrążył powoli pokój, nerwowo badając wykonanie. Było bez zarzutu. — Czy to był twój pomysł? — Tak jakby. Ale nie mogłabym zrobić tego sama. Zdajesz sobie sprawę, że przyprowadzenie cię tutaj jest pogwałceniem naszych zasad — powiedziała wojowniczo — więc lepiej, żeby to, co masz mi powiedzieć, było naprawdę ważne, Leo. — Silver — oznajmił — twoje niesłychanie pragmatyczne podejście do przepisów sprawia, że w tej chwili jesteś najcenniejszym czworączkiem na całym habitacie. Potrzebuję ciebie, twojej odwagi, a także odwagi tych wszystkich czworaczków, które doktor Yei bez wątpienia nazwałaby antyspołecznymi. Ja też mam do wykonania coś, czego nie mogę zrobić sam. — Wziął głęboki oddech. — Czy chcielibyście mieć swój własny pas astero-idów? — Co takiego? — Mały Brucie chce to zatrzymać w tajemnicy, ale projekt Cay ma zostać zamknięty; z najgorszymi wynikającymi z tego konsekwencjami. Powtórzył jej wszystko, czego się dowiedział o sztucznej grawitacji, a także streścił zamierzenia Van Atty. Z rosnącą namiętnością opisał swoją wizję ucieczki. Nie musiał niczego tłumaczyć drugi raz. — Ile czasu nam zostało? — zapytała pobladła Silver, kiedy skończył. — Niewiele. Najwyżej kilka tygodni. Ja mam tylko sześć dni, potem będę musiał jechać na dół, na urlop grawitacyjny. Muszę wymyślić jakiś sposób, żeby się od tego wykręcić; obawiam się, że nie udałoby mi się już wrócić na górę. My — wy, czworaczki — musicie dokonać wyboru już teraz. Ja nie mogę zrobić tego za was. Mogę tylko pomóc w rozwiązaniu niektórych problemów. Jeżeli nie potraficie sami się uratować, to z całą pewnością jesteście straceni. Silver sprawiała wrażenie bardzo zmartwionej. — Uważałam, obserwując Tony’ego i Claire, że źle się do tego biorą. Tony mówił coś o znalezieniu pracy, ale wiesz, że nawet nie zabrał kombinezonu? Nie chciałabym popełnić tych samych błędów. Nie jesteśmy stworzeni do podróżowania samotnie, Leo. Może wbudowali w nas coś takiego. — Ale czy możesz wciągnąć w to innych? — zapytał Leo z niepokojem. — W absolutnym sekrecie? Posłuchaj, najszybszy koniec tej małej rewolucji może nastąpić wtedy, gdy któreś z czworaczków spanikuje i wygada się, usiłując być grzecznym. To jest prawdziwa konspiracja, wszystkie zasady idą na bok. Ja poświęcam swoją pracę, ryzykuję rozprawę przed sądem, ale wy ryzykujecie dużo więcej. — Są tacy, którym, hmm, należałoby powiedzieć na samym końcu — przyznała Silver z namysłem. — Ale mogę wciągnąć tych najważniejszych. Mamy swoje sposoby na ukrywanie różnych spraw przed tymi z dołu. Leo rozejrzał się wokół, bardziej uspokojony. — Leo… — Jej niebieskie oczy wpatrywały się w niego pytająco. — Jak właściwie pozbędzimy się tych z dołu? — Cóż, z pewnością nie uda nam się wysłać ich promem na Rodeo. Jak tylko cała rzecz się wyda, habitat z pewnością zostanie odcięty od wszelkich dostaw. — Oblężony, podsunął dawne słowo umysł Lea. — Chyba dałoby się zebrać ich wszystkich w jednym segmencie, wpuścić zapas tlenu, odczepić od habitatu i za pomocą jednego z pchaczy przesunąć po orbicie do Stacji Transferowej. Od tej chwili byłby to już problem GalacTechu, nie nasz. Pewnie narobiłoby to sporo zamieszania także na Stacji, dzięki czemu zyskalibyśmy trochę czasu. — A jak chcesz zmusić ich, żeby zebrali się wszyscy w jednym segmencie? Leo poruszył się niespokojnie. — Cóż, stąd już nie ma odwrotu, Silver. Tu jest pełno broni, tylko my jej nie dostrzegamy, bo nazywamy ją narzędziami. Laserowa lutownica z usuniętym zabezpieczeniem jest równie dobra jak laserowy karabin. W warsztacie leży ich kilka tuzinów. Skieruj to na kogoś z dołu, powiedz: “Idź!”, a on pójdzie. — A jeżeli nie? — Wtedy musisz strzelić. Albo pozwolić zabrać się na dół, na powolną, bezpłodną śmierć. I musisz pamiętać, że dokonujesz wyboru za wszystkich, nie tylko za siebie. Silver pokręciła głową. — Nie sądzę, żeby to był bardzo dobry pomysł, Leo. A jeżeli ktoś wpadnie w panikę i naprawdę wystrzeli? Ten z dołu zostałby strasznie poparzony! — Cóż… O to właśnie chodzi. Zmarszczyła czoło skonsternowana. — Jeżeli mam strzelić do Mamy Nilli, to już wolę iść na dół i umrzeć! Mama Nilla była jedną z ulubionych “matek” w żłobkach. Leo przypomniał sobie niejasno pulchną starszą kobietę — spotkał ją chyba tylko raz, gdyż jego kursy nie obejmowały młodszych czworaczków. — Myślałem raczej o strzeleniu do Bruce’a — wyznał. — Nie jestem pewna, czy mogłabym to zrobić nawet panu Van Atcie — powiedziała powoli Silver. — Czy widziałeś kiedyś poważne oparzenie, Leo? — Tak. — Ja też. Zapadła cisza. — Nie uda nam się oszukać naszych nauczycieli — stwierdziła w końcu Silver. — Wystarczyłoby, żeby Mama Nilla powiedziała: “Oddaj mi to natychmiast, Siggy!”, tym swoim specjalnym tonem, i on by posłuchał. To nie jest rozsądny plan, Leo. Zacisnął dłonie w pięści. — Ale jakoś musimy usunąć tych z dołu z habitatu, bo inaczej nic się nie da zrobić! Jeżeli nam się nie uda, oni go po prostu odbiorą i będziecie w jeszcze gorszej sytuacji niż na początku. — Dobrze, dobrze! Musimy się ich pozbyć. Ale to nie jest dobry sposób. — Przerwała i popatrzyła na niego jeszcze bardziej niepewnie. — Czy mógłbyś strzelić do Mamy Nilli? Czy naprawdę myślisz, że, powiedzmy, Pramod potrafiłby strzelić do ciebie? Leo westchnął. — Pewnie nie. W każdym razie nie z zimną krwią. Nawet żołnierzy na wojnie trzeba doprowadzić wpierw do specjalnego stanu umysłowego podniecenia, żeby strzelali do zupełnie obcych ludzi. Silver westchnęła. — Dobrze, więc co jeszcze trzeba zrobić? Zakładając oczywiście, że uda nam się opanować habitat. — Rekonfigurację habitatu da się załatwić tymi narzędziami, które są na pokładzie. Zapasy też mamy, chociaż wszystko trzeba by bardzo precyzyjnie racjonować. W tym czasie przyjdzie bronić habitatu przed próbami odbicia ze strony GalacTechu. Promienie skondensowanej energii ze spawarek mogłyby dość skutecznie odstraszyć promy, próbujące tu wylądować… Jeśli, rzecz jasna, ktoś odważyłby się wystrzelić — dodał sucho. — Na szczęście, na wyposażeniu firmy nie ma uzbrojonych statków bojowych. Rozumiesz, że prawdziwe wojsko poradziłoby sobie z tą rewolucją w mgnieniu oka. — Jego wyobraźnia natychmiast dostarczyła szczegółów, aż żołądek poruszył się niespokojnie. — Najskuteczniejszym sposobem obrony jest zabranie się stąd, zanim GalacTech zdąży ściągnąć jakieś wojsko. Do tego będzie potrzebny pilot-skoczek. Przyjrzał się jej jeszcze raz. — I to właśnie byłoby twoje specjalne zadanie, Silver. Wiem o pewnym pilocie, który wkrótce trafi na Stację Transferową iktórego dałoby się, hmm, porwać łatwiej niż innych. Zwłaszcza jeżeli ty użyjesz osobistej perswazji. — Ti? — Ti — potwierdził. Nie wyglądała na przekonaną. — Może. Leo z trudem zwalczył kolejną falę ogarniających go mdłości. Ostatecznie związek Ti i Silver zaczął się jeszcze przed jego przybyciem, więc naprawdę wcale nie bawił się w alfonsa. Takie postępowanie nakazywała mu logika. Nagle zdał sobie sprawę, że zdecydowanie wolałby odsunąć ją od pilota tak daleko, jak tylko byłoby to możliwe. A potem co? Zatrzymać ją dla siebie? Bądź rozsądny. Jesteś dla niej za stary. Ti ma najwyżej dwadzieścia pięć lat. Ona na pewno woli jego. Leo próbował ze wszystkich sił poczuć się starym. Nie było to znowu takie trudne, przy większości czworaczków i tak czuł się jak osiemdziesięciolatek. Opanował się i skierował swoje myśli z powrotem na właściwy tor. — Trzecia rzecz, którą także należy załatwić w pierwszej kolejności — Leo przez chwilę szukał właściwych słów, ale szybko stwierdził, że wszystkie mu znane są i tak zbyt konkretne — to zdobycie statku towarowego. Jeżeli będziemy z tym czekać, aż przemieścimy habitat do czarnej dziury, GalacTech zdąży znaleźć sposób, by te statki przed nami obronić. Na przykład wyśle je wszystkie na Orient IV i zagra nam wesoło na nosie, a my będziemy musieli się w końcu poddać. A to by znaczyło — rozważał następny logiczny krok z pewną konsternacją — że musielibyśmy wysłać drużynę do czarnej dziury, by porwała statek. A ja nie mogę jednocześnie pojechać z nimi i zostać tutaj, by bronić habitatu… To będzie musiała być drużyna czworaczków. Nie wiem… Może to jednak nie jest aż taki świetny pomysł. — Wyślij z nimi Ti — zaproponowała rozsądnie Silver. — Wie o statkach towarowych więcej niż ktokolwiek z nas. — Mhm — mruknął Leo, znowu czując przypływ optymizmu. Jeżeli ma zamiar wynajdywać tylko przeszkody, to równie dobrze może się poddać już teraz i oszczędzić wszystkim zamieszania. Do diabła z przeszkodami. Będzie musiał zaufać Ti. Jeżeli to konieczne, uwierzy nawet w elfy, anioły i krasnoludki. — W takim razie ściągnięcie tu Ti jest pierwsze na liście — myślał na głos. — W momencie, w którym zauważą, że go nie ma, rozpoczniemy swój wyścig z czasem. A to oznacza, że musimy zaplanować wszystko z wyprzedzeniem, już teraz, nie czekając. I… O, rany — oczy Lea zabłysły. — Co? — Właśnie przyszedł mi do głowy genialny pomysł… Leo starannie wybrał czas działania, odczekawszy, aż Van Atta przesiedzi w swoim biurze pierwsze dwie godziny zmiany. Szef projektu powinien już dojrzeć do przerwy na kawę, doprowadzony do wysokiego stopnia frustracji, który zawsze idzie w parze z rozwiązywaniem nowego problemu, w tym wypadku z planem demontażu habitatu. Leo mógł sobie dokładnie wyobrazić, jak skomplikowane są te plany. Sam przejrzał je osiem godzin temu, zadbawszy uprzednio, żeby program był niedostępny dla ciekawskich. Wojskowy program zabezpieczający, który został mu z projektu krążownika Argus, czynił cuda. Leo miał stuprocentową pewność, że nikt na habitacie, nawet Van Atta, a już na pewno Yei, nie posiada lepszego zabezpieczenia. Van Atta głowił się nad nieporządnym plikiem wydruków, a holowid komputera iskrzył się od kolorowych schematów habitatu. — Co znowu, Leo? Jestem zajęty. Ci, którzy potrafią, niech pracują, ci, którzy nie potrafią, niech uczą. A ci, którzy nie potrafią uczyć — dokończył w myśli Leo, niech zajmują się administracją. Zdołał zachować na twarzy swój stały, obojętny uśmiech, nie pozwalając, by jakaś nieuprzejma myśl ujawniła się nieostrożnym błyskiem oka czy miną. — Zastanowiłem się nad wszystkim, Bruce — zamruczał przymilnie — i chciałbym zgłosić się na ochotnika do demontażu habitatu. — Naprawdę? — Brwi Van Atty uniosły się ze zdziwienia. — Dlaczego? Van Atta nie uwierzyłby, że to z dobroci serca. Leo był na to przygotowany. — Dlatego że, chociaż przyznaję to z ogromną niechęcią, znowu miałeś rację. Zastanawiałem się, co właściwie wyniosę z tego zadania. Wliczając w to czas podróży, poświęciłem mu cztery miesiące mojego życia, a jeszcze parę przybędzie, zanim wszystko się tu skończy, i nie mogę wykazać się niczym oprócz paru plam w aktach. — Sam jesteś sobie winien — nie omieszkał mu przypomnieć Van Atta. Potarł siniak, który przybrał już zielonkawy odcień, i nagle rozpromienił się. — Straciłem na jakiś czas dystans do sprawy i właściwą perspektywę, to prawda — brnął dalej Leo. — Ale już wróciłem do normy. — Trochę późno — skrzywił się Van Atta. — Ale mógłbym wykonać kawał dobrej roboty — nalegał Leo, zastanawiając się przy tym, jak można w stanie nieważkości osiągnąć efekt płaszczącego się psa. Chyba jednak lepiej nie przesadzać. — Naprawdę jest mi potrzebna teraz dobra opinia, która mogłaby jakoś wyrównywać te nagany. Mam kilka pomysłów na nadzwyczajnie wysoki stopień odzysku i zminimalizowanie kosztów. Przejąłbym większość roboty, a ty miałbyś czas na swobodne administrowanie. — Hm. — Van Atta, najwyraźniej skuszony wizją swojego biura przywróconego do stanu pierwotnego nieskazitelnego porządku, przyjrzał się Leowi. — Bardzo dobrze, bierz. Oto moje notatki, wszystkie należą do ciebie. Tylko przesyłaj plany i raporty do mojego biura, ja je przekażę dalej. W końcu to jest moja właściwa robota, administracja. — Jasne. Leo chwycił kłąb papierów. Przesyłać je przez ciebie — pomyślał — żebyś mógł zastąpić moje nazwisko własnym. W przebiegłych oczach Van Atty niemal widział obracające się kółka. Niech Leo odwali całą robotę, a Van Atta zgarnie zaszczyty. A żebyś wiedział — gdy ta sprawa się skończy, wszystkie zasługi będą twoje, mały Brucie. Wszystkie, co do jednej. — Potrzebowałbym jeszcze paru rzeczy — poprosił pokornie Leo. — Żeby wszystkie czworączkowe załogi pchaczy, które można zwolnić ze stałych obowiązków, mogły przyjść na moje zajęcia. Te niepotrzebne już dzieciaki nauczą się u mnie pracować tak jak nigdy przedtem. Poza tym maszyny, wyposażenie, prawo do korzystania z pchaczy i paliwa, bo muszę zacząć zapoznawać się z terenem. No i powinienem chyba mieć prawo do zarządzenia wykonania wszelkich mniejszych robót, jakie będą potrzebne. Zgoda? — Zgłaszasz się też do nadzorowania? — Przez twarz Van Atty przemknęło coś jakby błysk radości; zaraz potem wyparła ją podejrzliwość. — A co z utrzymaniem całej operacji w tajemnicy aż do ostatniej chwili? — Na początku mogę zaprezentować te plany jako teoretyczne ćwiczenie w klasie. W ten sposób zyskamy tydzień, może dwa. Ale w końcu jednak trzeba im będzie o tym powiedzieć. — Tylko nie za wcześnie. Czynię cię odpowiedzialnym za ich pilnowanie, zrozumiano? — Zrozumiano. No więc, mam to upoważnienie? Aha, trzeba będzie jeszcze wystąpić o odroczenie mojego urlopu grawitacyjnego. — Zarząd tego nie lubi. Ryzyko. — Ty albo ja, Bruce. — Fakt… — Van Atta machnął ręką, z wdzięcznością wracając ze stanu napięcia w stan błogiego spokoju. — Dobra. Załatwione. Leo uśmiechnął się. — Będziesz o tym pamiętał, prawda, Bruce… później? Van Atta też wykrzywił wargi. — Gwarantuję ci, Leo, że niczego nie zapomnę. Leo wycofał się, mamrocząc pod nosem wyrazy wdzięczności. Silver wsunęła głowę przez otwarte drzwi prywatnej sypialni “matki”. — Mamo Nillo? — Ciii… — Mama Nilla przyłożyła palec do warg i ruchem głowy wskazała Andy’ego, śpiącego w śpiworze przy ścianie, zawiniętego tak, że widoczna była tylko buzia. — Na litość boską, nie obudź dziecka — szepnęła. — Był okropnie marudny… Chyba ta odżywka mu nie odpowiada. Chciałabym, żeby już wrócił doktor Minchenko. Poczekaj, wyjdę na korytarz. Przygotowując się do snu, Mama Nilla zmieniła swój różowy roboczy kombinezon na kwiecistą piżamę przepasaną wokół obfitej talii. Silver z trudem stłumiła pragnienie przytulenia się do jej ciała tak, jak to robiła w chwilach rozpaczy, kiedyś, gdy była mała. Teraz jesteś już za duża, żeby tak się przytulać, powiedziała sobie surowo. — Jak się ma Andy? — spytała zamiast tego, wykonując głową ruch w stronę zamkniętych drzwi. — Dobrze — odpowiedziała Mama Nilla. — Ale mam nadzieję, że szybko uda się załatwić sprawę z tą odżywką. I… No cóż… Nie jestem pewna, czy można to nazwać depresją, ale wydaje mi się, że nic go nie interesuje i nieustannie grymasi… Tylko nie mów o tym Claire, biedactwo ma i tak dosyć problemów. Powiedz jej, że nic mu nie jest. Silver skinęła głową. — Rozumiem. Mama Nilla zmarszczyła brwi. — Napisałam protest, ale przełożona go zatrzymała. Powiedziała, że to nie jest odpowiedni moment. Ha. Pewnie Van At-ta ją zastraszył. Mogłabym go… Hmm. W każdym razie wypełniłam mnóstwo formularzy na nadgodziny i zażądałam dodatkowej asystentki do mojego żłobka. Może, kiedy zrozumieją, że ta głupota sporo kosztuje, poddadzą się. To chyba możesz Claire przekazać. — Tak — odparła Silver. — Przyda jej się trochę nadziei. — Tak mi przykro — westchnęła Mama Nilla. — Ale co ich właściwie opętało, że zdecydowali się na ucieczkę? Naprawdę mam ochotę potrząsnąć Tonym. A co do tego głupiego strażnika, to mogłabym… No tak — pokręciła głową. — Czy słyszałaś coś o Tonym, co mogłabym powtórzyć Claire? — A, tak. — Mama Nilla rozejrzała się, żeby się upewnić, czy są same. — Doktor Minchenko skontaktował się ze mną wczoraj wieczorem na prywatnym kanale. Zapewnił mnie, że Tony’emu nic już nie grozi i że opanowali tę infekcję. Ale wciąż jest bardzo słaby. Doktor Minchenko zamierza zabrać go ze sobą na górę, kiedy będzie wracał po urlopie grawitacyjnym. Uważa, że Tony szybciej dojdzie do siebie tutaj. To są dobre wiadomości, które możesz przekazać Claire. Silver błyskawicznie dokonała obliczeń; jej palce wystukiwały na ścianie, poza zasięgiem wzroku Mamy Nilłi, rachubę dni. Westchnęła z ulgą. Mogła zawiadomić Lea, że jeden wielki problem został rozwiązany. Tony wróci, zanim zacznie się ich bunt. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. — Dziękuję, Mamo Nillo. To bardzo dobra wiadomość. “Podstawowy kurs rewolucji dla zagubionych”, pomyślał ponuro Leo. Tak właśnie powinienem zatytułować swój kurs. Albo inaczej: “Podstawy rewolucji naprawczej”… Kopuła unoszących się w powietrzu czworaczków zawisła wyczekująco dookoła niego w segmencie wykładowym. Normalna grupa powiększona została o dwie wolne załogi pchaczy oraz o wszystkie starsze czworaczki, które nie były teraz zajęte i z którymi Silver zdołała się potajemnie skontaktować. Razem sześćdziesięcioro, może siedemdziesięcioro. Sala wykładowa była pełna, co zmusiło Lea do wykonania twórczej pracy umysłowej: zastanowienia się nad zużyciem powietrza i jego regeneracją w przebudowanym habitacie. Powietrze gęstniało od napięcia i dwutlenku węgla. Plotki już zaczęły krążyć, pomyślał Leo. Kto wie, w jakich wersjach. Najwyższy czas, by zastąpić je faktami. Silver od strony hermetycznych drzwi zasygnalizowała ręką, że teren jest czysty; uniosła wszystkie cztery kciuki i uśmiechnęła się do Lea, wpuszczając do sali jeszcze jednego czworączka. Drzwi zasunęły się i zasłoniły ją w momencie, kiedy odwracała się, by stanąć na straży na korytarzu. Leo zajął swoje stanowisko pośrodku. Środek, oś koła, gdzie koncentrują się wszystkie siły. Po chwili szeptów, poszturchiwań i kuksańców czworaczki uciszyły się. Leo słyszał ich oddechy. “Potrzebowalibyśmy ciebie, nawet gdybyś nie był inżynierem, Leo — powiedziała kiedyś Silver. — Wszyscy jesteśmy zbyt przyzwyczajeni do przyjmowania rozkazów od ludzi z nogami”. “Mówisz, że trzeba wam jakiegoś szefa?” — spytał wtedy rozbawiony. “Tak się to nazywa?” Robił się już za stary, jego umysł przestawiał się i dostrajał do jakiejś odległej rockowej melodii, powracając w bardziej hałaśliwe czasy młodości. “Pozwól mi być swoim szefem, mała. Mów mi Leo. Wzywaj mnie w dzień czy w nocy. Pozwól, że ci pomogę”. Spojrzał na zamknięte drzwi. Czy człowiek idący z buławą na czele parady prowadzi ją za sobą, czy też raczej pozwala się przez nią popychać? Miał dziwne przeczucie, że niedługo pozna odpowiedź na to pytanie. Wziął głęboki wdech i wrócił myślami do sali wykładowej. — Jak część z was już zapewne słyszała — zaczął, a jego słowa padały jak kamyki w jezioro ciszy — z odległych planet przybyła nowa technika wytwarzania sztucznej grawitacji. Jest najprawdopodobniej oparta na wariacji równań tensorowych pola Necklina, na tej samej matematyce, której używamy do przemieszczania się przez te zawirowania czasoprzestrzeni, które nazywamy czarnymi dziurami. Nie udało mi się jeszcze zdobyć technicznych szczegółów, ale wydaje się, że technologia jest już opracowana w wystarczającym stopniu, by można ją było wystawić na sprzedaż. Ściśle mówiąc, teoretyczne założenia nie są tak naprawdę nowe, ale ja na przykład nie spodziewałem się, że dożyję dni, kiedy zastosuje się je w praktyce. Najwyraźniej nie spodziewali się tego także ci, którzy stworzyli czworaczki. Jest w tym jakaś dziwna prawidłowość. Skok w bioinżynierii genetycznej, dzięki któremu stało się to możliwe, zawdzięczamy udoskonaleniu nowego wynalazku, macicznych replikato-rów z Kolonii Beta. Teraz, zaledwie jedno pokolenie później, nowa technologia, z powodu której staliście się zbędni, przybywa z tego samego źródła. Bo tak właśnie się stało, zanim jeszcze naprawdę zdążyliście się zabrać do pracy; staliście się niepotrzebni. Przynajmniej z punktu widzenia GalacTechu. — Leo wstrzymał oddech, obserwując reakcje słuchaczy. — Kiedy maszyna staje się niepotrzebna, oddajemy ją na złom. Kiedy przeszkolenie, które ktoś przeszedł, jest już przestarzałe, wysyłamy go na nowe szkolenie. Ale wasza nieprzydatność jest w was wbudowana. Jest to albo okrutna pomyłka, albo… — przerwał, by lepiej podkreślić wagę swych słów — największa okazja, jaka kiedykolwiek będzie wam dana, żebyście mogli stać się wolnymi ludźmi. Nie… Nie róbcie notatek — wykrztusił, widząc, że głowy pochyliły się nad tabliczkami, żeby podkreślić najważniejsze słowa piórami świetlnymi. — To nie jest wykład.To jest życie. — Musiał przerwać na chwilę, żeby odzyskać równowagę. Był pewien, że jakiś dzieciak z tyłu ciągle podkreśla. “Bez notatek”, “życie”. Unoszący się w pobliżu Pramod podniósł głowę, w jego ciemnych oczach pojawiło się podniecenie. — Leo, chodzą plotki, że firma każe nas wszystkich zabrać na dół i zastrzelić. Jak Tony’ego. Leo uśmiechnął się kwaśno. — To akurat jest najmniej prawdopodobny scenariusz. Mają was zabrać na dół, to prawda, do czegoś w rodzaju obozu-więzienia. Tak się właśnie załatwia ludobójstwo bez wywoływania poczucia winy. Jeden administrator przekazuje was drugiemu, drugi trzeciemu, a ten jeszcze następnemu. Stajecie się tylko kosztami w inwentarzu. Koszty rosną, zawsze tak jest. W związku z tym wycofuje się stopniowo tych, co się wami na dole opiekują, i firma uznaje, że jesteście samowystarczalni. Aparatura do podtrzymywania życia psuje się z wiekiem. Coraz częściej zdarzają się awarie, utrzymanie i odzysk stają się coraz bardziej niepewne. A potem, którejś nocy, przydarza się ostateczna awaria. Nikt nie musi wydawać rozkazu ani pociągać za spust. Wysyłacie sygnał wezwania pomocy. Nikt nie wie, kim jesteście. Nikt nie wie, co należy robić. Ci, którzy was tam wysłali, dawno odeszli. Żaden bohater nie podejmie inicjatywy, bo każda inicjatywa została zniszczona przez biurokratyczne podgryzanie i niejasne aluzje. Prowadzący dochodzenie inspektor, policzywszy ciała, odkrywa z ulgą, że byliście tylko częścią wyposażenia. Cicho zamyka się księgi dotyczące projektu Cay. Finis. Koniec. To może potrwać dwadzieścia lat, ale równie dobrze tylko pięć lub dziesięć. Po prostu zapomina się was na śmierć. Dłoń Pramoda dotknęła szyi, jakby już wciągnął w płuca toksyczną atmosferę Rodeo. — Chyba wolałbym, żeby mnie zastrzelili — mruknął. — Ale — Leo podniósł głos — możecie wziąć swoje życie we własne ręce. Zaryzykować wszystko i pójść ze mną. Duże ryzyko za dużą stawkę. Pozwólcie, niech wam opowiem… — zbierał odwagę, gromadził całą swoją megalomanię, bo z pewnością tylko maniak mógł doprowadzić to przedsięwzięcie do sukcesu — niech wam opowiem o Ziemi Obiecanej. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Leo wyciągnął się, żeby spojrzeć przez wizjer małego towarowego pchacza na powiększającą się szybko Stację Transferową. Cholera. Cotygodniowy statek pasażerski na Orient IV stał już przy jednej ze szprych. Dopiero przybył i bez wątpienia był jeszcze w fazie rozładunku, ale jemu nic nie wydawało się bardziej prawdopodobne niż to, że pilot — albo ekspilot jak Ti — zaprosi się na pokład, żeby pokibicować. Statek zniknął z pola widzenia, kiedy okrążyli stację w drodze do przydzielonego im lądowiska. Czwororęczna dziewczyna pilotująca pchacz, ciemnowłosa, miedzianoskóra Zara w fioletowej koszulce i szortach załóg pchaczy, sprawnie naprowadziła statek i delikatnie wpasowała go w kleszcze na stanowisku. Leo wreszcie uwierzył, że była najlepsza wśród pilotów, mimo zaledwie piętnastu lat. Umiarkowana siła odśrodkowa obracającej się Stacji zadziałała, i miękki fotel Lea przesunął się w swoim zawieszeniu, dostosowując się do określonego na nowo “pionu”. Zara rzuciła Leowi uśmiech przez ramię, najwyraźniej ucieszona tym uczuciem. Silver, usadowiona w specjalnie zaprojektowanym dla czworaczków, dopasowującym się do ciała fotelu przeciążeniowym, miała minę mniej pewną. Zara zakończyła oficjalną litanię wymiany komunikatów z punktem kontrolnym na Stacji i wyłączyła wszystkie systemy. Leo westchnął z ulgą, kiedy ludzie z kontroli nie zażądali sprecyzowania celu podróży, wpisanego do planu lotów. “Odebranie materiałów dla Habitatu Cay”. Nie było żadnego powodu, by mieli to robić. Leo na razie nie musiał wykorzystywać nadanej mu władzy. Na razie. — Popatrz, Silver — powiedziała Zara i wypuściła z palców pióro świetlne. Powoli opadło na wyściełaną dawniej-ścianę-teraz-podłogę i odbiło się wdzięcznym łukiem. Dolna ręka Żary chwyciła je. Leo zrezygnowany obserwował Silver, która oczywiście też musiała to wypróbować. — Chodź już — powiedział. — Musimy złapać Ti. — Rzeczywiście. Silver podciągnęła się, chwytając górnymi dłońmi za pod-główek, i uwolniła dolne ręce, po czym zawahała się. Leo wyciągnął szare spodnie od dresu, które w tym właśnie celu zabrał ze sobą, i delikatnie pomógł jej naciągnąć je na dolne ramiona, aż do talii. Silver pomachała rękami, a zwisające nogawki zatrzepotały wokół jej dłoni. Skrzywiła się, nie przyzwyczajona do krępującego ruchy materiału. — W porządku, Silver — uspokoił ją Leo. — A teraz te buty, które pożyczyłaś od dziewczyny rządzącej Hydroponiką. — Dałam je Żarze na przechowanie. — Ojej — jęknęła Zara. Jedna z jej górnych dłoni uniosła się do ust. — Co? — Zostawiłam je w ładowni. — Zara! — Przepraszam… — Może twoje buty się nadadzą, Leo — zaproponowała Silver. — No, nie wiem… — Leo strząsnął buty z nóg, a Zara pomogła Silver wsunąć w nie dolne dłonie. — Jak to wygląda? — spytała zdenerwowana Silver. Zara zmarszczyła nos. — Jakby trochę za duże. Leo odwrócił się, żeby spojrzeć. Wyglądały absurdalnie. Spojrzał na swoje stopy, jakby nie widział ich nigdy przedtem. Czyżby one też wydawały mu się absurdalne? Jego skarpetki nagle zaczęły mu się kojarzyć z olbrzymimi białymi robakami. — Daj spokój z tymi butami. Oddaj mi je. Tylko postaraj się zakryć nogawkami dłonie. — A jeżeli ktoś spyta, co się stało z moimi stopami? — zmartwiła się Siiver. — Amputowane — zasugerował Leo. — Poważny przypadek odmrożenia, który ci się zdarzył w czasie wakacji na Antarktydzie. — Czy to nie jest na Ziemi? A co mam zrobić, jeżeli ktoś zacznie mnie pytać o Ziemię? — Wtedy nakrzyczę na niego za niegrzeczność. Ale ludzie raczej nie lubią zadawać tego rodzaju pytań. Zawsze możemy powiedzieć, że twój wózek inwalidzki zaginął wraz z bagażem i właśnie chcemy go odzyskać. W to uwierzą. Chodź. — Leo cofnął się do niej. — Wszyscy na pokład. Górne ramiona Silver objęły go za szyję, a dolne w talii; uczyniła to z nieco przesadną siłą; ostrożnie powierzając mu swoją świeżo odkrytą wagę. Jej oddech był ciepły i łaskotał go w ucho. Przecisnęli się przez harmonijkowy korytarz do wnętrza stacji. Leo skierował się do wind jadących wzdłuż szprychy aż do obręczy, gdzie znajdowały się kabiny wypoczynkowe. Zaczekali na pustą windę, ale kiedy już wsiedli, drzwi otworzyły się znowu i do środka weszła grupka ludzi. Leo przeraził się; Silver mogła zacząć z nimi przyjacielską rozmowę — powinien był wcześniej zdecydowanie i wyraźnie zabronić jej rozmów z obcymi — ale ona na szczęście zachowywała się i pełną nieśmiałości rezerwą. Ludzie ze Stacji Transferowej obrzucali ich ukradkowymi spojrzeniami, Leo wlepił wzrok w ścianę i nikt nie spróbował przerwać ciszy. Wysiadając z windy na zewnętrznej obręczy, gdzie siła przyciągania była największa, Leo zachwiał się. Chociaż nie chciał się do tego przyznać, trzy miesiące spędzone w zerowej grawitacji wywarły pewien wpływ na jego organizm. Ale przy grawitacji ½ g ich — Silver i jego — łączna waga i tak daleka była od jego normalnej wagi na Ziemi. Najszybciej jak umiał, zaczął oddalać się od pełnego ludzi korytarza. Leo zapukał do poszukiwanych przez nich, oznaczonych numerem drzwi kabiny. Otworzyły się. — Czego? — odezwał się męski głos. A zatem dopadli swojego pilota. Leo wykrzywił twarz w zachęcającym uśmiechu i wszedł do środka. Ti, ubrany w czarne spodnie, podkoszulek i skarpetki, leżał wyciągnięty na łóżku, spoglądając w ręczny czytnik. Obrzucił spojrzeniem pełnym irytacji Lea, którego nie znał, a potem jego oczy otworzyły się szeroko na widok Silver. Leo bezceremonialnie upuścił dziewczynę jak kota, w nogach łóżka, a sam opadł na jedyne w kabinie krzesło, żeby złapać oddech. — Ti Gulik? Musimy z panem porozmawiać. Ti przesunął się do wezgłowia łóżka, podciągając kolana. Zapomniany czytnik potoczył się na bok. — Silver! Co ty tu, u diabła, robisz? I co to za facet? — wskazał kciukiem Lea. — Nauczyciel spawania, Leo Graf — odparła Silver. Przetoczyła się ostrożnie i uniosła ciało pionowo z pomocą górnych rąk. — Dziwnie — stwierdziła. Uniosła górne ręce, balansując przy tym całym ciałem, by utrzymać równowagę. Jak foka, pomyślał Leo. — Oj. Silver opuściła górne ręce z powrotem na łóżko i podparła się nimi, przybierając pozycję siedzącego psa. Jej bujne włosy przylepiły się do głowy, cały wdzięk zniknął za sprawą grawita cji. Nie było wątpliwości: naturalne środowisko czworaczków to stan nieważkości. — Potrzebujemy pańskiej pomocy, poruczniku Gulik — zaczął Leo, kiedy tylko udało mu się złapać oddech. — I to bardzo. — Kto to jest “my”? — zapytał Ti podejrzliwie. — Czworaczki. — Ha! — parsknął Ti. — Cóż… po pierwsze, chciałbym zauważyć, że nie jestem już porucznikiem Gulikiem. Jestem zwykłym Ti Gulikiem, bezrobotnym, najprawdopodobniej bez żadnej możliwości znalezienia pracy. Dzięki czworaczkom właśnie, a w każdym razie jednej z nich. — Zmarszczył czoło, patrząc w kierunku Silver. — Mówiłam im, że to nie twoja wina — zaprotestowała Silver — ale nie chcieli mnie słuchać. — Mogłaś przynajmniej mnie kryć — stwierdził Ti z rozdrażnieniem. — Chociaż tyle byłaś mi winna. Sądząc z jej miny, mógłby równie dobrze ją uderzyć. — Odczep się, Gulik — mruknął Leo. — Silver torturowano i podano jej narkotyki, żeby wymusić zeznanie. Zdaje się, że jeżeli już ktoś jest komuś coś winien, to raczej w odwrotnym kierunku. Ti zaczerwienił się, a Leoppanował swoje rozdrażnienie. Nie mogli sobie pozwolić na rozzłoszczenie pilota, zbyt go potrzebowali. Poza tym to wcale nie była taka rozmowa, jakiej Leo się spodziewał. Ti powinien skakać na tylnych łapkach, widząc te cudowne, promienne oczy Silver — psychologia nagrody i tak dalej — powinien zareagować na prośbę dotyczącą jej dobra. Jeżeli ten szczeniak jej nie doceniał, to na nią nie zasługiwał; Leo skoncentrował się na głównym celu. — Czy słyszałeś już o tej sztucznej grawitacji? — zaczął znowu. — Co nieco — przyznał Ti ostrożnie. — To zniszczyło projekt Cay. GalacTech wycofuje się z czworączkowych interesów… — Aha. No cóż, ma to swój sens. Leo czekał przez chwilę na pytanie, które wedle wszystkich reguł logiki powinno było paść w tej chwili z ust Ti. Jednak nie padło. Ti nie był idiotą, a więc celowo zachowywał rezerwę. Leo postanowił brnąć dalej. — Zamierzają przenieść ich do porzuconych robotniczych baraków na Rodeo. — Powtórzył scenariusz zapominania na śmierć, który tydzień wcześniej przedstawił Pramodowi, i podniósł wzrok, żeby ocenić efekty. Twarz pilota pozostała obojętna. — Cóż, bardzo mi ich żal — stwierdził Ti, nie patrząc na Silver. — Ale naprawdę nie rozumiem, co ja mógłbym w tej sprawie zrobić. Opuszczam Rodeo za sześć godzin i nigdy tu nie wrócę, co, nawiasem mówiąc, wcale mnie nie martwi. To straszna dziura. — Silver i inne czworaczki zostaną wrzucone do tej dziury i zamknie się nad nimi pokrywę, choć jedyną zbrodnią, jaką popełnili, jest to, że stali się technologicznie zbędni. Czy to dla ciebie nic nie znaczy? — zawołał rozgorączkowany Leo. Ti poderwał się z oburzeniem. — Chcesz pogadać o technologicznej zbędności? Pokażę ci, co jest zbędne. To! — Jego dłoń dotknęła implantów na czole i skroniach, a potem poszukała rurki na karku. — To! Przeszedłem dwuletnie szkolenie i czekałem przez rok w kolejce na wszczepy. Są dostosowane do systemu rozkładu tensorowego, bo tego systemu używa GalcTech w swoich statkach skokowych, a oni zgodzili się ponieść część kosztów operacji. Używa tego jeszcze Trans-Stellar Transport i kilka niezależnych firm. Wszyscy inni we wszechświecie przestawili się już na barwny napęd Necklina. Wiesz, jakie mam szansę, żeby zatrudnił mnie TST, teraz, kiedy wylał mnie GalacTech? Zerowe. Zilch. Nada. Jeżeli chcę dostać pracę jako skoczek, muszę te implanty chirurgicznie usunąć i dostać nowe. Bez pracy nie stać mnie na implant. Bez implantu nie mogę dostać pracy. Pieprz się,Ti Gulik! — Usiadł, dysząc ciężko. Leo pochylił się naprzód. — Dam ci stanowisko pilota, Gulik — powiedział dobitnie. — Stanowisko pilota na największym towarowym statku, jaki kiedykolwiek latał i będzie latać. — Pośpiesznie, zanim pilot zdążył mu przerwać, Leo opisał swoją wizję habitatu przekształconego w wielki statek-kolonię. — Wszystko jest na miejscu. Brakuje nam tylko pilota. Pilota, który może się podłączyć do systemów sterowniczych GalacTechu. Brakuje nam tylko… ciebie. Ti wydawał się przerażony w największym stopniu. — To nie tylko wielkie szaleństwo, to wielka kradzież! Człowieku, czy ty masz pojęcie, jaka byłaby wartość tego wszystkiego? Nie wypuszczą cię z więzienia do następnego tysiąclecia! — Nie idę do żadnego więzienia. Lecę do gwiazd z czworaczkami. — Dołożą ci kaftan bezpieczeństwa. — To nie jest zbrodnia. To jest wojna albo coś w tym rodzaju. Zbrodnią jest odwrócenie się od tej sprawy plecami. — Nie według jakiegokolwiek znanego mi kodeksu. — No dobrze, grzechem. — O rany. — Ti wzniósł-oczy do góry. — Teraz wszystko jasne. Masz misję daną od Boga, tak? Przepraszam, na następnym wysiadam. Boga tu nie ma, więc musi go ktoś zastąpić. Kaftan bezpieczeństwa, akurat! — Myślałem, że kochasz Silver — zauważył Leo. — Jak możesz ją zostawić w obliczu powolnej śmierci? — Ti nie jest we mnie zakochany — przerwała zaskoczona Silver. — Skąd ci to przyszło do głowy, Leo? Ti rzucił jej niespokojne spojrzenie. — Nie, jasne, że nie — przyznał słabym głosem. — Ty, ech… Zawsze o tym wiedziałaś, prawda? Po prostu zawarliśmy małą umowę, korzystną dla obu stron. — Właśnie — potwierdziła Silver. — Ja dostawałam książki i filmy, a Ti ulgę od fizjologicznego stresu. Mężczyźni z dołu potrzebują seksu, żeby być zdrowi, wiesz, nie umieją sobie radzić ze stresem. Bardzo źle na nich wpływa. Pewnie to jakieś zepsute geny. — Gdzieś ty usłyszała takie bzdury… — zaczął Leo, ale przerwał. Nieważne. Zresztą sam się domyślał. Zamknął oczy i dotknął powiek opuszkami palców. Szukał argumentów. — Dobra — powiedział w końcu. — A więc dla ciebie Silver jest po prostu… do zużycia. Jak chusteczka. Kichnąć w nią, a potem wyrzucić. Ti poczuł się chyba urażony. — Daj spokój, Graf. Wcale nie jestem gorszy od innych. — Ale ja daję ci szansę, żebyś był lepszy, nie rozumiesz? — Leo — Silver znów mu przerwała. Teraz leżała rozciągnięta na brzuchu, podpierając podbródek jedną z górnych rąk. — Jak już dostaniemy się do naszego pasa asteroidów… gdziekolwiek on będzie… to co zrobimy z Superskoczkiem? — Z Superskoczkiem? — No, jasne: odczepimy habitat i znów go otworzymy, i będziemy go rozbudowywać. Statek tymczasem po prostu będzie sobie stał na orbicie. A nie moglibyśmy oddać go Ti? — Co takiego? — powiedzieli Leo i Ti jednocześnie. — Jako zapłatę. On dostarcza nas na wybrane miejsce, a potem może zatrzymać statek. Będzie mógł sobie latać i być pilotem-właścicielem, założyć własną firmę transportową czy co tam zechce. — Ze skradzionym statkiem? — zakrztusił się Ti. — Jeżeli będziemy wystarczająco daleko, żeby GalacTech nas nie złapał, to będziemy również wystarczająco daleko, żeby nie złapał ciebie — mówiła Silver rozsądnie. — Dostaniesz statek pasujący do twoich nerwowych implantów, i nikt już nie wyleje cię z pracy, bo sam będziesz swoim szefem. Leo w samą porę ugryzł się w język. Zabrał Silver ze sobą, żeby pomogła mu przekonać Ti — co z tego, że przekonała go w inny sposób, niż on sobie założył? Sądząc z wyrazu twarzy pi lota, Silver uderzyła we właściwą strunę. Leo zmrużył oczy i uśmiechnął się do niej zachęcająco. — A poza tym — ciągnęła — jeżeli uda nam się stąd drapnąć, z habitatem i tak dalej, pan Van Atta wyjdzie na strasznego idiotę. — Posłała Ti porozumiewawczy uśmiech. — Och — jęknął Ti, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu. — Ach… — Jesteś spakowany? — zapytał Leo. — Tam. — Ti ruchem głowy wskazał stos bagażu w rogu. — Ale… ale… Cholera, jeżeli to nie wypali, to mnie rozedrą na strzępy! — Eee tam — mruknął Leo. — Popatrz… — Rozpiął swój czerwony kombinezon pod szyją i wyciągnął ukrytą w wewnętrznej kieszeni laserową lutownicę. — Odblokowałem zabezpieczenia. Może wystrzelić niezwykle skondensowany promień, który przeleci sporą odległość, zanim atmosfera go rozproszy. Na pewno większą niż szerokość tego pokoju. — Mówiąc, pomachał lutownicą beztrosko. Ti skulił się, otwierając szeroko oczy. — Jeżeli nas aresztują, możesz z czystym sumieniem zeznać, że zostałeś porwany przez uzbrojonego inżyniera i jego stukniętą asystentkę-mutantkę i zmttszony do współpracy pod groźbą użycia broni. A więc tak czy inaczej masz okazję zostać bohaterem. Szalona asystentka-mutantka uśmiechnęła się olśniewająco do Ti, a jej oczy zajaśniały jak gwiazdy. — Ale… ty nie wystrzeliłbyś z tego naprawdę, co? — wykrztusił ostrożnie Ti. — Jasne, że nie — zapewnił go Leo dobrodusznie, błyskając w uśmiechu zębami. Schował lutownicę. Ti odetchnął z widoczną ulgą, ale jego spojrzenie przez długi czas jeszcze wracało do wybrzuszenia w kombinezonie Lea. Kiedy dotarli do gniazda, gdzie zostawili pchacz, okazało się, że Żary nie ma. — Dobry Boże — jęknął Leo. Poszła gdzieś? Zgubiła się? Zabrano ją siłą? Pośpieszny przegląd komunikatora nie ujawnił żadnej wiadomości, nie znaleźli też nigdzie przypiętej kartki. — Jest pilotem — myślał na głos Leo, — Czy uznała, że coś powinna zrobić? Mamy mnóstwo paliwa, komunikację z kontrolą lotów załatwia się stąd… Nagle zdał sobie sprawę z tego, że właściwie nie zabronił dziewczynie opuszczać pchacza. Było tak oczywiste, iż nie powinna rzucać się w oczy i ma stać na straży, że w ogóle o tym nie wspomniał. Teraz pojął, że coś, co oczywiste było dla niego, wcale nie musiało być takim dla niej. Kto wie, co jest oczywiste dla czworaczków? — Mógłbym to pilotować, gdybym naprawdę musiał — stwierdził Ti, nie nalegając jednak specjalnie, przyglądając się desce rozdzielczej. — To ręczne sterowanie. — Nie o to chodzi — odparł Leo. — Nie możemy bez niej odlecieć. Czworaczki w ogóle nie powinny się tu pokazywać. Jeżeli znajdą ją ludzie z personelu Stacji, zaczną zadawać pytania… Oczywiście, jeżeli wcześniej nie znajdzie jej ktoś inny… — Kto inny? — Nie wiem kto; na tym właśnie polega problem. Silver tymczasem sturlała się z fotela przeciążeniowego na podłogę. Po chwili namysłu i paru próbach udało się jej znaleźć sposób poruszania do przodu i przeczołgała się obok kolan Lea, ciągnąc za sobą nogawki spodni. — Dokąd się wybierasz? — Szukać Żary. — Silver, zostań na statku. Na litość boską, nie możemy pozwolić, żebyście się obie gdzieś zgubiły — rozkazał surowo Leo. — Ti i ja poruszamy się tu dużo szybciej, znajdziemy ją. — Nie sądzę — mruknęła Silver. Przeszła przez harmonijkowy korytarz i rozejrzała się wokół po korytarzu, który zakręcał w lewo i w prawo, biegnąc wokół całej szprychy. — Nie wydaje mi się, żeby mogła zajść daleko. — Jeżeli dotarła do wind, to teraz może być wszędzie — stwierdził Ti. Silver podniosła się na splecionych dolnych rękach, uniosła górne nad głowę i zmrużyła oczy, żeby spojrzeć na windy po lewej stronie. — Czworączkowi trudno byłoby dosięgnąć przycisków. Poza tym Zara wiedziała, że tam prędzej wpadłaby na kogoś z dołu. Myślę, że poszła w tę stronę. — Uniosła głowę i zaczęła z determinacją posuwać się w prawo. Po chwili zwiększyła prędkość, zmieniając sposób poruszania się na antylopie skoki, co stało się dla niej możliwe w niskiej grawitacji szprychy. Leo i Ti, chcąc nie chcąc, musieli poskakać za nią. Leo czuł się jak człowiek goniący zbiegłe zwierzątko. Wrażenie to potęgował sposób poruszania się Silver. Nawet wygląd czworaczków stawał się bardziej ludzki w stanie nieważkości. Za zakrętem rozległ się nagle dziwny hurkot. Silver pisnęła i odskoczyła pod ścianę. — Oj, przepraszam! — krzyknęła Zara; jechała, leżąc na niskim wózku i odpychając się od podłogi wszystkimi czterema rękami. Hamowanie okazało się trudniejsze niż przyśpieszanie i Zara zatrzymała się dopiero na ścianie, tuż obok Silver. Przerażony Leo podskoczył w ich stronę, ale dziewczyna już pozbierała się i usiadła; wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną. Wózek też wyszedł z kraksy bez szwanku. — Popatrz, Silver — Zara przewróciła wózek do góry kołami. — Kółka! Ciekawe, jak sobie radzą z tarciem w tych obudowach? Dotknij, wcale nie są gorące. — Zara! — krzyknął Leo. — Dlaczego wyszłaś ze statku? — Chciałam zobaczyć, jak tu wygląda toaleta — wyjaśniła Zara. — Ale na tym poziomie żadnej chyba nie ma. Znalazłam tylko szafę pełną środków do czyszczenia i to. — Poklepała wózek. — Mogę rozłożyć kółka i zobaczyć, co jest w środku? — Nie! — ryknął Leo. Była zupełnie zbita z tropu. — Ale ja chcę się dowiedzieć! — Weź go ze sobą — zaproponowała Silver. — Możesz go rozebrać później. Rozejrzała się niespokojnie po korytarzu. Lea nieco to pocieszyło: przynajmniej jedna z nich rozumie naleganie na pośpiech. — Tak, później go sobie rozbierzesz — zgodził się. — Chodźmy już. Wsadził wózek pod pachę, zapobiegając dalszym eksperymentom. Zrozumiał, że czworaczki niezbyt pojmują zasady prywatnej własności. Pewnie był to skutek życia w komunie na kosmicznym habitacie. Stare nawyki. Martwił się kradzieżą głupiego wózka, a jednocześnie planował największą kosmiczną kradzież w historii ludzkości. Ti o mało się nie wycofał, kiedy usłyszał, jakie zadanie mu przydzielono oprócz pilotowania. Leo przezornie nie wprowadził go w szczegóły, dopóki pchacz nie odbił bezpiecznie od Stacji Transferowej i nie znalazł się w połowie drogi do habitatu. — Chcecie, żebym to ja porwał Superskoczka! — wykrztusił Ti. — Nie, nie — uspokoił go Leo. — Ty jedziesz tylko jako nadzorca. Czworaczki zajmą się statkiem. — Ale ja swoim tyłkiem w razie czego zapłacę… — Tym bardziej musisz im dobrze doradzać. — Boże! — Problem z tobą jest taki — pouczył go uprzejmie Leo — że brak ci doświadczenia w nauczaniu. Gdybyś je miał, wiedziałbyś, że ludzie, których byś najmniej o to posądzał, mogą nauczyć się najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. W końcu ty też nie urodziłeś się z gotową wiedzą, jak pilotować statek w czasie Skoku, ale ludzkie życia zależały od tego, żebyś zrobił to dobrze za pierwszym razem i za każdym następnym. Teraz po prostu doświadczysz na sobie, jak czuli się twoi instruktorzy. — A jak się czują instruktorzy? Leo zniżył głos i uśmiechnął się. — Są przerażeni. Bezgranicznie przerażeni. Załadowany paliwem i zapasami na długą podróż, pchacz czekał już na lądowisku, kiedy dotarli na habitat. Leo z trudem oparł się pokusie, by wziąć Ti na stronę i udzielić mu mnóstwa dobrych rad dotyczących tej misji. Ale doświadczenia ich obu w działalności przestępczej były aż za dobrze porównywalne: zero zawsze równa się zeru, niezależnie od tego, przez ile lat się je pomnoży. Przedostali się przez luk do segmentu dokowego, gdzie czekała na nich grupka podekscytowanych czworaczków. — Zmodyfikowałem więcej lutownic, Leo — oznajmił niepewnie Pramod. Trzy z jego czterech rąk przyciskały zaimprowizowaną broń do torsu. — Pięć, po jednej dla każdego. Claire wpatrywała się przez jego ramię w broń z pełną obawy fascynacją. — Dobrze. Daj je Silver, mają pozostać pod jej opieką, dopóki pchacz nie dotrze do cz’arnej dziury — powiedział Leo. Po uchwytach na ręce dotarli do następnego luku. Zara natychmiast wślizgnęła się do środka, żeby zacząć sprawdzanie systemów. Ti nerwowo podrapał się w kark. — Startujemy od razu? — Czas jest najważniejszy — odparł Leo. — Mamy tylko cztery godziny, potem na Stacji zorientują się, że zniknąłeś. — A czy nie powinna wpierw odbyć się jakaś… odprawa albo coś takiego? A zatem Ti także ma problemy z uwolnieniem się, stwierdził Leo. Cóż, między “skoczył” a “został popchnięty” po nadaniu początkowego impulsu nie ma żadnej różnicy. — Masz prawie dwadzieścia cztery godziny, najpierw lecąc z jednym g przez pół drogi, a przez resztę hamując, żeby wypracować sobie plan ataku. Powodzenie Silver zależy od twojej wiedzy na temat Superskoczków. Rozważaliśmy razem różne metody zaskoczenia. Wszystko ci opowie po drodze. — Silver leci z nami? — Silver — oświecił go łagodnym tonem Leo — jest dowódcą tej wyprawy. Na twarzy Ti walczyły różne emocje, w końcu stanęło na zakłopotaniu. — Pieprzyć to. Wciąż jeszcze mam dość czasu, by wrócić i złapać swój statek. — I właśnie dlatego — przerwał mu Leo — dowodzi Silver. Zdobycie przez was towarowego statku będzie sygnałem do buntu czworaczków tu, na habitacie. A ten bunt jest dla nich wyrokiem śmierci. Kiedy GalacTech zrozumie, że nie może już ich kontrolować, spanikuje i spróbuje je wykończyć. Droga ucieczki musi być zapewniona, zanim rozpoczniemy akcję. Jedyny statek, który musisz złapać, jest w tamtą stronę — wskazał. — Mogę polegać na Silver, że będzie o tym pamiętać. Ty — Leo uśmiechnął się lekko — nie jesteś gorszy niż wszyscy inni. Ti uległ, chociaż bez entuzjazmu. Silver, Zara, Siggy, wyjątkowo krzepki członek załóg pcha-czy o imieniu Jon oraz Ti. Pięcioro wepchniętych do statku zaprojektowanego na dwie osoby i w ogóle nie przystosowanego do długich podróży. Leo westchnął. Załoga Superskoczka składała się z pilota i głównego mechanika. Pięcioro na dwóch to nie była zła proporcja, ale Leo żałował, że nie może jeszcze bardziej powiększyć przewagi czworaczków. Przedostali się przez rurę do pchacza. Silver, idąca na końcu, zatrzymała się, by uścisnąć Pramoda i Claire, którzy czekali, żeby się pożegnać. — Odzyskamy Andy’ego — szepnęła Silver do Claire. — Zobaczysz. Claire skinęła głową i objęła ją mocno. Silver odwróciła się do Lea, który patrzył bez przekonania na rurę, w której zniknęła wybrana przez niego załoga. — Obawiałem się, że to czworaczki będą słabym ogniwem w tym planie — denerwował się. — Teraz nie jestem tego taki pewien. Nie pozwól, żeby Ti wszystko popsuł, dobrze, Silver? Nie pozwól mu się powstrzymać. Musi wam się udać. — Wiem. Spróbuję. Leo… Dlaczego myślałeś, że Ti jest we mnie zakochany? — Nie wiem… Był między wami intymny związek. Może to siła sugestii; te wszystkie romanse. — Ti nie czyta romansów, on czyta “Ninję z Bliźniaczych Gwiazd”. — A ty nie byłaś w nim zakochana? Przynajmniej na początku? Zmarszczyła czoło. — To było podniecające, łamanie z nim zakazów. Ale Ti to jest… No,Ti. Miłość taka jak w książkach?… Zawsze podejrzewałam, że nie jest prawdziwa. Kiedy się przyjrzałam tym ludziom z dołu, co tu byli, to nikt z nich nie był taki, jak ci w książkach. Pewnie byłam głupia, że tak je lubiłam. — Chyba nie są realistyczne; szczerze mówiąc, sam też ich nie czytałem. Ale to nie jest głupie, Silver, chcieć czegoś więcej. — Więcej niż co? Więcej niż być wykorzystywaną przez jakichś egoistycznych drani z nogami, ot co. Nie wszyscy tacy jesteśmy — pomyślał Leo i pokręcił głową. Czyżby miał ochotę dołożyć jej jeszcze trochę własnych problemów? Teraz, kiedy musiała się skoncentrować na czekającym ją zadaniu? — W każdym razie nie pozwól, by Ti pomylił to, co macie zrobić, z przygodami tego Ninja-jak-mu-tam — powiedział. — Nie sądzę, żeby nawet Ti mógł pomylić firmowy statek z Czarną Ligą Eridani — stwierdziła Silver. Leo wolałby, żeby w jej głosie zabrzmiało więcej pewności. — Cóż… — Odchrząknął, bo nagle zabrakło mu słów. — Uważaj na siebie. Nie daj się skrzywdzić. — Ty też uważaj. Nie objęła go tak jak wcześniej Pramoda i Claire. — Dobrze. I nigdy nie wierz w to — krzyczał w myślach, kiedy zniknę-ła w rurze — że nikt nie mógłby cię pokochać, Silver… Ale było już za późno. Hermetyczne drzwi zamknęły się z dźwiękiem podobnym do westchnienia żalu. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY W doku dla promów towarowych panował chłód, więc Claire zatarła ręce, żeby je rozgrzać. Wydawało jej się, że tylko ręce są zimne, w środku bowiem palił ją strach i oczekiwanie. Spojrzała na Lea, który unosił się tuż przy niej. Wydawał się całkowicie spokojny, jak zwykle. — Dziękuję, że załatwiłeś mi zwolnienie z tej zmiany — powiedziała. — Jesteś pewien, że nie będziesz miał kłopotów, kiedy pan Van Atta się o tym dowie? — A kto mu powie? — zdziwił się Leo. — Poza tym myślę, że Bruce’a przestało już interesować znęcanie się nad tobą. Wie, że to wszystko i tak nie ma już sensu. Tym lepiej dla nas. Poza tym chcę porozmawiać spokojnie z Tonym i pomyślałem, że będę miał na to większe szansę, kiedy już zakończycie powitania. — Ciekawe, w jakim on jest stanie? — Możesz być pewna, że w dużo lepszym niż wtedy, inaczej doktor Minchenko nie narażałby go na trudy podróży, nawet po to, by móc go mieć stale na oku. Stuknięcie, warkot i zgrzyt maszynerii powiedziały Claire, że prom jest już w uchwytach. Jej ręce podświadomie wyciągnęły sie naorzód. a potem cofnęły. Czwororeczny mechanik obsługujący drzwi doczepił harmonijkowe korytarze i zabezpieczył je. Najpierw otworzyła się rura dla personelu i wysunął z niej głowę główny mechanik promu, jeszcze raz wszystko sprawdził, po czym cofnął się. Serce Claire biło jak szalone, suche gardło ścisnęło się jeszcze bardziej. Nareszcie wyłonił się doktor Minchenko, trzymając się jedną ręką uchwytu. Pomarszczony, pełen wigoru mężczyzna o włosach równie białych jak kombinezon służb medycznych Galac-Techu, który miał na sobie. W młodości musiał być potężny, teraz skurczył się w sobie jak suszona morela, ale wciąż pozostał jędrny. Claire miała wrażenie, że wystarczyłoby podlać go odrobiną wody, a spęczniałby do swych dawnych wymiarów. Doktor Minchenko odepchnął się od luku i przeleciał przez ładownię w ich kierunku, lądując precyzyjnie na uchwytach obok hermetycznych drzwi. — Witaj, Claire. — Jej widok najwyraźniej go zdziwił. — I… Ach, pan Graf — dodał mniej kordialnie. — Słuchaj pan, nie lubię, kiedy zmusza się mnie do podpisywania protokołu będącego jawnym pogwałceniem zasad lekarskich. Skoro pański urlop został odłożony, ma pan spędzać dwa razy więcej czasu w sali gimnastycznej, zrozumiano? — Tak, doktorze, dziękuję panu — odpowiedział obłudnie Leo, który, jak Claire wiedziała, ostatnio w ogóle nie pojawiał się w sali gimnastycznej. — Gdzie jest Tony? Czy możemy pomóc przetransportować go do szpitala? Doktor Minchenko spojrzał uważniej na Claire. — Więc o to chodzi. Tony’ego nie ma ze mną, kochanie. Został w szpitalu na dole. — O, nie… — Claire stłumiła okrzyk. — Czy jest gorzej? — Ależ nie, nie. Miałem szczery zamiar zabrać go ze sobą. Moim zdaniem do całkowitego wyzdrowienia potrzeba mu stanu nieważkości. Problem jest, hmm, administracyjny, nie medyczny. I właśnie przybywam tu po to, by się nim natychmiast zająć. — Czy to Bruce kazał panu zostawić go na dole? — spytał Leo. — Właśnie. — Lekarz zmarszczył brwi. — Nie jestem też zadowolony z tego, że ktoś mi się wtrąca do kuracji. Będzie mi musiał przedstawić przekonujące powody swego postępowania, inaczej biada mu. Daryl Cay nigdy by na coś takiego nie pozwolił. — A więc nie słyszał pan jeszcze ostatnich rozkazów? — spytał Leo ostrożnie, rzucając Claire ostrzegawcze spojrzenie. — Jakich nowych rozkazów? Właśnie wybieram się do biura tego małego gówniarza… to znaczy tego człowieka, żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. — Odwrócił się do Claire i jego głos natychmiast złagodniał. — Wszystko w porządku, wkrótce przywrócimy go do formy. Krwotok wewnętrzny Tony’ego został powstrzymany i nie ma śladu infekcji. Wy, czworaczki, jesteście twarde. Lepiej znosicie grawitację niż ludzie z dołu stan nieważkości. Cóż, zaprojektowaliśmy was specjalnie do zmiennych warunków. Wolałbym tylko, żeby potwierdzający to eksperyment odbył się w innych okolicznościach. Oczywiście, ma z tym coś wspólnego młodość — westchnął. — A skoro o tym mowa, jak się ma mały Andy? Sypia już lepiej? Claire wyglądała, jakby się zaraz miała rozpłakać. — Nie wiem — wykrztusiła i przełknęła z trudem ślinę. — Jak to? — Nie pozwalają mi go zobaczyć. — Co takiego? Leo, do tej pory obserwujący uważnie swoje paznokcie, wtrącił się do rozmowy. — Andy został odebrany Claire pod zarzutem narażania na niebezpieczeństwo czy coś w tym rodzaju. Czyżby Bruce o tym też panu nie wspomniał? Twarz doktora Minchenki przybrała kolor ceglasty. — Odebrany? Karmiącej matce? To skandal. Znowu spojrzał na Claire. — Dali mi jakiś lek, żebym straciła mleko — wyjaśniła Claire. — No, to już coś… — głos doktora złagodniał nieco. — Kto to zrobił? — Doktor Curry. — Nie zgłosił mi tego. — Był pan na urlopie. — Na urlopie nie znaczy nieosiągalny. No, panie Graf! Wyduś to pan wreszcie! Co tu się, do diabła, dzieje? Czy ten służbista do końca stracił rozum? — Pan rzeczywiście o niczym nie słyszał. Cóż, lepiej będzie, jeśli pan zapyta Bruce’a. Otrzymałem wyraźny rozkaz, by o niczym nikomu nawet nie pisnąć słowa. Minchenko rzucił mu ostre spojrzenie. — I tak też uczynię. Odepchnął się i popłynął korytarzem, mamrocząc coś pod nosem. Claire i Leo wpatrywali się w siebie, zatroskani. — I jak teraz wydostaniemy Tony’ego? — wykrzyknęła Claire. — Do sygnału Silver zostało mniej niż dwadzieścia cztery godziny! — Nie wiem, ale nie załamuj się! Pamiętaj o Andym. Będzie cię potrzebował. — Nie załamię się — oświadczyła Claire. Wzięła głęboki oddech. — Już nigdy. Co zrobimy? — Cóż, zobaczę, co się da zrobić, żeby ściągnąć Tony’ego. Wcisnę Bruce’owi jakiś kit, powiem mu, że potrzebuję Tony’ego do pilnowania spawaczy czy coś w tym rodzaju, zastanowię się jeszcze. Może Minchenko mi pomoże i razem wymyślimy jakiś pretekst, chociaż wolałbym nie ryzykować wzbudzenia u niego podejrzeń. Jeżeli to nie wypali — Leo westchnął — będziemy musieli opracować inny plan. — Nie okłamuj mnie, Leo — powiedziała groźnie Claire. — Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ja wiem równie dobrze jak ty, że istnieje i taka możliwość, że nie uda się nam sprowadzić go tu. No dobra, wypowiedziałem to na głos. Ale błagam cię, weź pod uwagę to, że jakakolwiek… ehm… alternatywa wymaga, żeby Ti pilotował promu, a zatem musi zaczekać, aż skontaktujemy się z jego załogą. A do tego czasu będziemy już mieli statek, ja zaś uwierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych. — Jego brwi drgnęły. — I jeśli tylko będzie choćby minimalna szansa, spróbujemy. Obiecuję. Lodowaty chłód, który narodził się gdzieś w środku Claire, rozprzestrzeniał się z wolna na całe jej ciało. — Leo, nie możesz ryzykować życia wszystkich tylko dla jednej osoby. To nie w porządku. — Zobaczymy. Tysiąc rzeczy może się wydarzyć między tą chwilą a decyzją, tak że wydostanie Tony’ego stanie się nierealne. Nie traćmy czasu na jałowe spekulacje. Jestem pewien tylko tego, że rozpraszanie naszej uwagi na rozważanie tysięcy różnych możliwości, zamiast skoncentrowania się na wykonaniu następnego pewnego kroku, jest autosabotażem. Ważne jest nie to, co będziemy robić w przyszłym tygodniu, ale to, co mamy zrobić teraz. A zatem, co teraz? Claire przełknęła ślinę. — Wrócić do pracy i udawać, że nic się nie dzieje. W dalszym ciągu sporządzać inwentarz zasobów nasion. Skończyć projekt takiego rozmieszczenia lamp, żeby rośliny nadal rosły, kiedy habitat odsunie się od słońca. Jak tylko opanujemy habitat, posadzić nowe sadzonki i wykorzystać zapasowe pojemniki, żeby zacząć gromadzić na wszelki wypadek zapasy żywności. I jeszcze zadbać o zamrożenie próbek każdej odmiany genetycznej, jaką mamy, żeby uzupełnić zasoby w wypadku jakiejś katastrofy… — Wystarczy! — Leo uśmiechnął się, próbując dodać jej odwagi. — Skup się na wykonaniu następnego kroku. Na pewno potrafisz to zrobić. Skinęła głową. — Potrzebujemy cię, Claire — dodał. — My wszyscy, nie tylko Andy. Produkcja żywności to jeden z fundamentów naszego przetrwania. Potrzebujemy każdej pary… to znaczy wszystkich doświadczonych rąk. I będziesz musiała zacząć szkolenie młodszych, by przekazać im tę praktyczną wiedzę, której nie można znaleźć nawet w najlepiej zaopatrzonej bibliotece. — Nie załamię się — wydusiła przez zęby Claire, dając do zrozumienia, że pojmuje ukryty sens jego słów. — Przestraszyłaś mnie wtedy, w śluzie — powiedział przepraszającym tonem. — Sama też się przestraszyłam — przyznała. — Miałaś prawo być wściekła. Ale pamiętaj, że twój prawdziwy cel to nie to — dotknął jej przelotnie, tuż nad sercem. — Twój cel jest tam. A więc on wiedział, że to wściekłość, zablokowana i zwrócona do wewnątrz agresja, a nie rozpacz, zaprowadziła ją tamtego dnia do śluzy. Odczuła ulgę, mogąc nazwać swoje uczucie właściwym imieniem. Ale jednocześnie poczuła się nieswojo. — Leo… To mnie przeraża. Uśmiechnął się ironicznie. — Zatem znasz już wszystkie ludzkie uczucia. — Następny krok — mruknęła. — Dobrze. Następne osiągnięcie. Skinęła mu głową i ruszyła korytarzem. Leo z westchnieniem zawrócił do ładowni. Całe to jego przemówienie o następnym kroku było oczywiście bardzo przekonujące, ale, niestety, sprzyjające okoliczności zazwyczaj zmieniały się właśnie wtedy, kiedy już trzymało się nogę uniesioną do wykonania tego kroku. Na moment zatrzymał wzrok na załodze czworaczków, która podłączyła harmonijkowy korytarz do luku promu i wyładowywała towar za pomocą podnośników. Ładunek składał się z szarych cylindrów wysokości człowieka, których Leo z początku nie rozpoznał. A przecież ten ładunek powinien rozpoznać natychmiast. Miał składać się z wolnych pojemników paliwa do towarowych pchaczy. “Do rozmontowania habitatu — wyjaśnił słodkim tonem Van Atcie, przedstawiając zamówienie. — Żebym nie musiał przerywać pracy. Jeżeli coś zostanie, można to przesłać na Stację Transferową razem z pchaczami, kiedy im je przekażemy. Wpisz to w koszty odzysku”. Zaniepokojony Leo zbliżył się do pracujących czworaczków. — Co to jest, dzieciaki? — Dzień dobry, panie Graf. Sam nie jestem pewien, co to jest — odpowiedział chłopak w kanarkowożółtej koszulce i szortach Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, których pododziałem były Doki i Śluzy. — Nie przypominam sobie, żebym już kiedyś widział coś takiego. Tak czy inaczej, dużo tego. — Przerwał, żeby odczepić tabliczkę od swojego podnośnika i podać ją Leowi. — To jest manifest ładunkowy. — To miały być pojemniki z paliwem do towarowych pchaczy… Rozmiar mniej więcej właściwy, ale kształt jakby nie całkiem. — Leo wystukał na klawiaturze tabliczki rządek numerów kodowych. — One bulgoczą — zauważył chłopak w żółtej koszulce. — Bulgoczą? — Leo spojrzał na kod na tabliczce, podniósł wzrok na szare cylindry; pasowało. Przecież umiał rozpoznać kod paliwa do pchaczy… A może nie? Wystukał: “Pojemniki z paliwem, Orbitalny Towarowy Pchacz, typ II, kod inwentarzowy”. Tabliczka zamrugała i ukazał się numer. Tak, był taki sam… Nie, na Boga! G77618PD, a nie G77681PD wypisane na cylindrach. Leo pośpiesznie wystukał G77681PD. Nastąpiła długa przerwa, bynajmniej nie ze względu na powolność tabliczki, ale z powodu trudności, jakie z przyswojeniem informacji miał mózg Lea. — Benzyna? — wykrztusił w końcu, nie dowierzając własnym oczom. — Benzyna? Ci idioci naprawdę przysłali setki ton benzyny na stację kosmiczną? — No i co to jest? — dopytywał się czwororęczny chłopak. — Benzyna. Oparte na węglowodorze paliwo używane na dole do pojazdów terenowych. Produkt uboczny petrochemicznego krakingu. Tlen zawarty w atmosferze służy jako utleniacz. To zabiera mnóstwo miejsca, jest toksyczne, łatwo się ulatniające, łatwo zapalne — wybuchowe! — płynne w temperaturze pokojowej. Na litość boską, nie dopuśćcie, żeby któryś z tych pojemników się otworzył! — Dopilnujemy — obiecał chłopak, na którym lista niebezpieczeństw wyrecytowana przez Lea najwyraźniej wywarła duże wrażenie. Dwunożny nadzorca załóg orbitalnych pchaczy pojawił się w tej chwili w ładowni, a za nim grupa czworaczków z jego departamentu. — Dzień dobry, panie Graf. Wie pan, chyba jednak zamawianie tego paliwa było błędem, będziemy mieć problemy ze zmagazynowaniem… — Czy to pan je zamówił? — zapytał Leo. — Co? — Nadzorca zamrugał powiekami, a potem spojrzał uważniej na cylindry. — Co do… Gdzie są moje pojemniki z paliwem? Powiedzieli mi, że przyleciały. — Chodzi mi o to, czy pan osobiście wysłał zamówienie. Czy wypisał je własnymi paluszkami. — Tak. Sam pan mnie o to prosił. — No cóż… — Leo wstrzymał oddech i podał nadzorcy tabliczkę. — Zrobił pan literówkę. Tamten spojrzał na tabliczkę i zbladł. — O mój Boże! — No i przysłali — mruknął Leo, przeczesując palcami to, co jeszcze zostało z jego włosów. — Wypełnili zamówienie… Nie mogę uwierzyć, że to źrebili. Że załadowali wszystko na prom, nawet przez chwilę się nie zastanawiając, wysłali setki ton benzyny na stację kosmiczną, a to przecież kompletny absurd… — Nie mogę uwierzyć — powtórzył nadzorca. — Boże. Trudno. Musimy to odesłać i wysłać nowe zamówienie. Pewnie potrwa z tydzień. Nie powiem, żeby nasze zapasy paliwa były akurat na wyczerpaniu, chociaż sporo pan zużył na to swoje specjalne zadanie, o którym nie chce pan nic powiedzieć. Ja nie mam tygodnia, pomyślał Leo z przerażeniem. Mam góra dwadzieścia cztery godziny. — Nie mam tygodnia na czekanie — wściekał się na głos. — Chcę je dostać teraz, zaraz. Proszę to wysłać jako zamówienie szczególnej wagi. — Zniżył głos, uświadamiając sobie, że jego zachowanie może wzbudzić podejrzenia. Nadzorca poczuł się wystarczająco urażony, by jego poczucie winy ulotniło się bez śladu. — Nie ma potrzeby robić takiego zamieszania, panie Graf. Przyznaję, mój błąd, i pewnie będę musiał za niego zapłacić, ale to idiotyczne kazać mojemu działowi ponosić koszty natychmiastowego dostarczenia ładunku, który może sobie spokojnie poczekać. I bez tego będzie wystarczająco źle. — Machnął ręką w kierunku pojemników z benzyną. — Hej, dzieciaki! — zawołał. — Przerwać rozładunek! Nastąpiła pomyłka, to musi wrócić na dół. Pilot promu wyłonił się z łuku osobowego w odpowiedniej chwili, żeby to usłyszeć. — Co takiego? — zbliżył się do nich, a Leo w paru słowach wyjaśnił istotę pomyłki. — Nie możecie tego teraz odesłać — stwierdził stanowczo pilot. — Nie mam dość paliwa, żeby wracać z pełnym ładunkiem. Będzie musiał poczekać. — Odepchnął się i odpłynął, żeby spędzić swoją obowiązkową przerwę w kantynie. W oczach operatorów podnośników widać było niemy wyrzut, gdy kolejny raz zmieniono polecenie. Ograniczyli jednak swój krytycyzm do żałosnego: — Czy jest pan już tego pewien? — Tak — westchnął Leo. — Ale znajdźcie jakieś miejsce na boku, nie można tego zostawić tutaj. — Tak jest. Leo znowu odwrócił się do nadzorcy załóg pchaczy. — Bardzo potrzebuję paliwa. — Trudno, musi pan trochę poczekać. Nie wykonam zamówienia. Van Atta pewnie i tak obedrze mnie ze skóry za to, co się stało. — Niech pan przerzuci koszty na mój specjalny projekt. Podpiszę to. Nadzorca uniósł brwi, nieco pocieszony. — No dobra, spróbuję. A co z pańską skórą? Już sprzedana, pomyślał Leo. — To moje zmartwienie, prawda? — Chyba tak. — Nadzorca wzruszył ramionami i oddalił się, mrucząc pod nosem. Jeden z podążających za nim czworaczków z załóg pchaczy rzucił Leowi znaczące spojrzenie. Leo odpowiedział stanowczym potrząśnięciem głową, podkreślonym jeszcze przez przeciągnięcie palcem wskazującym po gardle: “Ani słowa!” Odwrócił się i niemal wpadł na Pramoda, który czekał cierpliwie z boku. — Nie podkradaj się do mnie w ten sposób! — warknął, ale zdołał jakoś opanować rozdygotane nerwy. — Przepraszam, przestraszyłeś mnie. O co chodzi? — Mamy problem, Leo. — Jasne. Czy ktoś w ogóle przychodzi do mnie z dobrymi wieściami? O co chodzi? — Zaciski. — Zaciski? — Na zewnątrz jest sporo zaciskowych połączeń. Powtarzaliśmy sobie plan przebudowy habitatu, no, wiesz, na jutro… — Wiem, wiem, nie tłumacz. — Pomyśleliśmy, że trochę wprawy nie zaszkodzi. — Tak, to dobrze. — Prawie żadnego nie da się rozłączyć. Nawet za pomocą narzędzi. Leo, zaskoczony, dopiero po chwili zrozumiał, w czym sedno problemu. — Metalowe zaciski? — Głównie. — Jest gorzej od strony słońca? — Dużo gorzej. Tych w ogóle nie mogliśmy rozłączyć. Niektóre są wyraźnie stopione. Jakiś idiota musiał je zespawać. — Zespawać, tak. Ale nie jakiś idiota. Słońce. — Leo, przecież aż tak to one się nie nagrzały… — Nie bezpośrednio. Mamy do czynienia ze spontanicznym zespawaniem w próżni. Cząsteczki metalu odrywają się w próżni od powierzchni. Powoli, jasne, ale to się nawet da zmierzyć. Przemieszczają się na powierzchniach połączonych zaciskami, i w końcu całkiem ładnie je łączą. Dzieje się to trochę szybciej na płaszczyznach podgrzanych od strony słońca, a wolniej po drugiej stronie… Założę się, że część tych zacisków nie była ruszana przez ostatnie dwadzieścia lat. — Aha. Ale co z tym zrobimy? — Trzeba je będzie przeciąć. Zmartwiony Pramod zacisnął wargi. — To nas trochę przystopuje. — Tak. I musimy wymyślić jakiś sposób, żeby to wszystko połączyć w nowej konfiguracji… Będziemy potrzebowali więcej zacisków albo czegoś, co może zastąpić zaciski… Zbierz wszystkich, którzy nie mają teraz zmiany. Robimy awaryjny kurs złodziejstwa. Leo przestał już się zastanawiać, czy w ogóle przeżyje Wielki Bunt; zaczął się natomiast zastanawiać, czy w ogóle dożyje do Wielkiego Buntu. Modlił się szczerze, żeby Silver poszło lepiej niż jemu samemu. Silver miała gorącą nadzieję, że Leowi idzie lepiej niż jej. Poruszyła się w fotelu przeciążeniowym, gdzie przez pierwsze osiem godzin robiło się jej coraz bardziej niewygodnie, i oparła brodę na poduszce, żeby spojrzeć na swoją załogę, ściśniętą w kabinie pchacza. Pozostałe czworaczki były pozawieszane i pozaczepiane tak samo jak ona, tylko Ti nie miał problemów przy stałej prędkości; siedział przechylony do tyłu w swoim fotelu, opierając stopy na ścianie. — Widziałem taki świetny film — Siggy entuzjastycznie machał niektórymi rękami — gdzie była bitwa z abordażem. Marines użyli magnetycznych min, podziurawili bok statku-bazy jak ser, a potem wpadli do środka. — Wydał z siebie niesamowity, podobny do zawodzenia okrzyk mający zastąpić efekty dźwiękowe. — Obcy biegali we wszystkie strony, wszędzie latały różne przedmioty, bo powietrze uciekało… — Widziałem to — stwierdził Ti. — “Gniazdo Zagłady”, tak? — Sam go nam dałeś — przypomniała Silver. — Wiesz, że jest tego druga część? — zapytał Ti Siggy’ego. — “Zemsta Gniazda”. — Naprawdę? Czy… — Po pierwsze — przerwała mu Silver — nikt jeszcze nie znalazł żadnych inteligentnych obcych, agresywnych czy też nie. Po drugie, nie mamy magnetycznych min. A po trzecie, nie sądzę, żeby Ti chciał mieć mnóstwo brzydkich dziur w swoim statku. — No, nie — przyznał Ti. — Wejdziemy do statku przez śluzę — oznajmiła Silver stanowczo — którą zaprojektowano specjalnie do tego celu. Myślę, że załoga będzie zaskoczona, więc bez problemów zdołam ich zamknąć w kabinie ratunkowej, którą wystrzelimy, i po kłopocie. Ze strachu mogliby się zdobyć na jakiś heroiczny wyczyn. Poza tym jeżeli nawet pułkownik Wayne z “Gniazda Zagłady” prowadził swoje oddziały do walki, wykrzykując buntownicze okrzyki do komunikatora, nie sądzę, żeby prawdziwi marines tak robili. To by im przecież okropnie przeszkadzało w komunikacji. — Zrobimy tak, jak powiedział Leo — ciągnęła. — I wyceluje my w nich laserowe lutownice. Nie znają nas, więc nie mogą wiedzieć, czy wystrzelimy, czy nie. — Zresztą, skąd mieli wiedzieć o tym oni, obcy, skoro ona sama też nie wiedziała? — A skoro już o tym mowa, to skąd będziemy wiedzieć, którego Superskoczka… — musiała się zastanowić, żeby przypomnieć sobie właściwe określenie — oddzielić od stada? Myślę, że łatwiej byłoby uzyskać pozwolenie na wejście na pokład, gdyby wśród załogi znajdował się ktoś, kto dobrze znati. Ale z drugiej strony, mogłoby być też trudniej… — przerwała; nie podobała jej się ta myśl. — Zwłaszcza gdyby chcieli stawiać opór. — Jon mógłby ich pobić — zaproponował Ti. — W końcu po to tu jest. Potężny Jon rzucił mu ponure spojrzenie. — Myślałem, że jestem tu jako zapasowy pilot pchacza. Sam się z nimi bij, jak tak bardzo chcesz, to twoi przyjaciele. Ja potrzymam lutownicę. Ti odchrząknął. — Chciałbym dostać D-771, jeżeli tam będzie. Ale raczej nie oczekuję wielkiego wyboru. Po tej stronie dziury może znajdować się najwyżej kilka Superskoczków. Przede wszystkim musimy znaleźć statek, który właśnie przeskoczył z Orientu IV i wyrzucił już puste kontenery, a nie zaczął jeszcze załadunku nowych. W ten sposób zdołamy szybko uciec. Niewiele da się zaplanować, musimy to po prostu wykonać. — Prawdziwe kłopoty zaczną się wtedy — stwierdziła Silver — kiedy zrozumieją, co naprawdę zamierzamy. Mogą próbować odebrać nam statek. Zapanowała cisza. Przez chwilę nawet Siggy nie miał żadnych propozycji. Leo znalazł Van Attę w sali gimnastycznej dla ludzi z dołu, drepczącego zajadle na ścieżce, prawdziwej medycznej maszynie tortur. Sprężynujące pasy utrzymywały piechura na ruchomym chodniku, od którego odpychały się jego stopy, ćwiczenie należało wykonywać przez godzinę lub więcej w tygodniu, zależnie od orzeczenia lekarza. Miało to zwolnić, jeżeli nie zatrzymać, proces słabnięcia dolnej połowy ciała i demine-ralizację kości długich u ludzi żyjących w stanie nieważkości. Sądząc po wyrazie twarzy Van Atty, tego dnia wydeptywał przepisany dystans z wyjątkową niechęcią. Pewien stopień irytacji był, rzecz jasna, konieczny, żeby w ogóle wykonać to nudne, lecz podobno superważne dla zdrowia ćwiczenie. Po chwili namysłu Leo zdecydował się podejść w sposób możliwie naturalny i nie wzbudzający podejrzeń. Zrzucił kombinezon i zawiesił na rzepie przytwierdzonym do ściany, zostając w czerwonej koszulce i szortach, a potem przypiął się do wolnej maszyny obok Van Atty. — Czy ktoś to posmarował klejem? — fuknął, ściskając uchwyty i próbując zmusić chodnik do ruszenia. Van Atta odwrócił głowę i uśmiechnął się sardonicznie. — Co się stało, Leo? Czyżby Minchenko, nasz medyczny minidyktator, urządził sobie małą zemstę? — Coś w tym rodzaju… Leo w końcu uruchomił urządzenie i jego nogi zaczęły zginać się w równym rytmie. Ostatnio rzeczywiście zaniedbał ćwiczenia. — Rozmawiałeś z nim po przylocie? — Tak. Nogi Van Atty zaatakowały wściekle maszynę, która zaprotestowała przeraźliwym zgrzytem. — Powiedziałeś mu, co się stanie z projektem? — Niestety, musiałem. Miałem nadzieję, że uda się zawiadomić go na końcu. Minchenko jest chyba najbardziej arogancki ze starej gwardii Caya… Nigdy nie ukrywał, że to jemu powinni byli zaproponować stanowisko szefa projektu, a nie nasyłać kogoś z zewnątrz, konkretnie mnie. Gdyby nie to, że za rok idzie na emeryturę, z całą pewnością postarałbym się go stąd pozbyć. — Czy, ech… wyraził sprzeciw? — Chodzi ci o to, czy wył jak zarzynana świnia? Oczywiście, że tak. Zupełnie jakbym to ja osobiście był odpowiedzialny za wynalezienie tej pieprzonej sztucznej grawitacji. Na cholerę mi to gówno. — Ścieżka Van Atty jęknęła. — Jeżeli był w projekcie od początku, to czworaczki są praktycznie dziełem jego życia — zauważył rozsądnie Leo. — Mhm. — Van Atta maszerował dalej. — Ale to nie daje mu prawa do robienia awantur. Nawet ty miałeś w końcu więcej rozsądku. Jeżeli nie okaże chęci do współpracy, kiedy uspokoi się i zrozumie, że nic się już nie da odwrócić, trzeba będzie opóźnić urlop Curry’ego, a wysłać Minchenkę z powrotem na dół. Leo odchrząknął. To nie był dobry początek rozmowy. A czasu pozostało już niewiele. — Czy rozmawiał z tobą o Tonym? — zagadnął. — Tony! — Przez moment ścieżka Van Atty bzyczała jak rozwścieczony szerszeń. — Jeżeli nie zobaczę tego małego drania już nigdy w życiu, to jeszcze nie będzie dość. Przez niego mieliśmy same kłopoty. Kłopoty i wydatki. — Miałem nadzieję go wykorzystać — powiedział Leo ostrożnie. — Nawet jeżeli ze względów medycznych nie może jeszcze pracować na zewnątrz, to jest sporo roboty przy komputerach. No i nadzorowanie, mógłbym je na niego zwalić, gdyby tu był. Może byśmy go ściągnęli? — Nonsens — warknął Van Atta. — Lepiej wykorzystaj jakiegoś innego majstra, na przykład Pramoda, albo weź któregokolwiek z czworaczków. Nie obchodzi mnie którego; po to chyba dałem ci to pełnomocnictwo. I tak za dwa tygodnie zaczniemy te potworki przewozić na dół. Nie ma sensu ściągać na górę takiego, którego Minchenko i tak przez cały ten czas nie wypuściłby ze szpitala. I to właśnie mu powiedziałem. — Spojrzał wrogo na Lea. — Nie chcę już słyszeć ani słowa o Tonym. — No tak — mruknął Leo. Cholera. Powinien był wziąć Minchenkę na stronę, zanim tamten narozrabiał u Van Atty. Teraz było już za późno. Leo zastanawiał się, co jeszcze Minchenko nagadał… Pewnie sporo; przyjemnie byłoby posłuchać. Ale to za droga przyjemność dla czworaczków. Przybrał minę, którą — miał nadzieję — dałoby się odczytać jako współczucie dla Van Atty. — Jak tam plany demontażu? — zapytał Van Atta po chwili. — Prawie skończone. — O, naprawdę? — rozpromienił się Van Atta. — No, nareszcie coś. — Na pewno się ucieszysz, słysząc, że prawie wszystko z habitatu da się odzyskać. — Leo mówił szczerą prawdę. — Zarząd firmy zdziwi się. — A jak szybko można zacząć? — Jak tylko nam każą. Wszystko zaplanowałem, mówię ci: prawdziwa strategia na wojnę. — W tym momencie ugryzł się w język. Powinien raczej unikać takich dwuznaczności. — Wciąż planujesz przekazanie personelowi Ważnej Wiadomości jutro o trzynastej? — zapytał obojętnie. — W głównej sali wykładowej? Chciałbym tam być, mam kilka obrazków do pokazania, kiedy skończysz. — Nie — odparł Van Atta. — Co takiego? — sapnął Leo. Stracił rytm i sprężyny przycisnęły go boleśnie do ścieżki, obitej miękkim materiałem na takie właśnie okazje. Udało mu się na szczęście jakoś utrzymać równowagę. — Coś sobie zrobiłeś? — zapytał Van Atta. — Masz dziwną minę… — Nic się nie stało. — Stanął znowu na ścieżce, naprężając mięśnie nóg, odzyskując powoli oddech i równowagę. — Myślałem, że tak właśnie masz zamiar rzucić tę bombę. Zebrać wszystkich i załatwić rzecz od razu, za jednym zamachem. — Po awanturze z Minchenką mam dość kłótni na ten temat — stwierdził Van Atta. — Kazałem Yei wziąć na siebie tę sprawę. Może wzywać personel do biura małymi grupkami i przy okazji rozdać plany ewakuacji jednostek i działów. Tak będzie dużo praktyczniej. I w ten oto sposób piękny plan Lea i Silver bezpiecznego wyłączenia ludzi z dołu, ułożony na czterech tajnych sesjach, rozwiał się jak dym. Na nic pochlebstwa, zamaskowane sugestie, chytre przekonywanie Van Atty, że to był jego własny pomysł, by zebrać cały personel z dołu w jednym miejscu i wygłosić mowę, w której dałoby się przedstawić zmianę jako awans, nie karę. Wszystko zostało już przygotowane, żeby odłączyć salę wykładową od habitatu jednym naciśnięciem guzika. Maski, niezbędne do zaopatrzenia trzystu osób w tlen przez kilka godzin — koniecznych, by przesunąć kapsułę wokół planety do Stacji Transferowej, zostały starannie ukryte w środku. Dwie załogi pchaczy przeszkolono, ich maszyny czekały pełne paliwa i gotowe do lotu. Był idiotą, układając plany zależne od dotrzymania czegokolwiek przez Van Attę. Leo nagle poczuł się niedobrze. Zatem trzeba zastosować plan awaryjny, który omówili i odrzucili jako zbyt ryzykowny, grożący katastrofalnymi skutkami. Leo zdjął uprząż i przypiął ją do obudowy ścieżki. — To nie była pełna godzina — powiedział Van Atta. — Chyba coś nie w porządku z moim kolanem — skłamał Leo. — Wcale się nie dziwię. Myślałeś, że nie widziałem, jak unikasz ćwiczeń? Tylko nie próbuj wytoczyć GalacTechowi procesu, bo możemy ci udowodnić osobiste zaniedbanie. — Van Atta uśmiechnął się, przykładnie maszerując dalej. Leo zatrzymał się. — A przy okazji… Dotarło już do ciebie, że magazyny na Rodeo właśnie omyłkowo przysłały na habitat setki ton benzyny? I każą nam w dodatku za nią zapłacić. — Co takiego? Leo uzyskał jednak swoją drobną satysfakcję — odwracając się, usłyszał, jak ścieżka Van Atty zatrzymuje się, a zbyt luźna uprząż uderza użytkownika, tak jak przedtem jego. — Au! — krzyknął Van Atta. Leo nawet się nie obejrzał. Doktor Curry ucieszył się na widok Claire, kiedy pojawiła się na umówionym spotkaniu w szpitalu. — O, dobrze, że jesteś. Claire rozejrzała się po korytarzu, potem po gabinecie zabiegowym, do którego zapędził ją doktor Curry. — Gdzie jest doktor Minchenko? Myślałam, że tu będzie. Doktor Curry lekko się zarumienił. — Doktor Minchenko jest u siebie. Nie przyjdzie na dyżur. — Ale ja chciałam z nim porozmawiać… Doktor Curry odchrząknął. — Czy powiedziano ci, po co masz tu przyjść? — Nie… Myślałam, że to znowu coś na moje piersi. — Ach, rozumiem. Claire odczekała chwilę, ale doktor zajął się wyjmowaniem różnych instrumentów z przegródek na tacy i wkładaniem ich do sterylizatora, unikając jej spojrzenia. — Cóż, to całkiem bezbolesne — mruknął jakby do siebie. Kiedyś pewnie nie zadawałaby żadnych pytań, poddałaby się posłusznie — przeszła tysiące medycznych badań, jeszcze zanim uwolniono ją ze sztucznej macicy, która żywiła ją w teraz już zlikwidowanej sekcji tegoż szpitala. Kiedyś, przed tą katastrofą z Tonym na dole, była inną osobą. Potem przez krótki czas była bliska niebycia w ogóle nikim. Teraz czuła się, jakby lada chwila miała narodzić się na nowo. — Co… — pisnęła. Jej głos był zbyt cichy. Odchrząknęła i powiedziała już głośniej. — Po co miałam tu przyjść? — To tylko drobny zabieg w okolicach podbrzusza — powiedział beztrosko doktor Curry. — Za chwilę będzie po wszystkim. Nie trzeba się nawet rozbierać, tylko podciągnij koszulkę i zdejmij szorty. Ale będziesz musiała zostać unieruchomiona pod kurtyną nadmuchu sterylnego powietrza; wiesz, to tylko na wypadek, gdyby poleciało parę kropel krwi. Nie będziesz mnie nigdzie unieruchamiał… — Co to za zabieg? — Nawet cię nie zaboli, niczym nie ryzykujesz. No, chodź. — Uśmiechnął się i poklepał dmuchawy, które wyciągnął ze ściany. — Co to za zabieg? — powtórzyła Claire, nie ruszając się z miejsca. — Nie mogę ci tego wytłumaczyć jaśniej. To jest… tajne. Przykro mi. Będziesz musiała zapytać pana Van Attę albo doktor Yei, albo kogoś innego. Wiesz co, wyślę cię do doktor Yei zaraz potem, żebyś mogła z nią od razu porozmawiać, dobrze? — Oblizał nerwowo wargi. Jego uśmiech stawał się coraz bardziej wymuszony. — Nie zapytałabym… — Claire usiłowała sobie przypomnieć wyrażenie, którego użył kiedyśJttoś z dołu. — Nie zapytałabym Bruce’a Van Atty nawet o godzinę. Doktor Curry spoglądał zupełnie zaskoczony. — Och. — A potem wymamrotał, jednak nie na tyle cicho, by Claire nie usłyszała: — A zastanawiałem się, dlaczego jesteś druga na liście. — A kto był pierwszy? — spytała. — Silver, ale ten instruktor inżynierii przydzielił jej akurat jakieś zadanie. To twoja przyjaciółka, tak? Będziesz mogła jej powiedzieć, że nic nie bolało. — Nic mnie to nie obchodzi… Nie obchodzi mnie ni cholery, czy to boli, chcę wiedzieć, co to jest. — Zmrużyła oczy, kiedy wreszcie do niej dotarło. A potem otworzyła je szeroko z oburzenia. — Sterylizacja! — szepnęła. — Zaczęliście sterylizację! — Skąd się… Mieliście nie… To znaczy, skąd ci coś takiego przyszło do głowy? — wykrztusił Curry. Rzuciła się do drzwi. On miał bliżej i był szybszy, zamknął je tuż przed jej nosem. — No, Claire, uspokój się! — wydyszał. — Tylko zrobisz sobie krzywdę, zupełnie niepotrzebnie. Mogę dać ci znieczulenie ogólne, ale dla ciebie będzie lepiej, jeżeli użyję miejscowego, a ty poleżysz spokojnie. Muszę to zrobić, tak czy inaczej… — Dlaczego pan musi to robić? — krzyknęła Claire. — Czy doktor Minchenko też musiał? Czy właśnie dlatego go tu nie ma? Kto pana zmusza i jak? — Gdyby Minchenko tu był, to bym nie musiał — warknął rozwścieczony Curry. — Stchórzył i zostawił mnie z tym kramem. A teraz chodź tutaj i właź pod te dmuchawy, pozwól mi nastawić przyrządy, bo inaczej będę musiał być bardziej stanowczy. — Muszę, muszę, muszę! — szydziła Claire. — To zadziwiające, o jakich rzeczach ci z dołu myślą, że muszą je zrobić! Ale prawie nigdy nie są to te same rzeczy, jakie muszą robić czworaczki. Jak pan myśli, dlaczego? Wypuścił gwałtownie powietrze i ze złością zacisnął wargi. Wziął z tacy strzykawkę. Położył ją tam wcześniej, pomyślała Claire. Przygotował się na to — zdecydował się, zanim jeszcze tu przyszłam… Rzucił się w jej kierunku i chwycił jej lewe ramię, jednocześnie próbując wbić w nie igłę. Złapała go za prawy nadgarstek i przytrzymała w miejscu. Przez chwilę pozostali tak, spleceni i drżący, płynąc powoli w powietrzu. Potem Claire uniosła dolne ręce i wzmocniła chwyt. Curry jęknął, zaskoczony, kiedy bez trudu rozwarła szeroko jego ramiona. Spróbował kopnąć, trącając ją kolanem, ale nie mając o co się oprzeć, nie mógł też kopnąć wystarczająco mocno, żeby sprawić jej ból. Uśmiechnęła się, ogarnięta dziką radością, jednym szarpnięciem ściągnęła jego ramiona, a potem rozłożyła je znowu. Jestem silniejsza! Jestem silniejsza! Jestem silniejsza od niego, i nawet o tym nie wiedziałam… Ostrożnie zacisnęła dolne dłonie na jego nadgarstkach i uwolniła górne. Dwiema rękami bez trudu wyłuskała strzykawkę z jego palców. Uniosła ją do góry. — To nie będzie ani trochę bolało — zanuciła. — Nie, nie… Była zbyt niedoświadczona, a on zbyt się miotał, by odważyła się spróbować zastrzyku dożylnego, więc zdecydowała się na domięśniowy. Trzymała go, dopóki nie osłabł, co nastąpiło po kilku minutach. Potem bez trudu unieruchomiła go pod dmuchawami. Przyjrzała się instrumentom przyczepionym do tacy i dotknęła ich z namysłem. — Jak pan myśli, czy zamienimy się miejscami do końca? — zapytała. Jęknął mimo oszołomienia i szarpnął się słabo w miękkich pętach. W jego oczach zobaczyła panikę. Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, naprawdę się roześmiała, po raz pierwszy od… Od jak dawna? Nie pamiętała. Przysunęła wargi do jego ucha i powiedziała wyraźnie: — Ja nie muszę. Wciąż śmiała się, kiedy zamknęła za sobą drzwi gabinetu zabiegowego i ruszyła korytarzem do kryjówki. ROZDZIAŁ JEDENASTY Natychmiast po tym, jak zderzenie z uchwytami na lądowisku wstrząsnęło pchaczem, Silver zrozumiała, że błędem było pozwolić Ti na dokowanie przy Superskoczku. Zaniepokojona Zara pisnęła cichutko. Ti warknął na nią i ponownie skupił się na sterach. To był jej błąd; pozwoliła temu wyposażonemu w nogi mężczyźnie z dołu zapanować nad jej własnym rozsądkiem. Przecież wiedziała, że on nie zna się na takich pchaczach, sam jej to powiedział. Jego autorytet stanie się ważny dopiero wtedy, kiedy dostaną się do wnętrza Superskoczka. Nie, powiedziała sobie twardo. Nawet wtedy nie. — Zara, przejmij stery — zawołała. — Cholera — zaczął Ti. — Gdyby tylko… — Ti, jesteś nam bardziej potrzebny przy komunikatorach, do rozmów z pilotami, niż tam, przy sterach — powiedziała w nadziei, że Ti nie odrzuci ofiarowanej szansy na ocalenie swej dumy. Niechętnie pozwolił Żarze odsunąć się na bok. Pierścień ryglujący na końcu harmonijkowego korytarza nie chciał się porządnie zamocować. Nawet drugie dokowanie i pełne nadziei wiercenie się nic nie pomogło. Silver bała się, że umrze, a może miała taką nadzieję — sama już nie była pewna. Poczuła, że dłoń ściskająca lutownicę stała się śliska od potu, a przełożenie broni do drugiej ręki nic nie pomogło — tę też pokrywał pot. — No widzisz — zwrócił się Ti do Żary. — Wcale nie robisz tego lepiej. Dziewczyna spojrzała na niego. — Wygiąłeś któryś pierścień, ty głuptaku. Mam tylko nadzieję, że ich, a nie nasz. — Głuptasie — poprawił Jon, usiłując przy luku zmusić pierścienie do połączenia się. — Jak już chcesz używać słów tych z dołu, to używaj ich prawidłowo. — Pchacz R-26 do Superskoczka GalacTechu D-620 — odezwał się Ti do komunikatora. — Von, musimy się odłączyć i spróbować z drugiej strony. Tu się nie da. — Jasne, Ti — rozległ się głos pilota. — Źle się czujesz? Masz taki dziwny głos. To było żałosne dokowanie. A tak właściwie, to o co chodzi? — Wyjaśnię wszystko na pokładzie. — Ti spojrzał na Zarę, która skinęła mu potwierdzająco głową. — Odłączamy się. Mieli więcej szczęścia przy luku od strony gwiazd. Nie, napomniała się znowu Silver. Sami stwarzamy swoje szczęście. Do mnie należy zadbanie o to, by było to szczęście, a nie pech. Ti przecisnął się przez korytarz jako pierwszy. Główny mechanik czekał na niego po drugiej stronie. Silver słyszała jego wściekły głos. — Gulik, pogiąłeś nam pierścień od strony portu. Wy, druciane głowy, uważacie się za mistrzów, kiedy jesteście podłączeni do tych swoich statków, ale przy ręcznym sterowaniu partaczycie wszyscy bez wyjątku… — urwał, bo z luku wyłoniła się Silver i zawisła w powietrzu, celując ze swojej laserowej lutownicy prosto w jego brzuch. Właściwie to minęło jeszcze parę chwil, zanim zauważył broń. Jego oczy i usta otworzyły się szeroko, kiedy do Silver dołączyli Siggy i Jon. — Prowadź do pilota, Ti — rozkazała Silver. Miała nadzieję, że strach, jaki czuła, sprawi, że jej głos zabrzmi zdecydowanie i brutalnie, a nie słabo i nieśmiało. Miała wrażenie, że cała jej siła zniknęła bez śladu. Przełknęła ślinę i mocniej ścisnęła lutownicę. — Co to, u diabła, jest? — zaczął główny mechanik głosem o oktawę wyższym niż poprzednio. — Co to w ogóle za… ludzie? Gulik, czy oni są z tobą? Ti wzruszył ramionami i zdobył się na słaby uśmiech. — Niezupełnie. To ja jestem tak jakby z nimi. Napomniany w ten subtelny sposób Siggy przypomniał sobie nareszcie, co ma robić, i wycelował swoją lutownicę w Ti. Silver, zgadzając się na ten pomysł, nie zdradziła się ze swoimi najtajniejszymi myślami: pozostawienie Ti nie uzbrojonego i pozorne trzymanie go pod lufami lutownic miało stanowić jego alibi na wypadek, gdyby zostali złapani i postawieni przed sądem. Poza tym była to również gwarancja, że nie rozmyśli się w ostatniej chwili i nie zdecyduje przejść na stronę swoich kumpli z nogami. Od liczby zazębiających się problemów rozbolała ją głowa. Szybko przeszli z sekcji dla załogi na mostek. Podłączony do potężnej korony hełmu sterowniczego pilot-skoczek zmieniony chwilowo w potężnego cyborga zajmował miękki fotel, przywodzący skojarzenie z tronem. Naszywki na fioletowym kombinezonie dumnie głosiły jego rangę i specjalizację. Oczy miał zamknięte i pomrukiwał coś niemelodyjnie, naśladując odgłosy statku. Pisnął, zaskoczony, kiedy jego hełm został nagle odłączony, a komunikacja ze statkiem przerwana. To Ti wcisnął rozłączający przycisk. — Boże,Ti, nie rób mi takich rzeczy… Sam przecież wiesz… Drugie piśniecie, na widok czworaczków, zagłuszył jęk. Pilot uśmiechnął się do Silver kompletnie ogłupiały. Jego spojrzenie, po wyczerpującej i pełnej zaskoczenia wędrówce po jej ciele, uprzejmie zatrzymało się na twarzy. Silver pomachała lutownicą, by zwrócić jego uwagę na broń. — Wynoś się z fotela — rozkazała. Wtulił się w niego. — Proszę pani… Co to jest? — Laserowy karabin. Wynoś się z fotela. Zmierzył wzrokiem ją, potem Ti, w końcu przeniósł spojrzenie na swojego mechanika. Unosząca się do klamry pasów dłoń zastygła w połowie ruchu. Napięte mięśnie rysowały się wyraźnie pod kombinezonem. — Wstań powoli — dodała Silver. — Dlaczego? — spytał. Chce zyskać na czasie, pomyślała Silver. — Ci ludzie chcą pożyczyć sobie twój statek — wyjaśnił Ti. — Porywacze! — mruknął mechanik. Przekręcił się w powietrzu na swoim miejscu, blisko hermetycznych drzwi. Lutownice Jona i Siggy’ego natychmiast skierowały się w jego kierunku. — Mutanci… — Wynoś się — powtórzyła Silver. Jej głos był niemal histerycznie wysoki. Na twarzy pilota pojawił się wyraz skupienia. Jego dłonie przeniosły się z paska uprzęży na kolana, jak w jakiejś idiotycznej parodii pozycji człowieka w pełni zrelaksowanego. — A jeżeli tego nie zrobię? — zapytał cicho. Czuła, jak kontrola nad sytuacją wymyka jej się z rąk; niemal widziała, jak przepływa, przyciągana tą doskonałą imitacją spokoju i opanowania w ręce tamtego. Spojrzała na Ti, ale on bezpiecznie i stanowczo trzymał się swojej roli bezradnej — i w niczym niepomocnej — ofiary. Minęła sekunda, druga, trzecia. Pilot wyraźnie się odprężył; widać to było po głębszych oddechach i błysku triumfu w oczach. Miał ją w ręku, wiedział, że nie wystrzeli. Uniósł rękę do klamry i jednocześnie podwinął nogi, by się odbić. Tyle razy powtarzała sobie tę scenę w myślach, że dokonanie tego przyniosło niemal ulgę. Wszystko stało się nagle kryształowo jasne; jakby obserwowała tę scenę z odległości, z innego czasu, z przyszłości lub przeszłości. W mgnieniu oka wybrała cel. Skierowała lutownicę tuż poniżej jego kolan, bo tam nie mieściły się żadne ważne narządy. Przyciśnięcie guzika okazało się nadspodziewanie łatwe, po prostu skurcz małego mięśnia w jej kciuku. Promień był ma-towoniebieski, nie wywołał u niej nawet mrugnięcia, chociaż jaskrawożółty płomień pojawił się na moment na stopionym brzegu podobno ognioodpornego kombinezonu pilota. Jej nozdrza drgnęły, czując zapach palonego materiału, bardziej cierpki niż zapach zwęglonego ciała. Pilot zgiął się w pół, wrzeszcząc. Ti powtarzał, zdenerwowany: — Dlaczego to zrobiłaś? On był jeszcze przypięty do fotela, Silver! — Jego oczy były studniami pełnymi zaskoczenia. Mechanik, po jednym, konwulsyjnym ruchu, zamarł, zwinięty w kłębek; w milczeniu przenosząc wzrok z jednego czwo-rączka na drugiego. Siggy szeroko otworzył usta, a Jon zacisnął wargi. Krzyki pilota przestraszyły Silver, przemknęły wzdłuż nerwów i jak nóż wbiły się w mózg. Znowu skierowała na niego lutownicę. — Cicho bądź! — zażądała. O dziwo, ucichł natychmiast. Oddychając ciężko przez zaciśnięte zęby, odwrócił głowę, by spojrzeć na nią przymkniętymi z bólu oczami. Miejsca poparzeń na jego nogach wydawały się wypalone, czarne i zagadkowe — czuła jednocześnie odrazę i dziwną chęć, by spojrzeć z bliska na to, co zrobiła. Brzegi były nabrzmiałe i czerwone, żółty płyn już wypływał, ale przywierał do jego skóry, nie musieli przystawiać próżniowego pochłaniacza. Rany nie sprawiały wrażenia śmiertelnych. — Siggy, odepnij go i zabierz z tego fotela — rozkazała Silver. Przynajmniej ten jeden raz Siggy usłuchał bez protestów; nie zgłosił nawet żadnej sugestii, jak można by to zrobić lepiej, wzorując się na którymś z holowidowych filmów. Wrażenie, jakie to, co zrobiła, wywarło na obecnych, nie tylko na jeńcach, z jej punktu widzenia okazało się bardzo korzystne. Teraz wszyscy poruszali się szybciej. Żadnych kłótni, żadnych skarg… No, trochę skarg. — Czy to było konieczne? — spytał Ti, kiedy prowadzili więźniów korytarzem. — Przecież właśnie miał wstać z fotela… — Chciał na mnie skoczyć. — Nie możesz być tego pewna. — Nie byłam pewna, czy uda mi się w niego trafić, gdy będzie już w ruchu. — Nie można powiedzieć, że nie miałaś wyboru… Odwróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że Ti aż odskoczył. — Jeżeli nie uda nam się przejąć tego statku, tysiąc moich przyjaciół umrze. Miałam wybór. Wybrałam. I wybrałabym jeszcze raz tak samo. Rozumiesz? “I wybierasz za wszystkich, Silver” — odezwał się w jej pamięci głos Lea. Ti spotulniał natychmiast. — Tak jest. “Tak jest?” Silver mrugnęła i wyprzedziła go, chcąc ukryć swoje zmieszanie. Dopiero teraz zaczęły jej się trząść ręce. Pierwsza weszła do kabiny ratunkowej, pozornie po to, żeby zablokować wszystkie aparaty do komunikacji z wyjątkiem awaryjnego sygnału naprowadzającego i żeby sprawdzić apteczkę — była tam, zaopatrzona we wszystkie potrzebne środki — ale także po to, żeby choć na chwilę znaleźć się z dala od szeroko otwartych oczu swoich towarzyszy. Czy właśnie taką przyjemność płynącą z władzy odczuwał pan Van Atta, kiedy wszyscy ustępowali mu z drogi? Widziała, co wystrzał zrobił z opornym pilotem, ale co zrobił z nią? Wszak każda akcja ma równą sobie reakcję. To podstawowa prawda, wewnętrzna wiedza zakorzeniona w każdym czworączku od urodzenia, oczywista i wynikająca z każdego ruchu. Opuściła kabinę. Ochrypły jęk wyrwał się z gardła pilota, kiedy jego nogi przypadkowo uderzyły o luk, gdy wpychali jego i mechanika do kabiny ratunkowej; uporawszy się z tym, zamknęli kapsułę i odpalili. Podniecenie Silver ustąpiło miejsca zimnemu zdecydowaniu, choć jej dłonie wciąż drżały ze zdenerwowania. A więc to tak. Czworaczki wcale nie różnią się tak bardzo od ludzi z dołu. Każde zło, do jakiego tamci byli zdolni, mogły też popełnić czworaczki. Jeżeli chciały. Tak. Jeżeli przechyli się pojemnik pod tym właśnie kątem, to przy sześciogodzinnej rotacji da się wyłączyć cztery lampy w segmencie Hydroponiki, nie pozbawiając liści światła wystarczającego do wywołania kwitnienia w ciągu czternastu dni. Claire wprowadziła polecenie do przenośnego komputera i doprowadziła cykl na symulacji do końca, na przyśpieszonych obrotach, żeby się jeszcze upewnić. Z pierwszych wyliczeń wynikało, że pozwoliłoby to zmniejszyć zużycie energii w segmencie o dwanaście procent. Ucieszyło ją to. Wiedziała, że zanim habitat dotrze do celu i założą baterie słoneczne, energia będzie niezwykle cenna. Wyłączyła przenośny komputer i westchnęła. Ostatnie zadanie, jakie miała wykonać zamknięta tu, w Klubie, skończone. To była dobra kryjówka, ale zbyt cicha. Przedtem nie mogła się skoncentrować, ale teraz stwierdziła, że bezczynność jest jeszcze gorsza. Podpłynęła do szafki, wyjęła paczkę rodzynek i zjadała je jedną po drugiej. Wyobraziła sobie, że trzyma Andy’ego, że jego ciepłe, małe paluszki zaciskają się wokół jej palców. Miała nadzieję, że Sil-ver pośpieszy się i wyśle wreszcie ten sygnał. Wyobraziła sobie Tony’ego uwięzionego w szpitalu na dole i pomyślała z udręką, że chyba jednak lepiej by było, gdyby Silver za bardzo się nie śpieszyła, bo może jakimś cudem zdołają go zabrać w ostatniej chwili. Nie wiedziała, czy ma popędzać, czy zatrzymywać mijające minuty; każda z nich wydawała się wiekiem udręki. Gdy hermetyczne drzwi syknęły, otwierając się, poderwała się gwałtownie. Czyżby ją odkryto? Nie, to były trzy czwo-roręczne dziewczyny: Emma, Patty i Kara z personelu szpitalnego. — Czy już czas? — spytała ochrypłym głosem Claire. Kara pokręciła głową. — Dlaczego się nie zaczyna, cóż takiego wstrzymuje Silver… — Claire urwała. Mogła sobie wyobrazić aż nazbyt wiele strasznych powodów zwlekania Silver. — Lepiej, żeby szybko przesłała ten sygnał — stwierdziła Kara. — Polują na ciebie po całym habitacie. Pan Wyzak, szef Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, wpadł w końcu na pomysł, żeby sprawdzać puste przestrzenie między ścianami. Na razie są w ładowni. Wszyscy w jego brygadzie dostali niespodziewanego ataku niezgrabności. — Na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Ale prędzej czy później dotrą i tu. Emma chwyciła jedną z dolnych rąk Kary. — Czy w tym przypadku na pewno jest to najlepsza kryjówka? — Musi wystarczyć. Mam tylko nadzieję, że wszystko się zacznie, zanim doktor Curry dotrze do końca swojej listy, bo inaczej zrobi się tu strasznie ciasno — stwierdziła Kara. — A więc doktor Curry już doszedł do siebie? — spytała Claire, niezbyt pewna, czy wolałaby usłyszeć “tak” czy “nie”. — Na tyle, żeby operować? Miałam nadzieję, że to będzie działało dłużej. Kara zachichotała. — Niezupełnie. Tylko tam siedzi z podpuchniętymi oczami i zezuje, pilnując wszystkiego, a pielęgniarka robi zastrzyki. To znaczy pilnowałby, gdyby mogli znaleźć jakieś dziewczyny, żeby im te zastrzyki zrobić. — Zastrzyki? — Środki poronne — skrzywiła się Kara. — Aha. Czyli to nie moja lista. A więc to dlatego Emma i Patty były takie blade, pomyślała Claire. — Chyba wszyscy jesteśmy na tej czy innej liście — westchnęła Kara i wyślizgnęła się na zewnątrz. Claire poweselała nieco w towarzystwie dziewcząt, chociaż ich obecność oznaczała rosnące niebezpieczeństwo wykrycia, nie tylko ich samych, ale i całego planu. Ile spraw może jeszcze pójść źle, zanim personel z dołu zacznie zadawać właściwe pytania? A co będzie, jeżeli odkryją całą intrygę? I to właśnie przez nią? Czy powinna była poddać się posłusznie zabiegowi Curry’ego, żeby utrzymać wszystko w sekrecie trochę dłużej? Niewykluczone, że “trochę dłużej” to właśnie tyle czasu, ile było potrzeba, żeby wszystko zakończyło się sukcesem, a nie katastrofą. — I co teraz? — zapytała cichutko Emma. — Po prostu czekaj. Chyba że przyniosłaś coś do roboty — odparła Claire. Emma pokręciła głową. — Kara wyciągnęła mnie z mojej zmiany w Drobnych Naprawach jakieś dziesięć minut temu. Nie pomyślałam o zabraniu czegokolwiek. — Mnie wyciągnęła ze śpiwora — wtrąciła Patty. Mimo napięcia ziewnęła. — Jestem ostatnio taka zmęczona… Emma bezwiednie masowała dolnymi rękami podbrzusze znanym Claire kolistym ruchem. A więc dziewczęta zaczęły już swoje lekcje rodzenia. — Zastanawiam się, jak to będzie — westchnęła Emma. — Jak to się skończy. I gdzie my wszyscy będziemy za siedem miesięcy… Liczba ta nie padła raczej przypadkowo, pomyślała Claire. — Na pewno daleko od Rodeo. Albo wszyscy będziemy martwi. — Jeżeli martwi, to nie będzie już żadnych problemów — orzekła Patty. — A jeżeli nie… Claire, jaki właściwie jest poród? Jak to jest naprawdę? — Jej oczy błagały o uspokojenie bardziej doświadczoną Claire, której tajemnice macierzyństwa nie były już obce. — Przyjemne to raczej nie było, ale dało się wytrzymać — odparła ze zrozumieniem Claire. — Doktor Minchenko powiedział, że my i tak mamy lepiej niż kobiety z dołu. Nasza miednica ma szerzej rozstawione kości, a jej dno jest bardziej elastyczne, bo nie musimy walczyć z grawitacją. Mówił, że to jego pomysł, tak samo jak wyeliminowanie błony dziewiczej… cokolwiek to było. Chyba coś bolesnego. — Brrr, biedactwa — odezwała się Emma, mając na myśli kobiety z dołu. — Ciekawe, czy się zdarza, żeby grawitacja wyciągnęła im dziecko z ciała? — Nigdy o czymś takim nie słyszałam — odparła z powątpiewaniem Claire. — Mówił, że zdarzają się kłopoty pod koniec ciąży, kiedy ciężar dziecka tamuje krążenie i uciska nerwy i narządy matki. — Cieszę się, że nie urodziłam się na dole — stwierdziła Emma. — A w każdym razie nie jako kobieta. Pomyśl o tych biednych matkach z dołu, które muszą się ciągle zamartwiać, czy pielęgniarka nie upuści ich dziecka. — Wzdrygnęła się. — Tam na dole jest okropnie — potwierdziła gorąco Claire. — Warto zaryzykować wszystko, żeby się tam nie znaleźć. Naprawdę. — Ale za siedem miesięcy będziemy same — odezwała się Patty. — Ty miałaś pomoc. Miałaś doktora Minchenkę. A Emma i ja będziemy same. — Nie, nie będziecie — oznajmiła Claire. — Co za okropne myśli. Kara z wami będzie, ja przyjdę; pomożemy wam. — Leo będzie z nami — przypomniała Emma, usiłując nie popaść w pesymizm. — On jest z dołu. — Nie jestem pewna, czy to akurat jego dziedzina — stwierdziła szczerze Claire, usiłując sobie wyobrazić Lea jako technika medycznego. Powiedział, że nie obchodzą go systemy hydrauliczne nawet w maszynach, a co dopiero w ludziach. — Jedyne, co było rzeczywiście skomplikowane przy urodzeniu An-dy’ego — kontynuowała pewniejszym tonem — to zbieranie danych, bo byłam jedna z pierwszych i dopiero ustalali procedurę; tak powiedział doktor Minchenko. Samo urodzenie dziecka okazało się nie takie znów trudne. Nie dokonał tego doktor Minchenko, właściwie to nawet ja tego nie dokonałam, tylko moje ciało. Doktor jedynie trzymał pochłaniacz próżniowy. Niezbyt to, hm, czyste, ale proste. — Jeśli coś nie pójdzie źle, chciała dodać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Patty nadal nie wyglądała na uspokojoną. — Poród to tylko początek. Mieliśmy sporo zajęć, kiedy pracowaliśmy dla GalacTechu, ale odkąd zaczęły się te plany ucieczki, pracujemy trzy razy tyle. I trzeba być kompletnie ślepym, by nie widzieć, że będzie jeszcze gorzej. Jak sobie poradzimy z tym wszystkim i jeszcze z dziećmi? Nie jestem pewna, czy bardzo mi się podoba ta cała wolność. Leo ładnie o tym mówi, ale dla kogo ta wolność ma być? Nie dla mnie. Miałam więcej wolnego czasu, pracując dla firmy. — Wolisz iść do doktora Curry’ego? — spytała Emma. Patty poruszyła się niespokojnie. — No, nie… — Nie sądzę, żeby Leo przez “wolność” rozumiał “wolny czas” — stwierdziła Claire z namysłem. — Raczej przeżycie. A nie… a nie pracę dla ludzi, którzy mają prawo nas zastrzelić, kiedy tylko zechcą. Wciąż będziemy musieli pracować, ale już dla siebie. I dla naszych dzieci. — Głównie dla naszych dzieci — stwierdziła ponuro Patty. — To nie jest takie złe — zauważyła Emma. Claire pomyślała, że chyba wie, skąd wywodzi się pesymizm Patty. — I następnym razem, jeśli oczywiście będziesz chciała, sama sobie wybierzesz ojca twojego dziecka. Nie będzie nikogo, kto mógłby ci go wyznaczyć. Patty wyraźnie się ożywiła. — To prawda… Zapewnienia Claire odniosły skutek, rozmowa zeszła na mniej przerażające tematy. Dużo później hermetyczne drzwi otworzyły się i Pramod wsunął głowę do kryjówki. — Mamy sygnał od Silver — oznajmił. Claire wydała okrzyk radości, Patty i Emma uścisnęły się mocno, wirując w powietrzu. Pramod wykonał ostrzegawczy gest. — Jeszcze nie zaczynamy. Musicie tu zostać trochę dłużej. — Dlaczego? — zawołała Emma. — Czekamy na specjalny prom towarowy z dołu. Kiedy wyląduje, to będzie sygnał do rozpoczęcia. Serce Claire podskoczyło. — Tony… Czy mają na pokładzie Tony’ego? Pramod pokręcił głową, w jego ciemnych oczach odbił się jej ból. — Nie, tylko paliwo. Leowi naprawdę zależy na tej dostawie. Boi się, że inaczej nie uda się nam dotrzeć z habitatem do czarnej dziury. — Ach… Tak, oczywiście. — Zostańcie tutaj, nie ruszajcie się, nie zwracajcie uwagi na żadne syreny alarmowe, jakie ewentualnie usłyszycie — powiedział Pramod. Ścisnął dolne ręce w geście mającym im dodać otuchy, a potem się wycofał. Claire czekała więc dalej. Gdyby chociaż mogła zapłakać, by ulżyć napięciu… Nie powinna jednak dawać Emmie i Patty złego przykładu. Przycisnąwszy palec do nosa, Bruce Van Atta zatkał jedną dziurkę i wciągnął mocno powietrze, a następnie przyłożył palec do drugiej dziurki. Do diabła z tą nieważkością; to przez nią, jakby mało było innych niewygód, miał jeszcze kłopoty z oczyszczaniem zatok. Już nie mógł się doczekać, kiedy z powrotem znajdzie się na Ziemi. Nawet ponure Rodeo jest lepsze niż to tutaj. Może dałoby się wymyślić jakiś pretekst… Na przykład gdyby poleciał sprawdzić, czy baraki dla czworaczków są gotowe. Jakby to dobrze rozegrać, dałoby się pewnie rozciągnąć wizytę do jakichś pięciu dni. Zatrzymał się w rogu trójkątnego biura doktor Yei; oparłszy się plecami o płaską wewnętrzną ścianę, umieścił stopy na wygiętej magnetycznej tablicy, pełnej przyczepionych karteczek i notatek. Zirytowana Yei zacisnęła wargi i przekręciła się w jego stronę. Poruszył stopami, układając je wygodniej; właściwie zrobił to specjalnie, by zamieszać w papierach. Yei odwróciła się do holowidu, nie reagując na zaczepkę; Van Atta jeszcze raz przełożył stopy. Głupia baba, pomyślał. Dobrze, że to tylko kilka tygodni; potem nie będę już musiał jej znosić. — Jak daleko zaszliśmy? — Ja nie mam pojęcia, jak panu idzie — odparła. — Właściwie to nawet nie wiem, co pan robi… — dodała dość jadowicie. Van Atta uśmiechnął się z zadowoleniem. A jednak umie się odgryźć. Można by to uznać za niesubordynację, ale on tylko pogratulował sobie w duchu swojego poczucia humoru. — Ja do tej pory zawiadomiłam prawie połowę personelu o nowych zadaniach — kontynuowała Yei. — Czy ktoś sprawiał kłopoty? Mogę robić za wrednego faceta w razie potrzeby — zaproponował szlachetnie. — Rozprawiać się z odmawiającymi współpracy. — Oczywiście, wszyscy są raczej zaszokowani — odparła. — Ale mimo to nie sądzę, by pańska… bezpośrednia interwencja była konieczna. — To świetnie — stwierdził jowialnie. — Uważam, że lepiej byłoby powiedzieć wszystkim od razu. Takie ujawnianie informacji po kawałku powoduje mnóstwo plotek, co jest bardzo niepożądane. — Już za późno… Przerwał mu dźwięk syreny alarmowej. Holowid Yei został nagle zajęty przez centralny kanał awaryjny. Rozległ się ochrypły męski głos i ukazała się ściągniętą lękiem twarz. Boże, przecież to Leo Graf! — Alarm! Alarm! — wołał Graf… właściwie skąd? — Gwałtowny spadek ciśnienia. To nie są ćwiczenia. Cały planetarny personel habitatu proszony jest o udanie się natychmiast do wyznaczonej strefy bezpieczeństwa i pozostanie tam aż do odwołania alarmu. Holowid pokazał komputerową mapę z zaznaczoną najkrótszą trasą prowadzącą od tego terminalu do wyznaczonych stref bezpieczeństwa. Do tylko jednej strefy, zauważył Van At-ta. Spadek ciśnienia musi obejmować cały habitat. Co się, u diabła, dzieje? — Alarm! Alarm! To nie są ćwiczenia — powtarzał Graf. Yei gapiła się szeroko otwartymi oczami na mapę, bardziej niż kiedykolwiek podobna do żaby. — Jak to możliwe? Przecież system zabezpieczania drzwi powinien odizolować zagrożoną strefę od pozostałych… — Założę się, że wiem — warknął Van Atta. — Graf kombinował coś ze strukturą habitatu, przygotowując ją do odzysku… Założę się, że to właśnie on coś schrzanił albo jego czworaczki! Chyba że to ten idiota Wyzak coś pokręcił… Idziemy! — Alarm! Alarm! — rozbrzmiewał wciąż głos Graf a. — To nie są ćwiczenia. Cały planetarny personel habitatu proszony jest o udanie się natychmiast… O, cholera! — Głowa Lea okręciła się w miejscu i zniknęła; na holowidzie została tylko pulsująca mapa. Van Atta wyprzedził Yei w drodze do hermetycznych drzwi na końcu segmentu. Powinny być zamknięte, ale nie były — pozostawały na pół otwarte, ich kontrolki były martwe i bezużyteczne. Van Atta i Yei włączyli się w rozkrzyczany strumień pracowników, pośpiesznie zmierzających w bezpieczne rejony. Van Atta przełknął ślinę i wściekł się, gdyż jedno jego ucho odetkało się, a drugie nie. Ze zdenerwowania i gwałtownego napływu adrenaliny rozbolał go brzuch. Segment Wykładowy C, kiedy tam dotarli, był już zatłoczony. Jedna z pracownic Wyżywienia ściskała pod pachą paczkę mrożonek; Van Atta odrzucił pierwszą myśl, że wiedziała wcześniej o alarmie, i uznał, że musiała akurat trzymać paczkę w rękach, kiedy zaczął się alarm, i nie pomyślała o odłożeniu jej przed ucieczką. — Zamknijcie drzwi! — jęknął chór głosów, kiedy Yei i Van Atta weszli z grupą ludzi. Za nimi rozległ się gwizd wydawany przez strumień powietrza; urwał się nagle, kiedy zamknęły się hermetyczne drzwi. W sali wykładowej panowały chaos i hałas. — Co się dzieje? — Spytajcie Wyzaka. — Na pewno jest tam, gdzie usiłują to naprawić. — Jeżeli nie, to lepiej, żeby się tam natychmiast znalazł… — Czy wszyscy tu są? — Gdzie czworaczki? Co z czworaczkami? — Mają swoją własną strefę bezpieczeństwa, ta nie jest dość duża. — Pewnie ich sala gimnastyczna. — Nie zauważyłam żadnych wskazówek dla nich na monitorze, do sali czy gdzie indziej… — Spróbujcie się z nimi połączyć. — Połowa kanałów jest martwa. — Nie może pan wywołać nawet Systemów Centralnych? — Proszę pani, ja jestem Systemami Centralnymi. — Czy nie powinniśmy się policzyć? Czy ktokolwiek wie, ilu nas jest w tej chwili na habitacie? — Dwieście siedemdziesiąt dwie osoby, ale skąd mamy wiedzieć, kogo brakuje dlatego, że gdzieś utknął, a kogo dlatego, że usiłuje naprawić tę awarię… — Dopuśćcie mnie do tego cholernego komunikatora… — ZAMKNIJCIE DRZWI! Tym razem sam Van Atta dołączył, choć niezbyt chętnie, do chóru. Różnica ciśnień musiała już być znaczna. Cieszył się, że nie należał do spóźnialskich. Jeżeli tak pójdzie dalej, niedługo jego obowiązkiem stanie się pilnowanie, żeby drzwi pozostawały zamknięte, niezależnie od tego, kto będzie się do nich dobijał. Miał swoją małą listę… Cóż, jeżeli ktoś nie był dość inteligentny, by natychmiast zareagować na alarmowe instrukcje, nie powinien się znajdować na stacji kosmicznej. Przeżywają najtwardsi. Jeśli nawet nie zebrali się już wszyscy, to na pewno niewielu brakowało. Van Atta przeciskał się przez niespokojny tłum na środek segmentu, traktując znajdujące się na drodze osoby jak słupki, od których można się odepchnąć. Kilkoro z nich odwróciło się, by zaprotestować, ale gdy zobaczyli, kto ich popchnął, milkli w pół słowa. Ktoś ściągnął obudowę z komunikatora i grzebał nerwowo w jego wnętrznościach, nie mając jednak delikatnych narzędzi, porzuconych pewnie gdzieś po drodze. — Nie może pan przynajmniej wywołać sali gimnastycznej czworaczków? — zapytała młoda kobieta. — Muszę wiedzieć, czy moja klasa tam dotarła. — No to dlaczego nie poszła pani z nimi? — warknął majsterkowicz. — Zabrał je któryś ze starszych czworaczków. Powiedział, żebym przyszła tutaj. Nie chciałam się z nim kłócić, kiedy ten alarm tak wył… — Nic z tego. — Mężczyzna skrzywił się i założył z powrotem obudowę. — W takim razie idę tam — oznajmiła stanowczo kobieta. — Nigdzie pani nie idzie — wtrącił się Van Atta. — Zbyt wielu ludzi tu oddycha, żeby otwierać drzwi i niepotrzebnie tracić powietrze. Nie ma mowy o wychodzeniu, dopóki nie dowiemy się, co się dzieje, jaki to ma zasięg i jak długo potrwa. Mężczyzna poklepał obudowę holowidu. — Jeżeli to nie zacznie działać, trzeba będzie wysłać kogoś z maską gazową na zwiady. — Zaczekamy jeszcze kilka minut. Do diabła z tym cholernym durniem, Grafem. Co on narobił? I gdzie on jest? Van Atta miał nadzieję, że jest tam, gdzie jest, w masce gazowej, albo jeszcze lepiej w skafandrze ciśnieniowym; chociaż jeżeli to rzeczywiście Graf spowodował cały ten bałagan, Van Atta nie był pewien, czy życzy mu skafandra. Niech w takim razie ma maskę, a później paskudne bóle z powodu niedotlenienia za karę. Idiota Graf. To jego słynne bezpieczeństwo. Małe upokorzenie dobrze mu zrobi. Jednak… To, co się stało, było zbyt nieprawdopodobne. Przypadkowy spadek ciśnienia jednocześnie na terenie całego habitatu nie powinien w ogóle być możliwy. Zastosowano przecież zabezpieczenia zabezpieczeń, blokady, oddzielne segmenty… Katastrofa o takim zasięgu wymagałaby precyzyjnego zaplanowania. Van Atta pogrążył się w pełnej wściekłości koncentracji. Zaplanowany wypadek — czy to możliwe? Genialny Graf. Wypadek, wypadek, doskonały wypadek; ten wypadek, na który on sam miał w głębi ducha nadzieję, ale nie ośmielił się wyrazić życzenia głośno. Czyżby to było właśnie to? To musi być to! Wypadek, fatalny dla czworaczków, teraz, w ostatniej chwili, kiedy byli wszyscy razem i dało się to osiągnąć jednym posunięciem? Kawałki układanki zaczęły wreszcie do siebie pasować. Naleganie Grafa, by pozwolił mu zająć się wszystkimi szczegółami planowania demontażu; jego skrytość; nieustanne poprawianie planów ewakuacji; wycofanie się z życia towarzyskiego, co Yei zaobserwowała z niezadowoleniem; pogrążenie się w pracy; zachowanie typowe dla człowieka dążącego do ukrytego celu. Wszystko świetnie się zgadzało. Oczywiście, to musiało pozostać tajemnicą. Teraz, kiedy rozgryzł już plan Grafa, Van Atta mógł się z nim tylko zgodzić. Wdzięczność władz GalacTechu dla Grafa za uwolnienie ich od problemu czworaczków nie powinna się ujawnić bezpośrednio: raczej w lepszych zadaniach, szybszych awansach… Trzeba będzie w jakiś oględny sposób przekazać tę sugestię kierownictwu. A z drugiej strony, dlaczego miałby się dzielić? Van Atta uśmiechnął się do siebie uśmiechem drapieżnika. W tej sytuacji Graf raczej nie może domagać się należnych mu honorów. Przeprowadził wszystko subtelnie, ale nie dość subtelnie. Będzie trzeba kogoś poświęcić po wypadku, dla pozoru. Wystarczy, że nic nie powie i… — Muszę się dowiedzieć, co z moimi czworaczkami! — krzyczała młoda kobieta tuż obok. Była bliska histerii. Dała spokój komunikatorowi i zaczęła przepychać się w stronę drzwi. Natychmiast dołączył do niej jakiś mężczyzna. — A ja muszę znaleźć Wyzaka, wciąż go tu nie ma. Na pewno potrzebuje kogoś do pomocy. Pójdę z panią… — Nie! — wrzasnął Van Atta, niemal dodając: “Wszystko zepsujecie!” — Macie czekać na odwołanie alarmu. Nie pozwolę na żadną panikę. Wszyscy musimy tu siedzieć i czekać na instrukcje. Kobieta skapitulowała od razu, ale mężczyzna zapytał sceptycznie: — Czyje instrukcje? — Grafa — odparł Van Atta. Uznał, że wcale nie jest za wcześnie na oznajmienie świadkom, na kim ciąży bezpośrednia odpowiedzialność. Opanował swój przyśpieszony oddech i przywołał na twarz maskę spokoju. Ale wiedział, że nie może przesadzić — musi przecież wyglądać na równie zaskoczonego jak pozostali, nie, na bardziej zaskoczonego niż pozostali — kiedy rozmiary katastrofy staną się jawne. Minuty płynęły. Ostatnia grupa zdyszanych uciekinierów wpadła przez hermetyczne drzwi. Spadek ciśnienia w habitacie musiał być już prawie zahamowany. Jeden z administratorów z kontroli inwentarza — stare nawyki bywają nie do opanowania — zaczął liczyć obecnych. Van Atta w myśli przeklął ten pomysł, mimo że rezultaty przyjął z wdzięcznością. Gdyby okazało się, że brakuje wielu ludzi, musiałby podjąć jakieś kroki, a na to nie miał ochoty. Tylko jedenaście osób nie dotarło na miejsce. Cena, jaką musimy zapłacić, przekonywał nerwowo sam siebie. Część z nich bez wątpienia została w innych miejscach, gdzie utrzymywało się odpowiednie ciśnienie; w każdym razie potem będzie mógł mówić, że tak sądził. Skutki ich fatalnego błędu zwali się na Grafa. Spora grupa przy drzwiach przygotowywała się do wyjścia. Van Atta wziął głęboki oddech, ale odczekał, nie wiedząc, jak ma ich powstrzymać bez ujawniania wszystkiego. — Na korytarzu pewnie nie ma już powietrza! — zawołała nagle jakaś kobieta. — Nie przedostaniemy się bez skafandrów! Van Atta odetchnął z ulgą. Przepchnął się do wizjera, przez który zobaczył świecące jasno i równo gwiazdy. Wizjer po drugiej stronie dawał widok na habitat. Van Atta zauważył jakiś nieznaczny ruch, przycisnął więc nos do zimnego szkła, usiłując dojrzeć coś więcej. Srebrzysty błysk skafandrów przy zewnętrznej powierzchni habitatu. Uciekinierzy czy brygada naprawcza? Czyżby jego pierwsza hipoteza o prawdziwym wypadku była jednak słuszna? Niedobrze, ale tak czy inaczej to wciąż sprawa Grafa. Ale przecież na zewnątrz były czworaczki; do cholery, uratowały się! Wyraźnie widział ręce. Graf nie zadbał o wszystkie szczegóły. Z punktu widzenia Apmad jedna uratowana parka była równie zła jak cały tysiąc. Może jednak brygada składa się z samych chłopców. Nagle dostrzegł Grafa, był tam, między poruszającymi się figurkami! Mieli ze sobą narzędzia. Van Atta nie był w stanie dostrzec, jakie. Wykręcił szyję, przeginając się boleśnie, ale w tym momencie brygada znikła za załamaniem ściany habitatu. Na mgnienie oka pojawił się mały pchacz; gładko zakręcił obok segmentu wykładowego i też znikł. Kolejni uciekinierzy? Czworaczki czy ludzie z dołu? — Hej! — zadowolony głos ze środka segmentu przerwał dociekania Van Atty. — Mamy szczęście, ludzie. Ta szafa jest pełna masek gazowych. Musi ich być ze trzysta. Van Atta spojrzał w tamtą stronę. Kiedy ostatni raz był w tym segmencie, szafa pełna była maszyn audio-wideo. Kto, do diabła, to zmienił i dlaczego? Nagły wstrząs wywołał wewnątrz segmentu potworny rezonans; zupełnie jakby ktoś uderzył młotkiem w metalowe wiadro, założone na głowie. Rozległy się krzyki i wrzaski. Światła zmatowiały, a potem rozjaśniły się, ale już tylko do jednej czwartej poprzedniej mocy. To włączyło się awaryjne zasilanie segmentu. Odcięto dopływ energii z habitatu. Odcięto najwyraźniej nie tylko energię. Zdumiony Van Atta zobaczył, jak habitat zaczyna powoli obracać się w jego wizjerze. Nie, to nie habitat — to poruszał się segment. Rozległo się powszechne “aaaach!”, gdy lekkie przyśpieszenie popchnęło tłumy w stronę jednej ze ścian. Van Atta trzymał się kurczowo uchwytów przy wizjerze. Zrozumienie odczuł wręcz fizycznie, promieniowało z piersi, rozchodziło się wzdłuż ramion, nóg, uderzając w końcu mocno o czubek głowy, jakby chciało wybić dziurę w czaszce. Zdradzony! Został zdradzony, zdradzony całkowicie i pod każdym względem. Obdarzona nogami postać w skafandrze tuż obok dziury powstałej w ścianie habitatu pomachała wesoło rękami na pożegnanie. Van Atta zatrząsł się z oburzenia. — Dopadnę cię, Graf! Dopadnę cię, ty podstępny sukinsynu! Ciebie i każdego z tych czwororęcznych potworków… — Uspokój się, człowieku! — powiedziała doktor Yei; jakimś cudem udało jej się dotrzeć do wizjera. — O co właściwie chodzi? Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że mówił na głos. Wytarł ślinę z kącików ust i spojrzał na Yei. — Ty… ty… ty… Przegapiłaś to. Miałaś mieć oko na wszystko, co się dzieje wśród tych potworków, a zupełnie przegapiłaś to… Szarpnął się w jej stronę, sam nie wiedząc, co chce zrobić, wypuścił z ręki uchwyt i ześlizgnął się po ścianie. W uszach czuł pulsowanie krwi, tak silne, że przez moment bał się, iż dostał zawału. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, gwałtownie wciągając powietrze. Kontrola — myślał w śmiertelnym strachu przed nadciągającym samozniszczeniem. Opanuj się, zachowaj kontrolę… Grafa dopadniesz później. Dopaść go, dopaść ich wszystkich. ROZDZIAŁ DWUNASTY Leo zdejmował skafander przy wtórze jęków zdenerwowanych czworaczków. — Co to znaczy: nie złapaliśmy ich wszystkich? — zapytał. Jego podniecenie powoli mijało. Miał cichą nadzieję, że kłopoty — a przynajmniej te związane z mieszkańcami planet — zakończą się wraz z włączeniem odrzutowych silników i pozbyciem się Segmentu Wykładowego C. — Czterech nadzorców zamknęło się z maskami gazowymi w chłodni na warzywa i nie chce wyjść — zameldowała Sinda z Wyżywienia. — A trzech członków załogi promu, który właśnie przyleciał, usiłowało dostać się do niego z powrotem — powiedział ubrany na żółto chłopak z Doków i Śluz. — Zamknęliśmy ich między jedną a drugą parą drzwi, ale oni już grzebią w mechanizmach i pewnie nie utrzymamy ich tam długo. — Pan Wyzak i jeszcze dwóch kontrolerów od mechanizmów podtrzymywania życia zostało, hmm, zatrzymanych w Centralnych Systemach. Przywiązaliśmy ich do uchwytów na ręce — zameldował inny chłopak w żółtej koszulce, a po chwili dodał niepewnie: — Pan Wyzak jest strasznie wściekły. — Trzy matki ze żłobka nie chciały zostawić swoich dzieci — oznajmiła starsza dziewczyna, ubrana na różowo. — Wciąż są w sali gimnastycznej, z resztą maluchów. Dzieci okropnie marudzą. Nikt im nie powiedział, co się dzieje; w każdym razie tak było, kiedy stamtąd wychodziłam. — I, hmm, jest jeszcze jedna osoba — dodała słabym głosem odziana na czerwono Bobbi z drużyny spawaczy i mechaników Lea. — Nie jesteśmy całkiem pewni, co z nim zrobić… — Unieruchomić — odparł Leo zmęczonym głosem. — Będziemy musieli wysłać ich wszystkich na dół w kapsule ratunkowej. — To może nie być takie proste — mruknęła Bobbi. — Jest was przecież więcej. Weź dziesięciu… dwudziestu, weź tylu, ilu uważasz za stosowne. Czy on jest uzbrojony? — Niezupełnie — przyznała Bobbi; najwyraźniej uznała paznokcie swoich dolnych dłoni za niezmiernie fascynujące. Czworączkowy odpowiednik przestępowania z nogi na nogę, uznał Leo. — Graf! — rozległ się donośny głos i hermetyczne drzwi na końcu składu skafandrów otworzyły się. Doktor Minchenko przeleciał pośpiesznie przez cały segment, zatrzymał się obok Lea i dla podkreślenia swojego okrzyku uderzył pięścią w szafkę; nie dałoby się przecież tupnąć w stanie nieważkości. Nieużywana maska gazowa zwisała z jego dłoni. — Co tu się, do diabła, dzieje? Nie ma przecież żadnego cholernego spadku ciśnienia… — Wziął głęboki oddech, by to udowodnić. Czwororęczna dziewczyna, Kara, ubrana w białą koszulkę i szorty Służb Medycznych, pojawiła się za nim z upokorzoną miną. — Wybacz, Leo, nie mogłam go zmusić, żeby udał się do strefy bezpieczeństwa. — Miałem uciekać do jakiejś szafy, kiedy wszystkim moim czworaczkom groziła śmierć przez uduszenie? — wybuchnął z oburzeniem doktor Minchenko. — Za kogo ty mnie masz, dziewczyno? — Prawie wszyscy inni tam popędzili — szepnęła niepewnie. — Tchórze… dranie… idioci — prychał. — Postępowali zgodnie z instrukcjami bezpieczeństwa z komputera — zauważył Leo. — Dlaczego pan je zlekceważył? Minchenko wpatrywał się w niego z uwagą. — Bo to mi wyglądało na paskudnie śmierdzącą sprawę. Spadek ciśnienia w całym habitacie jednocześnie jest prawie niemożliwy. Musiałby się wydarzyć cały łańcuch wyjątkowych, do tego ściśle sprzężonych ze sobą przypadków. — Ale takie łańcuchy się zdarzają — odparł Leo. — To właściwie moja specjalność. — Właśnie — mruknął Minchenko, przymykając oczy. — A ten szczur Van Atta zapowiadał pana jako cudownego inżyniera, kiedy pana tu sprowadził. Szczerze mówiąc, to myślałem… ehem! — wyglądał na tylko trochę zakłopotanego — że wykonuje pan jego polecenia. Ten wypadek wydał mi się podejrzanie wygodny właśnie teraz, z jego punktu widzenia. Od razu przyszło mi to na myśl, bo znam Van Attę. — Dziękuję panu — prychnął Leo. — Znałem Van Attę, ale nie znałem pana. — Minchenko zamilkł na chwilę, a potem ciągnął już łagodniejszym tonem. — Nadal nie znam. Co pan w ogóle wyprawia? — Czy to nie jest jasne? — Nie, niezupełnie. No, z pewnością może pan utrzymać habitat przez parę miesięcy, może nawet przez lata, odpierając ataki, jeżeli jest pan dość sprytny. Ale co potem? Żadna opinia publiczna nie przyjdzie panu z pomocą, tu nie ma żadnej publiczności. To nie dopieczony pomysł, Graf. Nie zadbaliście o żadne możliwości sprowadzenia pomocy… — Nie trzeba nam żadnej pomocy. Czworaczki same się uratują. — W jaki sposób? — Ton doktora Minchenko był szyderczy, ale jego oczy rozbłysły. — Wyskoczymy stąd razem z całym habitatem. I polecimy dalej. Minchenko zamilkł na moment. Leo skończył nakładanie swojego czerwonego kombinezonu i znalazł poszukiwane narzędzie. Wycelował laserową lutownicę w brzuch doktora Minchenki. To raczej nie było zadanie, które mógł bezpiecznie powierzyć czworaczkom. — A pan — oznajmił sucho — może polecieć na Stację Transferową w kapsule ratunkowej, z resztą ludzi z dołu. Chodźmy. Minchenko ledwo rzucił okiem na lutownicę. Wydął wargi w pogardzie dla broni i, jak od razu wyczuł Leo, dla tego, kto ją trzymał. — Niech pan nie będzie większym idiotą, niż pan naprawdę jest, Graf. Wiem, że przechytrzyły tego kretyna Curry’ego, więc musi tu wciąż być jeszcze co najmniej piętnaście ciężarnych dziewczyn. Nie licząc przypadkowych rezultatów samodzielnych eksperymentów, które, sądząc z tempa opróżniania się pudełka prezerwatyw w nie zamkniętej szafce w moim biurze, idą wcale nieźle. Kara patrzyła przed siebie z pełnym poczucia winy zakłopotaniem, więc Minchenko dodał na jej użytek: — A jak myślisz, dlaczego ci je pokazałem, kochanie? — Wbił stanowczy wzrok w Lea. — A jeżeli mnie pan wyrzuci, Graf, to co pan zamierza zrobić, gdy zdarzy się przodujące łożysko? Albo poporodowe wypadanie macicy? Albo jakikolwiek inny medyczny problem, do którego trzeba czegoś więcej niż tylko bandaża? — No… Ale… Leo zgłupiał zupełnie. Nie miał najmniejszego pojęcia, co to właściwie jest przodujące łożysko, ale jakoś nie wyglądało mu to na takie tam wymądrzanie się lekarskie. Wyczuwał, że nawet dokładne wyjaśnienie tego terminu nie uciszy złowieszczego niepokoju, który nagle się w nim obudził. Czy był to problem, który mógł się często pojawiać ze względu na odmienną anatomię czworaczków? — Nie mamy wyboru. Pozostanie tutaj to śmierć dla nich wszystkich. Ucieczka jest szansą, chociaż nie gwarancją, na życie. — Ale ja jestem wam potrzebny — nalegał doktor Minchenko. — Musi pan… Co takiego? — zająknął się Leo. — Jestem wam potrzebny. Nie może mnie pan stąd wyrzucić. — No, cóż… Nie mogę też pana porwać. — A kto pana prosi? — Najwyraźniej pan sam… — Leo odchrząknął. — Proszę posłuchać. Nie wydaje mi się, żeby pan mnie zrozumiał. Zabieramy stąd ten habitat i już tu nie wrócimy. Nigdy. Odlecimy najdalej, jak się da, poza wszystkie zamieszkane światy. To bilet w jedną stronę. — Ulżyło mi. Początkowo obawiałem się, że zamierza pan zrobić coś idiotycznego. Leo czuł, jak walczą w nim podejrzliwość i szybko rosnąca nadzieja… Jaka by to była ulga, gdyby nie musiał odpowiadać za wszystko sam… — Jest pan pewien? — To są moje czworaczki. — Minchenko otworzył zaciśnięte pięści. — Moje i Daryla. Nie sądzę, żeby pan rozumiał choćby w połowie, jaką robotę tu odwaliliśmy. Jaką dobrą robotę, tworząc tych ludzi. Są doskonale przystosowani do swojego środowiska. Są lepsi od nas pod każdym względem. Trzydzieści pięć lat pracy… I mam pozwolić komuś zupełnie obcemu ciągnąć ich przez pół galaktyki na spotkanie Bóg wie jakiego losu? Poza tym GalacTech miał mnie w przyszłym roku wysłać na emeryturę. — Straci pan swoją emeryturę — zauważył Leo. — Może i wolność. A kto wie, czy nie życie. — Niewiele go już zostało — prychnął Minchenko. To nieprawda, pomyślał Leo. Ten naukowiec miał w sobie mnóstwo życia kumulującego się przez trzy ćwierci stulecia. Kiedy umrze, zginie cały wszechświat specjalistycznej medycznej wiedzy. Anioły będą płakały z powodu tej straty. Chyba że… — Czy mógłby pan wyszkolić lekarzy wśród czworaczków? — Przecież jasne jest, że pan tego nie zrobi. — Minchenko przeczesał palcami krótko przystrzyżone białe włosy w geście na pół zdenerwowania, a na pół błagania. Leo rozejrzał się po unoszących się wokół niespokojnych czworaczkach przysłuchujących się — znowu jedynie przysłuchujących się — jak ludzie z nogami decydują o ich losie. To niedobrze… Słowa wyrwały mu się z ust, zanim rozsądek i ostrożność zdążyły je powstrzymać. — Jak myślicie, dzieciaki? Natychmiast rozległ się trochę nierówny chór głosów popierających doktora Minchenkę — w ich oczach też pojawiła się ulga. Najwyraźniej autorytet dobrze znanego lekarza byłby dla nich ogromną pociechą w czasie podróży w nieznane. Leo nagle przypomniał sobie, jak kiedyś kosmos zmienił się nieoczekiwanie w dużo niebezpieczniejsze miejsce, gdy umarł jego ojciec. To, że jesteśmy dorośli, nie oznacza automatycznie, że będziemy mogli was uratować, pomyślał. Ale do tego każde z was będzie musiało we właściwym czasie dojść samo. Wziął głęboki oddech. — Dobrze. Jak to możliwe, że już i tak nic nie ważąc, człowiek może się poczuć o setki kilogramów lżejszy? Przodujące łożysko, o Boże. Minchenko wcale nie eksplodował radością. — Jest tylko jeden problem — zaczął, przywołując pełen pokory uśmiech, który właśnie na jego twarzy wydawał się zupełnie nie na miejscu. O co mu teraz chodzi? — zdziwił się Leo; jego podejrzenia natychmiast wróciły. — Co takiego? — Madame Minchenko. — Kto? — Moja żona. Muszę ją tu ściągnąć. — Nie miałem pojęcia, że pan jest żonaty. Gdzie ona jest? — Na dole. Na Rodeo. — Do diabła… — Leo zdusił chęć powyrywania sobie resztek włosów. — Tony też jest na dole — przypomniał Pramod. — Wiem, wiem… Obiecałem Claire. Tylko nie wiem, jak to załatwimy… Minchenko czekał ze zbolałą miną; nie był przyzwyczajony do proszenia. Tylko w oczach miał błagalny wyraz. Leo był poruszony. — Spróbujemy. Spróbujemy. To wszystko, co mogę obiecać. Minchenko skinął głową z godnością. — A co właściwie madame Minchenko o tym pomyśli? — spytał Leo. — Nienawidziła Rodeo przez ostatnie dwadzieścia pięć lat — oznajmił lekarz. Leo uznał, że z nieco sztuczną beztroską. — Będzie zachwycona, że może się z niego wyrwać. Nie dodał na głos: “Mam nadzieję”, ale Leo i tak to usłyszał. — Dobrze, lecz i tak musimy się jakoś pozbyć tych, co zostali… — Leo pomyślał z tęsknotą o możliwości bezbolesnego padnięcia trupem ze zdenerwowania, ale trwało to tylko chwilę. Opanował się i wyprowadził swój mały oddział z magazynu. Claire pędziła jak pocisk przez labirynt korytarzy od jednego uchwytu do drugiego, zniecierpliwiona do ostateczności. Hermetyczne drzwi prowadzące do sali gimnastycznej były niemal zablokowane przez czworaczki; z trudem powstrzymała się od zepchnięcia ich siłą z drogi. Jedna z jej dawnych koleżanek z sypialni, ubrana w różową koszulkę i szorty personelu żłobków, rozpoznała ją i z uśmiechem wyciągnęła dolną rękę, by pomóc jej przedostać się przez tłum. — Najmniejsi są tam, przy drzwiach C — oznajmiła. — Czekałam na ciebie… Rozejrzawszy się pośpiesznie, by nie przeszkodzić komuś zdążającemu akurat tą samą trasą, dawna koleżanka pomogła Claire odbić się w odpowiednim kierunku najkrótszą drogą, przez sam środek kulistej sali. Potężna postać w różowym kombinezonie, której Claire szukała, była ledwie widoczna w tłumie podnieconych, przestraszonych, paplających i płaczących pięciolatków. Claire poczuła ukłucie winy; może jednak niesłusznie uznano za zbyt ryzykowne dla zachowania tajemnicy ostrzeżenie młodszych czworaczków, jakie niebezpieczeństwa ich czekają. Tych maluchów nikt nie pytał o zdanie, pomyślała. Andy przywarł do boku Mamy Nilli, płacząc żałośnie. Opiekunka starała się go uspokoić, trzymając w jednej ręce butelkę odżywki, a drugą przytrzymując czerwieniejący coraz bardziej opatrunek z gazy na czole zapłakanego pięciolatka. Troje dzieci tuliło się do jej nóg, podczas gdy ona starała się ustnie skierować uwagę szóstego, by pomógł siódmemu, który niechcący zbyt gwałtownie rozerwał paczkę proteinowych cukierków, rozsypując zawartość w powietrzu. Mimo to jej spokojny głos był tylko trochę bardziej zduszony niż zazwyczaj, przynajmniej dopóki nie dostrzegła zbliżającej się Claire. — O, Boże — szepnęła słabym głosem. — Andy! — zawołała Claire. Odwrócił głowę w jej kierunku i odbił się od Mamy Nilli gwałtownym ruchem; skutek był taki, że rozciągnięta uprząż szarpnięciem ściągnęła go z powrotem do boku opiekunki. W tym momencie Andy zaczął krzyczeć naprawdę przeraźliwie. Jakby w odpowiedzi krwawiący chłopiec też rozpłakał się głośniej. Claire chwyciła się uchwytów tuż obok. — Claire, skarbie, tak mi przykro — powiedziała Mama Nilla, ruchami bioder usiłując przesunąć Andy’ego. — Nie mogę ci go dać. Pan Van Atta zagroził, że wyrzuci mnie z miejsca, nie zważając na to, że mam dwadzieścia lat stażu… Bóg jeden wie, kogo by przyjęli na moje miejsce… Jest tylko kilka osób, które mają porządnie poukładane w głowach… Andy przerwał jej, odbijając się ponownie. Ze złością wybił jej z ręki butelkę, która odleciała, dodając do powszechnego bałaganu kilka kropli odżywki. Claire wyciągnęła do niego ręce. — Nie mogę, naprawdę nie mogę… Och, do diabła, bierz go! — Claire po raz pierwszy słyszała Mamę Nillę klnącą. Niania odpięła uprząż i uwolniła lewy bok, który natychmiast obsiadły czekające na to pięciolatki. Krzyki Andy’ego zmieniły się w stłumione łkanie, a jego małe rączki objęły mocno Claire, która przytuliła go do siebie wszystkimi czterema rękami. Szarpnął jej koszulkę, jak kiedyś, ale tym razem bezskutecznie. Samo tylko trzymanie go w objęciach już jej wystarczało, ale niekoniecznie musiało wystarczyć jemu. Pogłaskała delikatne włoski, rozkoszując się dziecięcym zapachem, delikatnie wyrzeźbionymi uszkami, przejrzystą skórą, gęstymi rzęsami, każdą częścią jego ruchliwego ciałka. Uszczęśliwiona, wytarła mu nosek brzegiem swojej niebieskiej koszulki. — To Claire — usłyszała; któreś z pięciolatków objaśniało mniej oświeconego kolegę. — Prawdziwa mama. Podniósłszy wzrok, zobaczyła, że obserwują ją poważnie. Uśmiechnęła się do nich. Siedmiolatek z innej grupy przyniósł butelkę i zatrzymał się, obserwując Andy’ego z zainteresowaniem. Skaleczenie na czole małego czworączka przestało już krwawić i Mama Nilla mogła podjąć rozmowę. — Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest pan Van Atta? — zapytała z niepokojem. — Nie ma go! — oznajmiła Claire radośnie. — Odszedł na zawsze! Teraz my tu rządzimy. Mama Nilla zamrugała. — Claire, oni wam nie pozwolą… — Mamy pomoc — wskazała w stronę drugiego końca sali, gdzie właśnie pojawił się Leo w swoim czerwonym kombinezonie. Przy nim widoczna była jeszcze jedna postać z nogami i w kombinezonie. Co tu wciąż robił doktor Minchenko? Ogarnął ją nagły strach. Czyżby nie udało się im opróżnić habitatu z ludzi z dołu? Dopiero teraz przyszło jej na myśl, że równie zastanawiające jest, co tu właściwie robi Mama Nilla. — Dlaczego nie poszłaś do strefy bezpieczeństwa? — zapytała ją. — Nie bądź niemądra, kochanie. Och, doktor Minchenko! — Mama Nilla pomachała do niego. — Tutaj! Obaj mężczyźni, nie mając właściwej czworaczkom pewności poruszania się w stanie nieważkości, przeszli przez salę po siatce z liny, zawieszonej specjalnie w tym celu, i dołączyli do grupy Mamy Nilli. — Mam tu jednego, któremu trzeba trochę biokleju — zwróciła się Mama Nilla do doktora Minchenki, tuląc do siebie skaleczonego czworączka, gdy tylko doktor wystarczająco się zbliżył. — Co się dzieje? Czy jest już na tyle bezpiecznie, że mogłybyśmy zabrać ich z powrotem do żłobków? — Jest bezpiecznie — odparł Leo. — Ale pani będzie musiała udać się ze mną, pani Villanova. — Nie zostawię moich dzieci do chwili przyjścia innej opiekunki — oznajmiła stanowczo Mama Nilla. — A dziewięć dziesiątych działu gdzieś wyparowało, łącznie z moją przełożoną. Leo zmarszczył czoło. — Czy rozmawiała już pani z doktor Yei? — Nie… — Najlepszych zostawili na koniec — stwierdził ponuro doktor Minchenko. — Z całkiem oczywistych przyczyn — dodał i zwrócił się do opiekunki: — GalacTech właśnie zamknął projekt Cay, Liz. Nawet nie konsultując się ze mną! — Bezceremonialnie przedstawił jej scenariusz zakończenia projektu. — Właśnie pisałem protest, ale pan Graf mnie uprzedził. Podejrz ewam też, że załatwił całą sprawę dużo skuteczniej. Pacjenci przejmują szpital. Uważa, że będzie w stanie przekształcić habitat w statek-kolonię. Myślę… wolę wierzyć, że mu się powiedzie. — Czy to znaczy, że całe to zamieszanie to pana robota? — Mama Nilla spojrzała na Lea, a potem, najwyraźniej oszołomiona, rozejrzała się wokół. — Myślałam, że Claire tylko tak coś plecie… Kiedy doktor Minchenko udzielał wyjaśnień, pozostałe dwie opiekunki zbliżyły się do nich i unosiły się teraz w powietrzu, nie mniej zaskoczone. — GalacTech chyba nie oddaje panu habitatu… prawda? — zapytała słabym głosem Mama Nilla. — Nie, pani Villanova — tłumaczył Leo cierpliwie. — Kradniemy go. Oczywiście nie śmiałbym prosić, by angażowała się pani w nielegalną działalność, więc gdyby zechciała pani udać się ze mną do kapsuły ratunkowej… Mama Nilla rozglądała się po sali. Starsze czworaczki wyprowadzały już małymi grupkami dzieci. — Ale te dzieciaki nie poradzą sobie z tymi wszystkimi maluchami! — Będą musiały — odparł Leo. — Nie, nie… Nie sądzę, żeby miał pan chociaż mętne pojęcie, ile pracy wymaga zajmowanie się tym działem! — Nie ma żadnego — potwierdził doktor Minchenko, w zamyśleniu pocierając wargi palcem wskazującym. — Nie mamy wyboru — wycedził Leo przez zęby. — A teraz, dzieciaki, puśćcie panią Villanova — zwrócił się do obejmujących ją czworaczków. — Musi iść ze mną. — Nie! — zaprotestowało jedno z dzieci, owinięte wokół jej kolana. — Ma nam poczytać po obiedzie, obiecała! Skaleczony maluch znowu rozpłakał się. Jakaś dziewczynka pociągnęła opiekunkę za rękaw i szepnęła głośno: — Mamo Nillo! Muszę iść do łazienki! Leo przejechał palcami po włosach, po czym rozprostował dłonie z wyraźnym wysiłkiem. — Proszę pani, już dawno powinienem być w skafandrze i na zewnątrz, naprawdę nie mam czasu na kłótnie. Wy wszystkie — spojrzał na pozostałe dwie opiekunki — jazda! W oczach Mamy Nilli pojawił się błysk. Wyciągnęła przed siebie ramię z uczepionym czworączkiem, którego niebieskie oczy obserwowały Lea z obawą. — Czy w takim razie pan zaprowadzi tę dziewczynkę do łazienki? Dziewczynka i Leo patrzyli na siebie z jednakowym przerażeniem. — Na pewno nie — wykrztusił inżynier. — Zabierze ją któreś z czworaczków. Claire?… Po drobiazgowym, trwającym aż do tej pory śledztwie Andy wybrał właśnie ten moment, by rozpłakać się z powodu braku mleka w piersi matki. Claire próbowała go uspokoić, poklepując pieszczotliwie po pleckach. Sama miała ochotę się rozpłakać, widząc jego rozczarowanie. — Nie śmiałbym oczekiwać — wtrącił uprzejmie doktor Minchenko — że okazałabyś chęć polecenia z nami, Liz? Oczywiście, powrót byłby już niemożliwy. — Z nami? — Mama Nilla spojrzała na niego ostro. — Czy pan przykłada rękę do tej bzdury? — W zasadzie tak. — W takim razie zgoda. — Ale pani nie może… — zaczął Leo. — Graf — przerwał mu doktor Minchenko — czy przy tym pańskim dramatycznym przedstawieniu na temat spadku ciśnienia obecne tu panie miały jakikolwiek powód, by wierzyć, że będą miały czym oddychać, jeżeli zostaną ze swoimi czworaczkami? — Nie — odparł Leo. — Nawet o tym nie pomyślałam — odezwała się jedna z opiekunek, nagle zakłopotana. — A ja tak — stwierdziła druga, spoglądając groźnie na Lea. — Wiedziałam, że w segmencie gimnastycznym są dodatkowe zapasy powietrza — oświadczyła Mama Nilla. — Tak mówili na ćwiczeniach. Cały nasz dział powinien był tu przyjść. — Skierowałem ich gdzie indziej — wyjaśnił krótko Leo. — Cały dział powinien panu powiedzieć, żeby się pan odpieprzył — dodała spokojnie Mama Nilla. — Pozwoli pan, że powiem to teraz w imieniu nieobecnych. — Uśmiechnęła się lodowato do inżyniera. — Ale ja nie mogę z wami lecieć — zwróciła się z niepokojem jedna z opiekunek do Mamy Nilli. — Mój mąż pracuje na dole. — Nikt pani nie prosi! — ryknął Leo. — Przepraszam — dodała druga opiekunka, ignorując Lea i zwracając się do Mamy Nilli. — Przepraszam, Liz. Po prostu nie mogę. Nie udźwignęłabym tego. — Właśnie o to chodzi. — Leo położył rękę na wybrzuszeniu w kombinezonie, po czym zmienił zdanie i zamiast tego starał się zachęcić opiekunki do wyjścia machaniem ramion. — W porządku, dziewczęta. Rozumiem. — Mama Nilla z pewnym wysiłkiem zachowała spokój. — Ja chyba zostanę na posterunku. Przecież na to stare ciało nikt nie czeka. — Zaśmiała się nieco wymuszonym śmiechem. — A zatem bierzesz odpowiedzialność za ten dział? — upewnił się doktor Minchenko. — Rządź nim tak, jak tylko się da i jak potrafisz. W razie czego przyjdź do mnie. Skinęła głową; wyglądała na trochę oszołomioną, jakby dopiero zaczął do niej docierać ogrom zadania, którego się podjęła. Doktor Minchenko zajął się chłopcem z rozcięciem na czole. Leowi udało się wreszcie zmobilizować dwie pozostałe kobiety. — Ruszajmy wreszcie. Muszę jeszcze opróżnić chłodnię na warzywa. — Tu się dzieją takie rzeczy, a on zamierza sprzątać sobie lodówkę? — mruknęła pod nosem Mama Nilla. — Szaleństwo… — Mamo Nillo, muszę iść zaraz. — Dziewczynka mocno objęła swoje ciałko wszystkimi czterema rękami dla podkreślenia wagi swoich słów, więc Mama Nilla chwyciła ją i oddaliła się pośpiesznie. Andy wciąż manifestował swoje oburzenie i rozczarowanie. — Hej, mały — zwrócił się do niego doktor Minchenko — tak się nie mówi do mamy… — Nie mam mleka — wyjaśniła Claire. Z ponurą miną podała Andy’emu butelkę, którą ze złością wytrącił jej z ręki. Kiedy spróbowała zostawić go na chwilę samego, żeby ją złapać, owinął się wokół jej ramienia i zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Jedno z pięciolatków zwinęło się w kłębek i zatkało sobie uszy wszystkimi czterema rękami. — Chodź z nami do szpitala — powiedział doktor Minchenko z pełnym zrozumienia uśmiechem. — Myślę że mam coś, co zlikwiduje ten problem. Chyba że chcesz go już zacząć odstawiać, czego bym akurat nie polecał. — Och, proszę — szepnęła Claire z nadzieją. — Minie parę dni, zanim wszystko zacznie znowu funkcjonować — ostrzegł ją. — W końcu nie karmiłaś przez jakiś czas. Ale i tak od przyjazdu nie miałem żadnej okazji, by was dwoje zbadać… Claire ochoczo ruszyła za doktorem; nawet Andy przestał płakać. Pramod jednak nie żartował na temat tych zacisków, pomyślał z westchnieniem Leo, obserwując nadtopiony kawał me-talu. Wystukał dane na klawiaturze komputera unoszącego się obok; zrobił to powoli i trochę niezgrabnie, bo dłonie miał uwięzione w rękawicach skafandra ciśnieniowego. Ta akurat rura należała do systemu kanalizacji. Zadanie niezbyt przyjem ne, ale błąd popełniony tutaj miałby skutki równie fatalne jak błąd popełniony gdziekolwiek indziej na habitacie. I o wiele paskudniejsze, pomyślał Leo z ponurym uśmiechem. Spojrzał na Bobbi i Pramoda, zawieszonych w próżni obok niego w swoich srebrzystych skafandrach. Pięć innych brygad czworaczków pracowało na powierzchni habitatu, a mały pchacz czekał w pobliżu. W tle obracała się oświetlona słońcem tarcza Rodeo. Z pewnością byli w tej chwili najkosztowniejszymi hydraulikami w całej galaktyce. Plątanina rozmaicie pooznaczanych rur łączyła niczym pępowina jeden segment habitatu z drugim; rury i rurki ukryte były pod zewnętrzną osłoną, która zabezpieczała je przed bombardowaniem mikropyłów i innymi możliwymi uszkodzeniami. Należało przegrupować segmenty w podłużne wiązki, które mogłyby wytrzymać przyśpieszenie. Wszystkie wiązki, sczepione razem jak kontenery, utworzyłyby solidną, stabilną masę; w każdym razie przy stosunkowo niewielkim przyśpieszeniu, o jakie chodziło Leowi. Jak stadko zaprzężonych hipopotamów. Ale przegrupowanie segmentów łączyło się ze zmianą wszystkich połączeń między nimi, a tych było naprawdę bardzo dużo. Leo dojrzał kątem oka jakiś ruch. Hełm Pramoda przechylił się tak samo jak Lea. — I już ich nie ma — stwierdził, a w jego głosie mieszały się triumf i żal. Kabina ratunkowa z ostatnimi członkami planetarnego personelu leciała bezgłośnie przez próżnię w stronę portu. A więc koniec z ludźmi z nogami. Zostało ich na habitacie czworo: on sam, doktor Minchenko, Mama Nilla i lekko niezrównoważony młody człowiek, który po wyciągnięciu z kanału wentylacyjnego oznajmił, wymachując kluczem, że jest szaleńczo zakochany w czwororęcznej dziewczynie z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych i zdecydowanie oparł się wepchnięciu do kabiny ratunkowej. Jeżeli powróci mu rozsądek, można go będzie jeszcze wysadzić na Oriencie IV, kiedy tam dotrzemy, pomyślał Leo. Teraz mógł wybierać jedynie między zastrzelęniem go a zapędzeniem do pracy. Spojrzał na klucz i zdecydował się na to drugie. Czas. Wydawało mu się, że szybko mijające sekundy wiją się wokół jego ciała, pod skafandrem, jak jakieś robaki. Ostatnia grupa usuniętych stąd ludzi z dołu szybko spotka się z pierwszą; uzyskanie pełnego obrazu sytuacji nie zajmie im długo. Leo wiedział, że wkrótce potem GalacTech rozpocznie akcję odwetową. Nie trzeba być inżynierem, by od razu dostrzec tysiąc słabych punktów habitatu. Teraz jedyne, co pozostało czworaczkom, to natychmiastowa ucieczka. Leo napomniał sam siebie, że zachowanie stoickiego spokoju to jedyny sposób na wydostanie się z tego wszystkiego z życiem. Nie wolno nigdy o tym zapominać. Z powrotem całą uwagę skierował na to, co należało zrobić w tej chwili. — W porządku. Bobbi, Pramod, bierzemy się do roboty. Przygotujcie się z awaryjnymi blokadami na obu końcach i załatwimy tego potwora. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Wygnańcy ustępowali z drogi Bruce’owi Van Atta, który jak pocisk wypadł z luku do sali przylotów pasażerów w Porcie Trzecim na Rodeo. Musiał jednak zatrzymać się na moment, opierając ręce na kolanach, żeby pokonać nagłą falę mdłości, spowodowaną gwałtownym powrotem do przyciągania planetarnego. Mdłości i wściekłości. Przez całą trwającą kilka-godzin podróż po orbicie Rodeo w odciętym Segmencie Wykładowym Van Atta czuł straszliwą pewność, że Graf zamierza ich wszystkich zamordować; czuł tę pewność mimo masek gazowych świadczących o czymś wręcz przeciwnym. Graf zdecydowanie nie byłby dobrym żołnierzem, myślał nieco później. To oczywiste, że nie należy upokarzać takiego człowieka jak ja, a potem pozostawiać go przy życiu. Będziesz żałował, że mnie oszukałeś, Graf, a jeszcze bardziej, że mnie nie zabiłeś, kiedy miałeś okazję. Z trudem opanował gniew. Na Stacji Transferowej, przeładowanej po niespodziewanym przybyciu trzystu osób, zażądał, by przyjęto go na pokład pierwszego odlatującego promu. Nie spał przez dwadzieścia godzin, odkąd śluza powietrzna odczepionego segmentu połączyła się ze śluzą statku pasażerskiego wysłanego ze Stacji. On i pozostali pracownicy Habitatu Cay opuścili grupkami swój ciasny pojazd-więzienie i zostali przetransportowani na Stację Transferową. Informacja. Minął prawie cały dzień, odkąd zostali wypędzeni z Habitatu Cay. Musi uzyskać informacje. Wsiadł do kolejki nadziemnej i skierował się do budynku administracji Portu Trzeciego. Doktor Yei deptała mu po piętach, nieustannie zawracając czymś głowę. Nie zwracał na nią uwagi. Dostrzegł własne, niezbyt wyraźne odbicie w pleksiplasti-kowych ścianach rury, kiedy kolejka przesuwała się nad lądowiskiem portu. Prezentował się fatalnie. Wyprostował się i wciągnął brzuch. Nie pojawi się przed administratorami, wyglądając na pokonanego lub słabego. Słabość może okazać się zgubna. Spojrzał poprzez swoje blade odbicie na leżący poniżej port. Na jego odległym końcu, na stacji jednotorowej kolejki towarowej, kontenery zaczynały już tworzyć stos. Ach, tak — te cholerne czworaczki też były ogniwem w tym łańcuchu. Słabym ogniwem, pękniętym ogniwem, wkrótce do zastąpienia przez jakieś inne. Do centrum komunikacyjnego dotarł jednocześnie z główną administrator Portu Trzeciego, Chalopin. Po piętach deptał jej ten idiota, kapitan ochrony, jak mu tam, ach, tak, ten idiota Bannerji. — Co tu się, do diabła, dzieje? — warknęła bez wstępów Chalopin. — Jakiś wypadek? Dlaczego nie poprosiliście o pomoc? Kazali nam wstrzymać wszystkie loty… Musieliśmy wycofać duży transport do rafinerii. — No to go sobie zatrzymajcie. Albo skontaktujcie się ze Stacją Transferową. Wasze towary to nie moja działka. — Owszem, pańska! Administrowanie towarami na orbicie przekazano rok temu projektowi Cay. — Eksperymentalnie. — Zaskoczony, zmarszczył czoło. — Mo że to i moja działka, ale w tej chwili na pewno nie jest to mój największy problem. Niech pani posłucha, mamy tam gigantyczny kryzys. — Zwrócił się do jednego z operatorów — Czy w ogóle można się połączyć z Habitatem Cay? — Nie odpowiadają — odparł niepewnym głosem operator. — Wygląda to tak, jakby wyłączono regularną telemetrię. — Dajcie mi coś! Widzenie teleskopowe, cokolwiek. — Może uda mi się uzyskać obraz z jednego z satelitów komunikacyjnych — powiedział operator. Mrucząc coś pod nosem, odwrócił się do swojej klawiatury. Po kilku minutach na ekranie pojawił się niewielki, płaski obraz Habitatu Cay, widziany z synchronicznej orbity. Operator powiększył obraz. — Co oni robią? — zapytała zaskoczona Chalopin. Van Atta gapił się w ekran. Co to za szalony wandalizm? Habitat wyglądał jak skomplikowana, trójwymiarowa układanka, rozrzucona w przestrzeni przez jakieś niechlujne dziecko. Poodczepiane segmenty unosiły się beztrosko w przestrzeni pod wszystkimi możliwymi kątami. Między nimi uwijały się niewielkie srebrzyste figurki. Baterie słoneczne w tajemniczy sposób skurczyły się do jednej czwartej swych normalnych rozmiarów. Czyżby Graf realizował jakiś obłąkańczy plan ufortyfikowania habitatu? I tak nic mu to nie pomoże.Van Atta zaklął pod nosem. — Czy oni przygotowują się do oblężenia albo coś takiego? — zapytała na głos doktor Yei, której myśli najwyraźniej biegły podobnym torem. — Przecież muszą zdawać sobie sprawę z tego, że nie mają żadnych szans… — Kto wie, co sobie myśli ten przeklęty głupiec Graf — jęknął Van Atta. — Ten człowiek oszalał. Możemy rozwalić te instalacje na kawałki z dużej odległości na co najmniej tuzin sposobów, nawet bez wojskowego wyposażenia. Albo po prostu poczekać, aż wyzdychają tam z głodu. Sami siebie złapali w pułapkę. On nie jest zwykłym szaleńcem, on jest po prostu skończonym kretynem. — A może — zasugerowała ostrożnie Yei — chodzi im jedynie o to, by spokojnie żyć sobie dalej, tam, na orbicie. Dlaczego nie? — Akurat. Mam zamiar ich stamtąd ściągnąć, i to natychmiast. Nieważne jak… Żadna banda żałosnych mutantów nie wywinie mi się po sabotażu na taką skalę. Sabotaż… Kradzież… Terroryzm… — To nie są mutanci — zaprotestowała Yei. — To genetycznie zaprojektowane dzie… — Proszę pana, panie Van Atta — wykrztusił jeden z operatorów. — Mam dla pana pilną wiadomość na wszystkich kanałach. Może ją pan odebrać tutaj? Yei umilkła, rozkładając tylko ręce. — Co znowu? — mruknął Van Atta, siadając przed komunikatorem. — To nagrana wiadomość od szefa stacji towarowej przy punkcie Skoku — wyjaśnił technik. — Włączam. Twarz szefa stacji w pukcie Skoku pojawiła się przed Van Attą; spotkał go może jeden raz, jeszcze podczas swoich pierwszych dni tutaj. Niewielką stację przy punkcie Skoku obsadzono personelem sprowadzonym z Orientu IV i pozostawiono pod zarządem Orientu, a nie Rodeo. Pracownikami byli ludzie z Unii, którzy nie mieli żadnych kontaktów z Rodeo, a tym bardziej z czworaczkami, które kiedyś miały ich zastąpić. Zarządcy stacji najwyraźniej bardzo się śpieszyło, bo wyrzucił z siebie obowiązkowe formułki identyfikacyjne i natychmiast przeszedł do rzeczy. — Co się z wami, do diabła, dzieje? Załoga mutantów tylko co pojawiła się Bóg wie skąd, porwała pilota-skoczka, postrzeliła innego i uprowadziła towarowego Superskoczka GalacTechu. Ale zamiast nim wyskoczyć, skierowali się z powrotem w stronę Rodeo. Kiedy poinformowaliśmy o tym ochroniarzy na Rodeo, oni stwierdzili, że to pewnie mutanci od pana. Czy jest ich tam więcej? Czy oni wydostali się na wolność? Chcę usłyszeć odpowiedź, do cholery. Mam pilota w szpitalu, sterroryzowanego mechanika i załogę na granicy paniki. — Sądząc z wyrazu twarzy, zarządca stacji sam był na krawędzi paniki. — Koniec przekazu! — Kiedy przyszła ta wiadomość? — zapytał tępo Van Atta. Operator rzucił okiem na monitor. — Dwanaście godzin temu, proszę pana. — Czy on uważa, że porywaczami były czworaczki? Dlaczego mnie nie poinformowano… — Wzrok Van Atty padł na Bannerjiego, który z szyderczą miną stał u boku Chalopin. — Dlaczego ochrona nie poinformowała mnie o tym od razu? — Kiedy nadeszła wiadomość o tym incydencie, był pan nieosiągalny — odparł kapitan z kamienną twarzą. — Od tego czasu obserwujemy D-620; nie zmienił kursu, leci prosto w stronę Rodeo. Nie odpowiada na nasze wywoływanie. — Co pan robi w tej sprawie? — Obserwujemy. Nie otrzymałem jeszcze rozkazów, by robić cokolwiek. — Dlaczego nie? Gdzie jest Norris? Norris był szefem Operacji na Rodeo i całej strefy wokół niego; powinien się tym zająć. Co prawda, projekt Cay właściwie mu nie podlegał, szefem Van Atty była bezpośrednio wiceprezes Operacji w głównym biurze GalacTechu. — Doktor Norris bierze udział w konferencji dotyczącej rozwoju materialnego na Ziemi — oznajmiła Chalopin. — Na czas jego nieobecności ja go zastępuję. Kapitan Bannerji i ja rozważaliśmy możliwość wsadzenia jego ludzi na prom ratunkowy Portu Trzeciego i podjęcia próby odbicia porwanego statku. Jednak wciąż nie wiemy, kim właściwie są ci ludzie ani czego chcą. Wiemy jednak, że najprawdopodobniej wzięli zakładnika, a zatem musimy działać ze zwiększoną ostrożnością. W związku z tym na razie pozwoliliśmy im się zbliżyć; staramy się uzyskać na ich temat jak najwięcej informacji. — Przeszyła go wzrokiem. — I tu docieramy prosto do pana, panie Van Atta. Czy ten incydent jest w jakiś sposób związany z tym pańskim kryzysem na Habitacie Cay? — Nie widzę… — zaczął Van Atta, ale przerwał, bo właśnie w tym momencie zobaczył ów związek. — Sukinsyn… — szepnął. — Panie Kryszno — odezwała się Yei i odwróciła się, by spojrzeć na obraz rozmontowanego habitatu unoszącego się wysoko nad nimi. — To niemożliwe… — Graf jest szalony. Zwariował, to zwariowany megaloman. On nie może tego zrobić… Van Atta wytężył pamięć, przywołując wszystkie znane mu dane techniczne: masa, moc, dystans… Tak, trochę okrojony habitat, gdyby odrzucić część mniej potrzebnych segmentów, mógłby zostać wciągnięty przez Superskoczka do czarnej dziury, jeśli dałoby się go odpowiednio ustawić przy odległym punkcie Skoku. Całość… — Oni chcą porwać cholerną całość… — wyrwało się Van Atcie na głos. Yei załamała ręce. — Niemożliwe, nie poradzą sobie. Przecież to jeszcze dzieci! Zaprowadzi ich prosto na śmierć! To zbrodnia! Kapitan Bannerji i administrator portu popatrzyli na siebie. Bannerji zacisnął wargi i dłonią wykonał gest, jakby chciał powiedzieć: “Panie mają pierwszeństwo”. — A zatem uważa pan, że te dwa incydenty są ze sobą powiązane? — zapytała Chalopin. Van Atta chodził tam i z powrotem, jakby szukał miejsca, z którego mógłby spojrzeć pod innym kątem na dwuwymiarowy obraz habitatu. — Tworzą cholerną całość! — wrzasnął nagle. — Tak, właśnie tak uważamy — odpowiedziała za niego Yei. Van Atta chodził dalej, mamrocząc: — Do diabła, już go rozmontowali! Nie będzie dość czasu, by ich wziąć głodem! Musimy ich powstrzymać inaczej. — Pracownicy projektu Cay byli bardzo zdenerwowani z powodu nagłego zamknięcia projektu — wyjaśniała Yei. — Dowiedzieli się o tym przedwcześnie. Bali się przeniesienia na planetę, nie są przyzwyczajeni do grawitacji. Nie miałam możliwości wprowadzenia ich w sytuację stopniowo. Myślę, że mogą próbować… jakoś uciec. Oczy kapitana Bannerjiego otworzyły się szeroko. Oparł się jedną ręką na konsoli i wpatrzył w obraz. — Popatrzmy na miłego ślimaka, który niesie swój dom na grzbiecie i w chłodny deszczowy dzień wyrusza w drogę, z której nie ma powrotu — wymamrotał. Van Atta odsunął się od nagle rozpoetyzowanego kapitana ochrony. — Broń — powiedział. — Jaką broń ma na wyposażeniu wasza służba? — Ogłuszacze — odparł Bannerji, prostując się; przyglądał się uważnie paznokciowi prawego kciuka. Czyżby w jego oczach pojawił się szyderczy błysk? Nie, nie odważyłby się. — Chodzi mi o wasz prom — zirytował się Van Atta. — Na pokładzie. Przecież nie możecie być groźni, nie mając zębów. — Na pokładzie są dwa lasery średniej mocy. Ostatni raz używaliśmy ich do… Chwileczkę… żeby przepalić pień drzewa, który zatrzymywał wodę w rzece, co zagrażało obozowi badawczemu. — No tak, ale to i tak więcej, niż mają oni — stwierdził podekscytowany Van Atta. — Możemy zaatakować habitat… Albo Superskoczka… Właściwie to jedno i drugie. Nie można pozwolić na to, żeby się połączyli. Tak, najpierw statek. Bez niego habitat będzie tkwił w miejscu i możemy go załatwić stąd. Czy wasz prom ma dość paliwa i może startować, Bannerji? Doktor Yei zbladła. — Chwileczkę! Kto tu mówi o jakimś ataku? Nie nawiązaliśmy jeszcze z nimi kontaktu. Jeżeli porywaczami są rzeczywiście czworaczki, jestem pewna, że uda mi się przekonać ich, by posłuchali zdrowego rozsądku… — Za późno na zdrowy rozsądek. Teraz trzeba działać. — Upokorzenie roznieciło ogień w piersi Van Atty, a strach go jeszcze podsycał. Kiedy zarząd firmy dowie się, do jakiego stopnia stracił panowanie nad sytuacją… Lepiej, żeby do tego czasu je odzyskał. — Tak, ale… — Yei oblizała wargi. — Łatwo jest grozić, jednak rzeczywiste użycie siły może być niebezpieczne… Nawet destruktywne… Chyba lepiej byłoby najpierw uzyskać jakieś upoważnienie. Gdyby coś poszło nie tak, musielibyśmy za to odpowiedzieć. Van Atta stanął i zamyślił się. — To strata czasu — oznajmił w końcu. — Mógłby minąć nawet cały dzień, zanim zdołalibyśmy skontaktować się z zarządem filii na Oriencie IV. A jeżeli oni zdecydują, że sprawa przekracza ich kompetencje, i przekażą ją Apmad na Ziemi, upłynie wiele dni, zanim uzyskamy odpowiedź. — Ale to wszystko i tak potrwa jeszcze dobrych kilka dni, prawda? — Yei wpatrywała się w niego intensywnie. — Nawet jeżeli uda im się przyczepić habitat do Superskoczka, nie będą mogli odlecieć stąd od razu. Konstrukcja nie wytrzymałaby przyśpieszenia, poszłoby za dużo paliwa… Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Czy nie byłoby lepiej zdobyć to upoważnienie? Wtedy, jeżeli coś pójdzie źle, nie będzie to pańska wina. — Cóż… Typowe dla tego mięczaka, Yei, pomyślał. Niemal słyszał, jak mówi: “A teraz wszyscy usiądźmy i podyskutujmy o tym jak cywilizowani ludzie…” Był na siebie wściekły, że pozwala sobą kierować, ale mimo wszystko nie mógł odmówić jej racji: krycie własnego tyłka było podstawą przeżycia, nawet tych najsilniejszych. — Cóż… Nie, do cholery! Jedyne, co mogę zagwarantować, to to, że GalacTech spróbuje całe to fiasko zachować w sekrecie. Na pewno nie będą sobie życzyli plotek o tym, jak to ich mali mutanci wydostali się na wolność i zdziczeli. Lepiej będzie załatwić ten problem, nie wychodząc poza Rodeo. — Zwrócił się do Bannerjiego. — Zatem naszym pierwszym zadaniem jest odzyskać statek albo przynajmniej jakoś go unieruchomić. — To byłby wandalizm — stwierdził Bannerji, spoglądając niewzruszenie w przestrzeń. — A poza tym, jak to już panu kiedyś przypomniano, służba bezpieczeństwa Portu Trzeciego panu nie podlega, panie Van Atta. — Spojrzał znacząco na swoją szefową, która stała obok, przysłuchując się wymianie zdań i szarpiąc nerwowo kosmyk włosów, który wymknął się z jej eleganckiej fryzury. — To prawda — przyznała. — Habitat to jest pański problem, panie Van Atta, ale porwanie tego statku podlega mojej jurysdykcji niezależnie od tego, czy oba incydenty są powiązane, czy też nie. A poza tym tam na górze wciąż jeszcze jest mój prom towarowy, chociaż Stacja Transferowa przesłała wiadomość, że wyciągnęła jego załogę z kapsuły ratunkowej. Van Atta stał, dysząc ciężko. Zastopowany przez tę cholerną babę. Wszystkie swoje argumenty Yei kierowała tak naprawdę do Chalopin, zrozumiał nagle. I w dodatku ją przekonała. — Niech tak będzie — wycedził w końcu. — Odeślemy całą tę sprawę do zarządu. A potem przekonamy się, kto tu dowodzi. Yei zamknęła na chwilę oczy, jakby z ulgą. Na polecenie Chalopin operator zaczął przygotowywać systemy do przekazania zakodowanej wiadomości najwyższej wagi do Zarządu Okręgowego. Miała zostać wysłana z prędkością światła na stację przy czarnej dziurze, tam nagrana, podana najbliższym skaczącym statkiem, a potem znowu wysłana przez radio do celu. — A tymczasem — zwrócił się Van Atta do Chalopin — co zamierza pani zrobić z tym porwaniem? — Zachować ostrożność — odparła spokojnie. — Przecież wiemy, że w grę wchodzi zakładnik. — Poza tym nie mamy jeszcze pewności, czy ktoś z personelu GalacTechu nie został na habitacie — wtrąciła doktor Yei. Van Atta jęknął; nie mógł jej zaprzeczyć. Ale jeżeli na habitacie wciąż przetrzymuje się kogoś z dołu, zarząd z pewnością zrozumie potrzebę natychmiastowej interwencji. Powinien natychmiast skontaktować się ze Stacją Transferową i zapytać o ostateczną liczbę osób, które dotarły tam z habitatu. Jeżeli ci tchórzliwi idioci zmuszą go do siedzenia na tyłku przez parę następnych dni, może przynajmniej robić plany na później, kiedy już będzie miał rozwiązane ręce. A z pewnością mu je rozwiążą, prędzej czy później. Widział przecież, jak bardzo przeraził Apmad problem czworączków-mutantów. Kiedy dotrze do niej wiadomość o tej aferze, wyskoczy na trzy metry w górę, niezależnie od zakładników. Van Atta zmrużył oczy. — Hej — odezwał się nagle. — Nie jesteśmy jednak tak bezradni, jak wam się wydaje. Ja też mam zakładnika! — Naprawdę? — spytała zaskoczona Yei i uniosła bezwiednie rękę do szyi. — Jasne. I pomyśleć, że niemal o tym zapomniałem. Przecież ten potworek Tony jest wciąż tutaj! Tony — prymus Graf a i ulubiony kutas tej małej dziwki Claire, a ona była z pewnością przywódcą tego całego burdelu. Niech go diabli, jeżeli właśnie ona nie będzie umiała teraz odwrócić sytuacji na jego korzyść. — Odwrócił się na pięcie. — Chodź, Yei! Teraz te małe potworki zaczną odpowiadać na nasze wywoływanie! Piloci mogą sobie przysięgać, że ich statki są piękne, pomyślał Leo, kiedy D-620 bezdźwięcznie pojawił się w polu widzenia, ale jego zdaniem Superskoczek najbardziej przypominał wyglądem ogromną mechaniczną ośmiornicę. Znajdujący się z przodu element w kształcie kokonu zawierał kabinę pilota i pomieszczenia dla załogi. Przed skutkami przyśpieszenia chroniła go spłaszczona tarcza, a przed skutkami promieniowania — niewidzialna magnetyczna muszla. Dalej ciągnęły się niezwykle długie, połączone parami ramiona. Dwa z nich były takie same jak w najzwyklejszym kosmicznym pchaczu, a pozostałe dwa zawierały samo serce statku, generatory pola Neckli-na, które w czasie Skoku niosły statek przez przestrzeń czarnej dziury. Między czterema potężnymi ramionami znajdowała się wolna przestrzeń, zwykle zajęta przez kontenery. Będzie wyglądał lepiej, kiedy tę pustą przestrzeń zajmą segmenty habitatu, zdecydował Leo. W tym momencie może nawet i on sam nazwie statek pięknym. Zdecydowanym poruszeniem brody Leo wywołał na wewnętrzną stronę hełmu dane na temat mocy i zapasów paliwa w skafandrze. Miał akurat dość czasu, by zobaczyć, jak pierwsza konfiguracja segmentów zostanie wepchnięta na miejsce i umocowana; potem musi zrobić przerwę, by uzupełnić zapasy. Zresztą na tę przerwę był gotowy już od wielu godzin. Zamrugał powiekami; piekły go z całą pewnością nabiegłe już krwią oczy. Przez rurkę pociągnął kolejny łyk gorącej kawy ze zbiorniczka. Przydałaby się także świeża kawa. Ta, którą teraz pił, przebywała na zewnątrz tyle samo czasu co on i była już niesmaczna, mętna i z pewnością zielonkawa. D-620 ustawił się obok habitatu, precyzyjnie dopasowując prędkość, a potem wyłączył silniki. Zgasły światła włączone podczas lotu, a zapaliły się światła postojowe, sygnalizujące, że można bezpiecznie się zbliżyć. Rzędy lamp oświetliły nagle przestrzeń na towary, jakby mówiąc: “Witamy na pokładzie”. Spojrzenie Lea padło na sekcję osobową, która sprawiała wrażenie maleńkiej przy potężnych ramionach. Kątem oka dostrzegł kabinę, odstrzeloną od statku i zmierzającą w stronę segmentów habitatu. Ktoś wybierał się do domu. — Silver? Ti? Musiał porozmawiać z Ti najszybciej, jak się da. Ciężar, z którego istnienia nie zdawał sobie nawet sprawy, spadł mu z serca. Silver wróciła bezpiecznie. Poprawił się — wszyscy wrócili. Ale nie byli jeszcze bezpieczni. Uruchomi! silniki skafandra i dołączył do swojej drużyny. Pół godziny później Leo odetchnął z ulgą, kiedy pierwszy zespół segmentów wsunął się bezpiecznie w objęcia D-620. W najgorszych scenariuszach, których nie eliminowało bezustanne sprawdzanie obliczeń, wyobrażał sobie, że coś nie pasuje, a w związku z tym następują nie kończące się opóźnienia i poprawki. Fakt, że z dołu nie usłyszeli jeszcze nic oprócz ponawianych wezwań do nawiązania kontaktu, też go nie uspokajał. Zarząd GalacTechu na Rodeo będzie musiał w końcu wykonać jakiś ruch, a on w żaden sposób nie mógł zareagować, dopóki ten ruch nie zostanie wykonany. Pozorny paraliż Rodeo nie może już potrwać dużo dłużej. Tymczasem nadeszła pora na przerwę. Może uda się wyciągnąć od doktora Minchenki coś na ból głowy, coś, co zastąpiłoby osiem godzin straconego snu, których i tak nie odzyska. Leo wystukał numery kanału przywódców drużyn. — Bobbi, teraz ty tu dowodzisz. Wchodzę do środka. Pramod, ty wracaj ze swoimi, jak tylko skończycie mocować. Bobbi, sprawdź, czy następne segmenty są mocno połączone, zanim dopasujesz i połączysz wszystkie śluzy, dobrze? — Tak jest, Leo. Już się robi. — Bobbi pomachała na znak zrozumienia dolną ręką z drugiego końca połączonych segmentów. Kiedy Leo się odwrócił, jeden z jednoosobowych minipcha-czy, pomagających wepchnąć zespół segmentów na miejsce, odczepił się i zawrócił, przygotowując się do pomocy przy następnych. Nagle jeden z jego silników manewrowych zakrztusił się, a potem wystrzelił niebieskim promieniem. Pchacz coraz bardziej przyśpieszał obroty. Wymknął się spod kontroli — pomyślał Leo. Zanim wystukał na komunikatorze numer właściwego kanału, obroty zmieniły się w gwałtowne wirowanie. Pchacz poleciał naprzód, cudem nie zderzając się z jednym z czworaczków. Leo patrzył z przerażeniem, jak odbija się od nasady jednego z ramion z generatorami i leci w przestrzeń. Z komunikatora dobywał się tylko niezrozumiały krzyk. Leo zmienił kanały. — Vatel! — zawołał do czworączka obsługującego najbliższy z małych pchaczy. — Leć za nią! Drugi pchacz zawrócił i przemknął obok niego. Leo przez szerokie przednie okno dostrzegł ruch jednej z ukrytych w rękawicach rąk Vatela, który w ten sposób potwierdzał przyjęcie rozkazu. Leo powstrzymał chęć udania się za nim. Niewiele mógł zrobić w skafandrze niemal już pozbawionym mocy. Wszystko zależało teraz od Vatela. Błąd człowieka — czworączka — czy mechaniczny defekt? To szybko można stwierdzić, jak tylko pchacz zostanie złapany. Jeśli zostanie złapany… Odpędził od siebie tę myśl i podleciał do nasady prętu generatora. W miejscu, gdzie uderzył pchacz, ziała w obudowie głęboka szczerba. To tylko obudowa, pomyślał Leo, starając się uspokoić samego siebie, jej zadaniem jest przecież chronienie wnętrza przed uszkodzeniami w takich właśnie wypadkach, prawda? Sycząc pod nosem, Leo wsunął się w szczelinę wielkości człowieka. O Boże. Zwierciadło wirowe było pęknięte. Mające trzy metry w najszerszym miejscu, wypolerowane z największą precyzją, zwierciadło wirowe było główną częścią systemu skokowego, ono właśnie odbijało, absorbowało albo wzmacniało, zależnie od potrzeb, pole Necklina, generowane przez pręty wedle woli pilota. A teraz było pęknięte, zimny tytan nie wytrzymał mimo całej swej odporności siły uderzenia. Pojawiło się drugie światło. Leo obejrzał się i zobaczył obok siebie Pramoda. — Czy jest tak źle, jak wygląda? — wykrztusił Pramod do komunikatora. — Tak — westchnął Leo. — Nie można tego po prostu zespawać, prawda? — głos Pramoda stawał się coraz wyższy. — Co teraz zrobimy? Zmęczenie i strach, chyba najgorsza kombinacja z możliwych, opanowały Lea, musiał zdobyć się na ogromny wysiłek, by jego własny głos zabrzmiał rzeczowo. — Odczyt mocy mojego skafandra mówi, że teraz idziemy do środka na przerwę. Potem zobaczymy. Ku olbrzymiej uldze Lea, zanim jeszcze zdążył zdjąć skafander, Vatel złapał zepsuty pchacz i sprowadził z powrotem do jego segmentu w habitacie. Wyciągnęli ze środka przerażoną, posiniaczoną pilotkę. — Zacięło się, nie mogłam go wyłączyć — tłumaczyła przez łzy. — W co uderzyłam? Czy uderzyłam kogoś? Nie chciałam wyrzucać paliwa, ale nie mogłam wymyślić innego sposobu na zatrzymanie silników. Przepraszam, że je zmarnowałam. Nie mogłam nic wyłączyć… Leo zorientował się, że miała najwyżej czternaście lat. — Jak długo pracowałaś bez żadnej przerwy? — zapytał. — Odkąd zaczęliśmy — pociągnęła nosem. Trzęsła się, wszystkie jej cztery dłonie drżały, kiedy unosiła się skulona w powietrzu bokiem do niego. — Dobry Boże, dziecko, przecież to było ponad dwadzieścia sześć godzin. Idź, odpocznij sobie. Zjedz coś i marsz do łóżka. Popatrzyła na niego zaskoczona. — Ale sypialnie są już odcięte i sczepione ze żłobkami. Stąd się tam nie dostanę. — Czy właśnie dlatego… Posłuchaj mnie, trzy czwarte habitatu jest w tej chwili niedostępne. Zdrzemnij się w kącie magazynku albo gdziekolwiek. — Przez chwilę patrzył z zaskoczeniem na jej łzy, a potem dodał: — To jest dozwolone. — Najwyraźniej wolałaby swój własny śpiwór, którego Leo jednak nie mógł jej dostarczyć. — Całkiem sama? — spytała cichutko. Pewnie nigdy w życiu nie spała w pokoju, w którym nie byłoby przynajmniej siedmiu innych dzieciaków, pomyślał Leo. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić — na pewno nie zacznie na nią krzyczeć, niezależnie od tego, jak wielką sprawiłoby mu to ulgę. Jak on się w ogóle zaplątał w tę dziecięcą krucjatę? W tej chwili nie mógł sobie przypomnieć. — Chodź. Wziął ją za rękę i zaprowadził do składu ubrań; tam znalazł torbę na brudną bieliznę, przyczepił do ściany i pomógł dziewczynce wejść do środka razem z zapakowaną hermetycznie kanapką. Jej przerażona buzia wyglądała przez otwór; przez moment miał wrażenie, jakby przygotowywał się do utopienia worka pełnego kociąt. Uśmiechnął się. — No co? Lepiej? — Dziękuję, Leo — pociągnęła nosem. — Przepraszam za ten pchacz. I za paliwo. — Zajmiemy się tym. Prześpij się trochę, dobrze? Jak się obudzisz, jeszcze będzie dość roboty dla wszystkich, nic nie stracisz. No, dobranoc. — Dobranoc… Na korytarzu potarł twarz dłońmi. — Uuuch. Trzy czwarte habitatu niedostępne? Raczej dziewięć dziesiątych. I wszystkie segmenty były na awaryjnym zasilaniu, czekając, aż się je podłączy z powrotem do głównego zasilania, kiedy już załaduje się je na statek. Ze względu na tych, którzy byli uwięzieni w rozmaitych segmentach, należałoby habitat przebudować i doprowadzić do stanu używalności najszybciej, jak się da. Nie wspominając już o tym, że wszyscy będą musieli nauczyć się poruszać po nowym labiryncie. O nowym układzie zadecydowało mnóstwo warunków i wymagań, które trzeba było jakoś pogodzić — na przykład żłobki należało dać do środka, doki i śluzy powinny być zwrócone w kierunku otwartej przestrzeni, część śmietników trzeba było odciąć, starali się też uważać z zasilaniem, z kolei stołówki, wydające około trzech tysięcy posiłków dziennie, musiały mieć bezpośredni dostęp do magazynów… Zrobi się straszliwy bałagan, dopóki wszyscy się nie przyzwyczają, nawet przy założeniu, że segmenty zostaną załadowane odpowiednią stroną do góry, i tak dalej, nawet jeżeli Leo dopilnuje tego osobiście. A teraz kluczowe pytanie: czy kontynuować ładowanie na Superskoczka, który był uszkodzony — może nawet nieodwracalnie? Zwierciadło wirowe, mój Boże. Czemu nie uderzyła w któreś z ramion? Dlaczego nie wpadła na samego Lea? — Leo! — zawołał znajomy męski głos. Korytarzem leciał pilot-skoczek, Ti Gulik. Za nim Silver przerzucała się od jednego uchwytu do drugiego, a za nią z kolei śpieszył Pramod. Gulik chwycił się czegoś i zatrzymał tuż obok Lea. Spojrzenia Silver i Lea spotkały się w krótkim, milczącym “cześć!”, zanim pilot przycisnął go do ściany. — Co te twoje cholerne czworaczki zrobiły z moimi generatorami? — warknął Ti. — Robimy, co możemy, żeby zdobyć ten statek, sprowadzić go tutaj, a pierwszą rzeczą, jaką robicie wy, jest rozwalenie go. Ledwo zdążyłem zaparkować! — Jego głos złagodniał nagle. — Proszę, powiedz, że ten mały mutant — wskazał na Pramoda — się pomylił. Leo odchrząknął. — Jeden z silników manewrowych pchacza zaciął się, wprowadzając maszynę w ruch wirowy. Rzadko używam określenia “wypadek, któremu nie można było w żaden sposób zapobiec”, ale to zdecydowanie nie była wina pilota. — Ha — mruknął Ti. — Przynajmniej nie staracie się zwalić wszystkiego na pilota… Jakie są szkody? — Sam generator jest nietknięty… Ti odetchnął z ulgą. — …ale jedno z tytanowych zwierciadeł wirowych zostało rozbite. Ti dla odmiany jęknął. — Na jedno wychodzi! — Uspokój się! Nie jest aż tak źle. Mam już parę pomysłów. I tak chciałem z tobą porozmawiać. Kiedy przejęliśmy habitat, w doku był towarowy prom. Ti spojrzał na niego podejrzliwie. — To macie szczęście. I co z tego? — To kwestia odpowiedniego planowania, nie szczęścia. Silver jeszcze o tym nie wie… — Spojrzał na nią; zacisnęła zęby, słuchając z uwagą. — Nie udało nam się ściągnąć na górę Tony’ego, zanim przejęliśmy habitat. Jest wciąż w szpitalu na Rodeo. — O, nie — szepnęła Silver. — Czy jest jakiś sposób… Leo potarł bolące czoło. — Może. Nie jestem pewien, czy to najwłaściwsze wyjście z punktu widzenia strategii… Precedens dotyczył zdaje się owiec, ale chyba nie mógłbym już nigdy sam siebie znieść, gdybym przynajmniej nie spróbował go tu sprowadzić. Poza tym doktor Minchenko obiecał, że z nami poleci, jeżeli uda nam się zabrać madame Minchenko. Ona też jest na dole. — Doktor Minchenko został? — Silver klasnęła w ręce, zachwycona. — To wspaniale. — Tylko pod warunkiem, że wda się nam zabrać madame Minchenko — przypomniał Leo. — Czyli są dwa powody, dla których trzeba wybrać się na dół. Mamy prom, mamy pilota… — O, nie — zaczął Ti. — Chwileczkę… — …i jest nam gwałtownie potrzebna zapasowa część. Jeżeli uda nam się znaleźć zwierciadło wirowe w magazynie na Rodeo… — Nie uda się wam — wtrącił stanowczo Ti. — Naprawy statków załatwia się tylko w firmowych orbitalnych stacjach na Oriencie IV. Wszystkie części trzymają tam. Wiem, bo kiedyś mieliśmy tu problem i musieliśmy czekać cztery dni, żeby ekipa stamtąd do nas dotarła. Rodeo nie ma nic wspólnego z Superskoczkami, absolutnie nic. — Skrzyżował ręce na piersi. — Obawiałem się tego — stwierdził Leo ponuro. — Cóż, jest jeszcze jedna możliwość. Możemy spróbować zrobić nowe, na miejscu. Ti miał minę taką, jakby właśnie jadł cytrynę. — Graf, tego się nie da zespawać z kawałków żelaza. Cholernie dobrze wiem, że robią je od razu w jednym kawałku, podobno złączenia zakłócają przepływ pola. A toto ma przecież trzy metry szerokości! Maszyna, która je wyciska, waży setki ton. I trzeba precyzji… Wykonanie czegoś takiego potrwałoby sześć miesięcy! Leo zakrztusił się i wyciągnął przed siebie obie ręce, rozkładając szeroko palce. Gdyby był czworączkiem, może podwoiłby przewidywany czas, ale tak… — Dziesięć godzin — powiedział. — Pewnie, że chciałbym mieć sześć miesięcy. Na dole. W odlewni. Z olbrzymią metalową prasą wymierzoną co do mikrona, taką jaką mają oni. I system chłodzący, i grupę pomocników, i nieograniczone fundusze… Mógłbym wtedy zrobić dziesięć tysięcy sztuk. Ale nie potrzebujemy dziesięciu tysięcy luster. Jest jeszcze inny sposób. Szybki, niezbyt elegancki, poza tym da się to zrobić tylko raz, ale na więcej i tak nie mamy czasu. Tylko że ja nie mogę być jednocześnie tutaj, fabrykując zwierciadło wirowe, i na dole, ratując Tony’ego. Czworaczki same sobie nie poradzą. Jesteś mi potrzebny, Ti. Tak czy siak potrzebowałbym cię do pilotowania promu. Teraz po prostu musiałbyś zrobić tylko trochę więcej. — Posłuchaj mnie — zaczął Ti. — Miałem wyjść z tego cało, bo GalacTech będzie myślał, że zostałem porwany i wyskoczyłem stąd z wami z pistoletem przystawionym do głowy. Elegancki, prosty, przekonujący scenariusz. Ale to się zaczęło robić cholernie skomplikowane. Nawet gdybym mógł wykonać taki numer, nikt w życiu nie uwierzy, że zrobiłem go pod przymusem. Co mogłoby mnie powstrzymać od polecenia promem na dół i poszukania tam pomocy? Takie pytanie będą mi zadawać, możesz być pewny. Nie, do cholery. Za nic. Ani za miłość, ani za pieniądze. — Wiem — jęknął Leo. — Oferowaliśmy już jedno i drugie. Ti odwrócił głowę, żeby uniknąć spojrzenia Silver. W tej chwili cienki, młody głos rozległ się w korytarzu: — Leo! Leo! — Tutaj! — odpowiedział Leo. — Co znowu? W ich kierunku śpieszył jeden z młodszych czworaczków. — Leo! Szukamy cię wszędzie. Chodź, szybko! — Co się dzieje? — Pilna wiadomość z dołu. — Nie odpowiadamy na ich wezwania. Kompletna cisza, pamiętasz? Im mniej informacji im damy, tym dłużej będą musieli się zastanawiać, o co nam chodzi. — Ale to jest Tony! Lea omal nie złapały mdłości. Rzucił się za czworączkiem. Pobladła Silver i cała reszta ruszyli za nim. Obraz na ekranie holowidu wyostrzył się, ukazując szpitalne łóżko. Tony siedział oparty o wysoko uniesiony podgłówek, patrząc prosto w komunikator. Miał na sobie koszulkę i szorty, biały bandaż spowijał dolne lewe ramię, a sztywność torsu sugerowała, że bandaże są również pod ubraniem. Na wymizerowanej twarzy spod bladości przebijał rumieniec. Niebieskie oczy kierowały się co chwila nerwowo, ze strachem, na prawą stronę łóżka, gdzie stał Bruce Van Atta. — Sporo czasu zajęła ci odpowiedź na nasze wezwanie, co, Graf? — oznajmił Van Atta, uśmiechając się nieprzyjemnie. Leo przełknął ślinę. — Cześć, Tony. Nie zapomnieliśmy o tobie. Claire i Andy mają się dobrze i są znowu razem… — Masz teraz słuchać, Graf, a nie mówić — przerwał mu Van Atta. Pomajstrował coś przy kontrolkach. — No, wyłączyłem głos z twojej strony, więc możesz już sobie darować. Dobra, Tony — Van Atta szturchnął chłopaka srebrzystą pałką; Leo zastanawiał się z obawą, co to jest? — Mów, co masz mówić. Spojrzenie Tony’ego wróciło do milczącego obrazu na holo-widzie. Wziął głęboki oddech i zaczął pośpiesznie mówić. — Cokolwiek tam robicie, Leo, róbcie to dalej. Nie przejmujcie się mną. Zabierz stąd Claire… i Andy’ego… Obraz gwałtownie zniknął, ale dźwięk pozostał chwilę dłużej. Rozległo się jeszcze coś w rodzaju uderzenia, krzyk To-ny’ego i przekleństwa Van Atty: “Uspokój się, ty cholerny gówniarzu!”, zanim dźwięk też został wyłączony. Leo stwierdził, że ściska jedną z rąk Silver. — Claire miała tu przyjść — powiedziała Silver cicho — żeby go zobaczyć. Leo spojrzał jej w oczy. — Chyba będzie lepiej, jeśli ją zatrzymasz. Silver ze zrozumieniem skinęła głową. — Racja. Wrócił obraz. Tony leżał teraz skulony w rogu łóżka, zakrywając dłońmi twarz. Van Atta gapił się w przekaźnik, z wściekłością kiwając się na obcasach. — Ten dzieciak najwyraźniej powoli się uczy — warknął do Lea. — A więc ja wyjaśnię ci to krótko i prosto, Graf. Możesz sobie mieć zakładników, ale jeżeli ich choćby dotkniesz, skaże cię każdy sąd w galaktyce. Ja mam zakładnika, z którym wolno mi robić wszystko, co mi się spodoba. I jeżeli myślisz, że się nie odważę, to lepiej przemyśl to jeszcze raz. Niedługo wyślemy na górę prom służby bezpieczeństwa i ludzi, żeby przywrócili tam porządek. A ty będziesz z nimi współpracował. — Uniósł srebrzystą pałeczkę i nacisnął coś. Leo zobaczył elektryczną iskrę wyskakującą z jej czubka. — To nieskomplikowana maszynka, ale ja potrafię być bardzo pomysłowy, jeśli się mnie do tego zmusi. Nie zmuszaj mnie, Leo. — Nikt cię nie zmusza… — zaczął Leo. — Chwileczkę. — Van Atta dotknął kontrolek holowidu. — Teraz możesz mówić, słyszę. I lepiej, żeby to było coś, co chciałbym usłyszeć. — Nikt z nas tutaj nie może cię do niczego zmusić — poinformował go Leo. — Cokolwiek zrobisz, zrobisz to z własnej i nieprzymuszonej woli. Nie mamy żadnych zakładników. Mamy tu tylko trzech ochotników, którzy woleli zostać ze względu na… Pewnie ze względu na swoje sumienie. — Jeżeli Minchenko jest wśród nich, to lepiej uważaj, Leo. Do diabła z sumieniem, on chce zatrzymać swoje małe imperium. Jesteś głupcem, Graf. Chodź — usunął się z widoku — porozmawiaj z nim w jego języku, Yei. Doktor Yei sztywno weszła w pole widzenia, spojrzała Le-owi w oczy i oblizała wargi. — Panie Graf, proszę powstrzymać to szaleństwo. To, co pan chce zrobić, jest strasznie niebezpieczne, dla wszystkich… Van Atta z kwaśnym uśmiechem zilustrował te słowa machaniem elektryczną pałką nad jej głową. Yei spojrzała na niego z irytacją, ale ciągnęła ponuro dalej: — Proszę się poddać teraz, przynajmniej szkody będą minimalne. Proszę. Dla dobra wszystkich. Pan może to powstrzymać. Leo milczał przez moment, a potem pochylił się ku ekranowi. — Doktor Yei, jestem czterdzieści pięć tysięcy kilometrów nad wami. Pani jest z nim w tym samym pokoju, niech pani sama go powstrzyma. — Wyłączył holowid i zawisł w powietrzu, milcząc ponuro. — Czy to było rozsądne? — spytał Ti niepewnie. Leo pokręcił głową. — Nie wiem. Ale bez publiczności nie będzie chyba miał powodu do kontynuowania przedstawienia. — Czy to była tylko gra? Jak daleko ten facet może się posunąć? — Znałem go kiedyś; zawsze miał gwałtowny charakter, trudno go było opanować, kiedy naprawdę się wściekł. Uspokajało go zazwyczaj odwołanie się do jego własnego dobra. A jak sam wiesz, na tym tutaj kariery i tak nie zrobi. Nie wiem, jak daleko się posunie. Myślę, że on sam nie wie. Po długim milczeniu ciszę przerwał Ti: — Czy… czy wciąż jeszcze potrzebujesz pilota do promu, Leo? ROZDZIAŁ CZTERNASTY Silver ścisnęła mocno poręcze fotela drugiego pilota promu, czując jednocześnie radość i strach. Jej dolne ręce chwyciły brzeg fotela, szukając oparcia. Prom hamował. Poza tym odczuwała już działanie grawitacji. Jedną ręką sprawdziła na wszelki wypadek zapięcie pasów krzyżujących się na ramionach, trzymających ją bezpiecznie w fotelu. Prom zmienił kąt lotu i skierował się dziobem w dół, a w oknie ukazała się ziemia. Czerwone, opustoszałe góry,-skaliste i nieprzyjazne, migały pod nimi coraz szybciej i szybciej, w miarę jak się do nich zbliżali. Ti siedział obok niej w fotelu głównego pilota; jego dłonie i stopy leciutko dotykały przyrządów, dokonując nieustannie drobnych poprawek, spojrzenie przesuwało się od odczytu do odczytu, a potem przenosiło się na prawdziwy horyzont. Rozdzierane powietrze wyło wokół kadłuba promu, który zakoły-sał się gwałtownie, wpadłszy w jakąś dziurę. Silver nareszcie rozumiała, dlaczego Leo, mimo iż wyraźnie się niepokoił, że na dole mogą stracić Ti, co byłoby wielkim niebezpieczeństwem dla nich wszystkich, nie wysłał w tej misji Żary albo któregoś innego z pilotów pchaczy. Pomijając nawet trudności związane z obsługiwaniem pedałów, lądowanie na planecie było najwyraźniej zupełnie inną sztuką niż latanie w próżni, zwłaszcza jeśli pojazd był wielkości niemal całego segmentu habitatu. — Tam jest wyschnięte jezioro — zwrócił się do niej Ti i wskazał kierunek ruchem głowy, nie odrywając oczu od deski rozdzielczej. — Tam, na horyzoncie. — Czy to będzie dużo trudniej niż wylądować na lądowisku w porcie? — zapytała zaniepokojona. — Żaden problem — uśmiechnął się Ti. — Nawet łatwiej. To tylko takie duże bajorko. Poza tym to jest jedno z naszych awaryjnych lądowisk. Wystarczy uważać na rowy po północnej stronie, i jesteśmy na ziemi. — Aha. — Silver poczuła się pewniej. — Nie wiedziałam, że już tu lądowałeś. — No, tak naprawdę to nie — mruknął Ti. — Jeszcze nigdy nie miałem awarii. — Mocniej ścisnął stery, a Silver pomyślała, że może lepiej będzie nie zawracać mu teraz głowy rozmową. Obejrzała się na doktora Minchenkę, siedzącego za nimi w fotelu głównego mechanika, żeby zobaczyć, jak on to wszystko znosi. Uśmiechnął się do niej szyderczo, jakby bawił go jej niepokój, ale zauważyła, że on też sprawdza, czy klamra pasów mocno trzyma. Od dołu zbliżała się w ogromnym pędzie ziemia. Silver niemal pożałowała, że jednak nie zaczekali z lądowaniem do nocy. Wtedy przynajmniej nie mogłaby widzieć nadchodzącej śmierci. Oczywiście, zawsze mogła zamknąć oczy. I nawet zamknęła je, ale prawie natychmiast otworzyła. Dlaczego miałaby przegapić ostatnie doświadczenie swojego życia? Żałowała, że Leo nigdy nie spróbował się do niej zbliżyć. Przecież on też musiał cierpieć z powodu akumulującego się stresu. Coraz szybciej i szybciej… Prom uderzył o ziemię, podskoczył raz, a potem pomknął z rykiem po płaskiej, popękanej powierzchni. Żałowała, że sama nie spróbowała zbliżyć się do Lea. Czekanie, aż inni zrobią za kogoś to, na co sam ma ochotę, może trwać w nieskończoność i do niczego nie doprowadzić. Uprząż fotela wpijała się w jej piersi, kiedy siła rozpędu ciągnęła ją do przodu, a wibracje sprawiały, że zęby zaczęły dzwonić. — Nie jest tu tak gładko jak na lądowisku — zawołał Ti, uśmiechając się szeroko do niej. — Ale wcale nie najgorzej… No dobra, nikt inny nie trząsł się z przerażenia, może lądowanie tak właśnie powinno wyglądać. Zatrzymali się w końcu w samym środku pustki. Postrzępione ciemnoczerwone góry majaczyły na horyzoncie. Zapanowała cisza. — Jesteśmy na miejscu — odezwał się Ti. Energicznie rozpiął pasy i odwrócił się do doktora Minchenki, który usiłował wygrzebać się ze swojego fotela. — I co teraz? Gdzie ona jest? — Gdyby był pan tak dobry i pokazał nam, co się dzieje na zewnątrz… — odparł doktor Minchenko. Widok okolicy przesuwał się w tę i z powrotem po monitorze, a Silver niemal słyszała mijające minuty. Grawitacja, jak zauważyła, nie była nawet w połowie tak straszna, jak opisywała ją Claire. To przypominało przyśpieszenie, kiedy lecieli do czarnej dziury, tylko że spokojnie i bez wibracji. Z pewnością zniosłaby to dużo lepiej, gdyby fotel został zaprojektowany odpowiednio do kształtu jej ciała. — A co będzie, jeżeli kontrola ruchu z Rodeo widziała, jak tu lądujemy? — zapytała. — Jeżeli GalacTech dotrze tu pierwszy? — Bardziej przerażające byłoby, gdyby kontrola ruchu mogła nas nie zauważyć — odparł Ti. — A co do tego, kto będzie pierwszy… No, doktorze Minchenko? — Mhm — mruknął doktor ponuro. Potem się rozpromienił, pochylił, zatrzymał obraz i wskazał małą smugę na ekranie, odległą może o piętnaście kilometrów. — Wiatr? — spytał Ti. Doktor Minchenko poprawił ostrość. — Łazik — stwierdził doktor. — Dobra dziewczynka. Smuga zmieniła się w wir pomarańczowego pyłu, wzniecanego przez pędzący pojazd. Pięć minut później łazik zahamował obok przedniego luku promu. Postać ukryta pod zakurzonym niebieskim dachem poprawiła maskę gazową, potem dach się uniósł, a rampa z boku opadła. Doktor Minchenko naciągnął swoją maskę mocno na nos i wraz z Ti zbiegł po schodkach, by pomóc delikatnej kobiecie o srebrzystych włosach, która walczyła ze stosem paczek o przedziwnych kształtach. Z wyraźnym zadowoleniem przekazała je mężczyznom, oprócz jednej czarnej walizeczki, z kształtu podobnej trochę do łyżki; tuliła ją do piersi w podobny sposób, zdaniem Silver, w jaki Claire tuliła Andy’ego. Doktor Minchenko troskliwie poprowadził żonę w stronę śluzy — jej nogi sztywno poruszały się na schodkach — a potem do środka, gdzie wreszcie mogli zdjąć maski i porozmawiać. — Wszystko w porządku, Warren? — zapytała madame Minchenko. — W doskonałym — zapewnił ją. — Prawie nic nie zdążyłam zabrać… Nie mogłam się zdecydować, co właściwie wybrać. — No to pomyśl, ile będziemy musieli wydać na transport. Silver była zafascynowana kształtem, jaki grawitacja nadawała sukni madame Minchenko. Ciepły, ciemny materiał, spięty w talii srebrnym paskiem, spływał w miękkich fałdach aż do ukrytych w butach kostek nóg. Spódnica falowała, kiedy madame Minchenko szła, jakby reagując na jej zdenerwowanie. — To kompletne szaleństwo. Jesteśmy za starzy na uchodźców. Musiałam zostawić mój klawikord! Doktor Minchenko uspokajająco poklepał ją po ramieniu. — I tak by nie działał w stanie nieważkości. Te małe kołeczki wpadają z powrotem na miejsce właśnie dzięki grawitacji. — Nagle w jego głosie pojawiło się błaganie. — Oni chcą zabić moje czworaczki, Ivy! — Tak, tak, rozumiem… — Madame Minchenko rzuciła trochę zdenerwowany i nieobecny uśmiech w stronę Silver, która wisiała, trzymając się jedną ręką pasa, i przysłuchiwała się rozmowie. — Ty pewnie jesteś Silver? — Tak, madame Minchenko — odpowiedziała bez tchu Silver swoim najuprzejmiejszym tonem. Ta kobieta była najstarszym człowiekiem z dołu, jakiego kiedykolwiek widziała, oprócz doktora Minchenki i samego doktora Caya. — Musimy już ruszać, żeby zabrać Tony’ego — powiedział doktor Minchenko. — Wrócimy tak szybko, jak szybko da się jechać. Silver ci pomoże, to bardzo dobra dziewczynka. Pilnujcie statku! Obaj mężczyźni wyszli i po kilku sekundach łazik zaczął się oddalać. Silver i madame Minchenko przyglądały się sobie. — No, tak — odezwała się madame Minchenko. — Przykro mi, że musiała pani zostawić wszystkie swoje rzeczy — powiedziała nieśmiało Silver. — Hmm. Cóż, nie mogę powiedzieć, żeby mi było żal stąd wyjeżdżać. — Madame Minchenko rozejrzała się po ładowni statku, która w tej chwili symbolizowała dla niej Rodeo. Poszły do kabiny pilota i usiadły. Na monitorze widniał monotonny obraz horyzontu. Madame Minchenko wciąż ściskała swoją walizkę w kształcie łyżki. Silver odwróciła się w tym źle ukształtowanym fotelu i spróbowała sobie wyobrazić, co to znaczy być żoną tego samego człowieka przez czas dwa razy dłuższy niż jej życie. Czy madame Minchenko była kiedyś młoda? Bo doktor Minchenko, to nie ulegało dla niej wątpliwości, zawsze musiał być stary. — Jak to się stało, że została pani żoną doktora Minchenki? — zapytała. — Czasami sama się nad tym zastanawiam — mruknęła madame Minchenko na pół do siebie. — Czy była pani pielęgniarką albo laborantką? Madame Minchenko popatrzyła na nią z lekkim uśmiechem. — Nie, kochanie, nigdy nie pracowałam w szpitalu. I dzięki Bogu. — Jej dłoń popieściła czarną walizkę. — Jestem muzykiem. Tak jakby. Silver ożywiła się. — Syntavidy? Programuje pani? Mieliśmy kilka w bibliotece. To znaczy w firmowej bibliotece. Usta madame Minchenko wygięły się w półuśmiechu. — W tym, co ja robię, nie ma nic syntetycznego. Jestem zawodowym odtwórcą historycznej muzyki. Utrzymuję przy życiu starą sztukę. Możesz o mnie myśleć jak o żywym eksponacie muzealnym… wymagającym odrobiny odkurzenia… ale z minimalną liczbą pajęczyn… — Otworzyła swoją walizeczkę, żeby Silver mogła zajrzeć. Lśniące, gładkie, czerwonawe drewno odbiło kolorowe światła z kabiny pilota. Madame Minchenko podniosła instrument i oparła o niego podbródek. — To są skrzypce. — Widziałam je na obrazkach — powiedziała Silver. — Są prawdziwe? Madame Minchenko uśmiechnęła się i szybko przejechała smyczkiem po strunach, wydobywając kaskadę przedziwnych dźwięków. Muzyka wznosiła się i opadała jak… jak małe czworaczki w sali gimnastycznej; tylko takie porównanie przyszło Silver do głowy. Natężenie dźwięku było niezwykłe. — Gdzie te druciki na czubku są przyczepione do głośników? — zapytała, unosząc się na dolnych rękach i wyciągając szyję. — Nie ma żadnych głośników. Cały dźwięk wydobywa się z drewnianego pudła. — Ale on wypełnia całą kabinę! Uśmiech madame Minchenko stał się niemal drapieżny. — Ten instrument mógł wypełnić dźwiękiem całą salę koncertową. — Czy pani gra na koncertach? — Kiedyś, kiedy byłam bardzo młoda, może w twoim wieku, chodziłam do szkoły, gdzie uczono takiej sztuki. To była jedyna szkoła muzyczna na mojej planecie. Widzisz, w koloniach nie ma dużo czasu na sztukę. Kiedyś zorganizowano taki konkurs… Zwycięzca miał pojechać na Ziemię i tam nagrywać. Co zresztą zrobił. Ale firma nagraniowa, która urządzała konkursy, interesowała się tylko najlepszymi. A ja byłam druga. Dla bardzo niewielu wystarczy miejsca… — Jej głos przeszedł w westchnienie. — No i tak zostałam z muzyką, której nikt nie chciał słuchać. Nie wtedy, kiedy wystarczyło kupić sobie dysk, żeby usłyszeć najlepszych nie tylko na moim świecie, ale i w całej galaktyce. Na szczęście, właśnie wtedy spotkałam Warrena. Mojego stałego sponsora i jednoosobową publiczność. Może i lepiej, że nie chciałam robić kariery; tak często się wtedy przeprowadzaliśmy. On kończył studia i zaczynał pracę dla GalacTechu. Udzielałam trochę lekcji miłośnikom historii… — Przechyliła głowę i spojrzała na Silver. — A czy wśród tych wszystkich rzeczy, których was uczyli na tym waszym satelicie, była w ogóle jakaś muzyka? — Uczyliśmy się piosenek, kiedy byliśmy jeszcze w żłobkach — odpowiedziała nieśmiało Silver. — A potem były piszczałki. Ale niedługo. — Piszczałki? — Takie małe, plastikowe. One były prawdziwe. Przywiozła je jedna z naszych opiekunek, kiedy miałam jakieś osiem lat. Ale one jakoś wydostały się ze żłobka i ludzie skarżyli się na… no, piszczenie. Więc musiała je zabrać z powrotem. — Rozumiem. Warren nigdy nie wspominał o piszczałkach. — Brwi madame Minchenki uniosły się w górę. — A jakich piosenek się uczyliście? — No… — Silver wzięła głęboki oddech i zaśpiewała: — Roy G. Biv, Roy G. Biv, cztery ręce ma, może wybrać każdy kolor, jaki spektrum da, żółty, niebieski, zielony, pomarańczowy, czerwony, fiolet, indygo, wszystko dla niego… — przerwała i zarumieniła się. Jej głos wydawał się taki chwiejny i słaby w porównaniu z niezwykłym głosem skrzypiec. — Rozumiem — powiedziała madame Minchenko dziwnie stłumionym głosem. Nie spojrzała w oczy Silver, choć tej nie wydawało się, by ją czymś obraziła. — Och, Warren — westchnęła — za jakie rzeczy ty odpowiadasz… — Czy mogę… — zaczęła Silver, ale przerwała. Z pewnością nie będzie jej wolno dotknąć tego wspaniałego antyku. Co by się stało, gdyby na chwilę przestała go mocno trzymać i grawitacja wyrwała go z jej rąk? — Spróbować? — dokończyła za nią madame Minchenko. — Czemu nie? I tak przecież mamy trochę czasu do stracenia. — Boję się… — Nie trzeba. Kiedyś je chroniłam. Leżały nie tykane przez lata, zamknięte w specjalnie klimatyzowanych pomieszczeniach… Martwe. Potem, niedawno, zaczęłam się zastanawiać, po co je właściwie tak oszczędzam. Proszę. Unieś głowę, o tak, oprzyj je tutaj, tak. — Madame Minchenko zawinęła jej palce wokół gryfu skrzypiec. — Jakie masz ładne, długie palce, kochanie. I… hmm… jak dużo. Zastanawiam się… — Co takiego? — zapytała Silver, kiedy głos madame Minchenko ucichł. — Tak? Ach… Właśnie wyobraziłam sobie czworączka w stanie nieważkości z dwunastostrunową gitarą. Gdybyś nie siedziała tak wciśnięta w to krzesło, mogłabyś podnieść dolną rękę… Może było to tylko złudzenie wywołane przez światło zachodzącego słońca Rodeo, opadającego za postrzępiony horyzont i ślącego swoje czerwone promienie przez okno kabiny, ale oczy madame Minchenko wydawały się lśnić. — Teraz zegnij palce, o tak… Ogień. Pierwszym problemem było znalezienie na habitacie dostatecznej ilości czystego tytanu, żeby można nim było uzupełnić ubytki w zniszczonym lustrze. Należało też liczyć się z nieuniknionymi stratami w trakcie przeróbek. Czterdziestoprocentowy margines mógłby Leowi wystarczyć. Powinny gdzieś być tytanowe pojemniki na te wredne, żrące płyny; pojedynczy, dajmy na to stulitrowy, pojemnik by wystarczył — przewody, zawory, cokolwiek. Po godzinie gorączkowych poszukiwań Leo doszedł do wniosku, że jego plan padnie już na samym początku. A potem znalazł tytan tam, gdzie się tego najmniej spodziewał: w Wyżywieniu — całą chłodnię pełną tytanowych pojemników, ważących dobre pół kilo każdy. Ich różnorodna zawartość została pośpiesznie przerzucona do pojemników zastępczych, jakie tylko Leo i jego czwororęczni poszukiwacze zdołali znaleźć. — Sprzątanie — rzucił zawstydzony Leo przerażonej dziewczynie, która teraz zarządzała Wyżywieniem — zostawia się jako ćwiczenie dla studentów. Drugim problemem było znalezienie miejsca odpowiedniego do wykonania tej pracy. Pramod wskazał na jeden z porzuconych segmentów habitatu, cylinder mający w przekroju jakieś cztery metry. Kolejne dwie godziny zajęło wycięcie w jego boku dziur, żeby można było wejść do środka, oraz pokrycie jednego końca zbędnymi kawafićami dobrze przewodzącego metalu, jakie zdołali znaleźć. Masę tę zetknięto potem z powierzchnią innego porzuconego segmentu, wyklepano i wypolerowano do takiej gładkości, jaką mogli osiągnąć w pustej półkuli o precyzyjnie wyliczonym łuku i o średnicy większej niż średnica segmentu. Teraz masa tytanu unosiła się zawieszona w samym środku segmentu. Połamane kawałki lustra oraz spłaszczone pojemniki na żywność zostały powiązane ze sobą za pomocą drutu z czystego tytanu, który jakiś genialny czwo-rączek znalazł w magazynach. Twardy szary metal lśnił i błyszczał, odbijając światła lampek na ich hełmach oraz strumień słonecznego światła wpadający przez jedną z dziur. Leo rozejrzał się po raz ostatni. Czwórka ubranych w skafandry czworaczków, każdy wyposażony w laser, tkwiła pod ścianami, otaczając masę tytanową. Mierniki Leo przywiązał do swego paska; unosiły się teraz swobodnie w zasięgu jego rąk. Już czas. Leo dotknął przełączników hełmu, przyciemniając frontową szybkę. — Ognia — rzucił do komunikatora. Cztery promienie laserowego światła rozbłysły jednocześnie. Przez kilka minut zdawało się, że nic szczególnego się nie dzieje. Potem metal zaczął świecić — ciemnoczerwono, jasno-czerwono, żółto, biało — a potem jeden z byłych pojemników na żywność zaczął się topić i łączyć z resztą. Czworaczki nadal słały w metal energię. Masa zaczęła się nieznacznie przesuwać, co zasygnalizował jeden z przyrządów; ruch nie był jeszcze widoczny gołym okiem. — Czwórka, zwiększyć moc o dziesięć procent — polecił Leo. Jeden z czworaczków pomachał dolną ręką, sygnalizując przyjęcie polecenia, i dotknął przełącznika. Ruch masy ustał. Dobrze, system zadziałał. Leo widział już oczyma wyobraźni, jak masa rozgrzanego metalu wpada na ścianę lub, co gorsza, na kogoś; jednak promienie, które ją topiły, zdawały się też wystarczać do kontrolowania jej ruchu, przynajmniej w sytuacji, gdy nie występowały żadne silniejsze bodźce. Teraz topienie się metalu widać już było nawet gołym okiem, masa tytanu zamieniała się z wolna w biały świecący bąbel, unoszący się w próżni, usiłujący przybrać kształt idealnej kuli. To będzie naprawdę czyste, kiedy skończymy, pomyślał Leo z satysfakcją. Sprawdził wskazania przyrządów. Zbliżał się moment najważniejszej decyzji — kiedy przestać? Muszą dać dość energii, by metal zupełnie się roztopił, żeby wewnątrz nie zostały żadne grudki. Ale nie mogło jej też być za dużo; chociaż tego nie widział, Leo wiedział doskonale, że z kuli już umyka gaz; to jednak stanowiło wkalkulowaną stratę. Najważniejsze było to, że każdą kilokalorię wpakowaną w ten metal trzeba będzie wydobyć z powrotem. Na planecie wymagany kształt nadano by metalowi za pomocą miedzianej formy, podczas gdy mnóstwo wody zabierałoby ciepło w potrzebnym tempie, w tym wypadku bardzo szybko. Nazywało się to monokrystalicznym punktowym chłodzeniem. No, w każdym razie wiedział, jak przynajmniej częściowo to osiągnąć. — Przerwać ogień — rozkazał. Teraz kula stopionego metalu wisiała w próżni — idealna, biało-niebieska ze względu na olbrzymią ilość energii, jaką pochłonęła. Leo upewnił się, a potem upewnił się jeszcze raz, czy na pewno znajduje się w samym centrum, a następnie kazał laserowi numer dwa uruchomić promień na pół sekundy, już nie dla stopienia metalu, lecz dla nadania mu rozpędu. — Dobra — powiedział Leo do komunikatora. — Teraz zabieramy stąd wszystko, co jest do zabrania, i sprawdzamy dwa razy wszystko, co zostaje. Jeszcze tylko tego by brakowało, żeby teraz wpadł nam do metalu jakiś klucz. Dołączył do czworaczków wypychających bezceremonialnie sprzęt przez dziury wycięte w ścianach segmentu. Potem wyszło dwóch operatorów laserów, dwaj zaś zostali z Leo, który jeszcze raz sprawdził wszystkie wskaźniki. Wreszcie przypięli się z czworaczkami pasami do śeiany. Leo przełączył kanały w komunikatorze. — Zara, gotowa? — zapytał. — Gotowa, Leo — odpowiedziała dziewczyna ze swojego pchacza, teraz przyczepionego do tylnej części zmasakrowanego segmentu. — Tylko pamiętaj: delikatnie i powoli. Ale stanowczo. Wyobraź sobie, że twoja maszyna jest skalpelem, a ty robisz operację swojej przyjaciółce, albo coś podobnego. — Dobrze, Leo. W jej głosie usłyszał śmiech. Tylko bez zbytniej brawury, dziewczyno, modlił się w duchu. — Zacznij, kiedy będziesz gotowa. — Zaczynam. Trzymajcie się! Początkowo nie wyczuli żadnej zmiany. Powoli uprząż Lea zaczęła delikatnie wpijać się w jego ciało. To segment się rusza, nie kula stopionego tytanu, przypomniał sobie. Kuli wcale nie znosiło, to ściana przybliżała się do niej. Działało, Boże, działało! Lśniący bąbel dotknął tylnej ściany, rozpłaszczył się i wpasował w metalową formę. — Powoli przyśpieszaj — polecił Leo. Pchacz przyśpieszył, a krąg stopionego tytanu rozszerzał się coraz bardziej, zbliżając się do pożądanej średnicy około trzech metrów i przestając z wolna świecić. Tworzył się płat tytanu o określonej grubości, gotowy (po ochłodzeniu) do nadania mu ostatecznej formy. — Wyrównaj. Już? Chłodzenie punktowe? No, niezupełnie. Leo miał nieprzyjemną świadomość, że najprawdopodobniej nie uda im się osiągnąć idealnej, monokrystalicznej struktury. Ale będzie dobra, wystarczająco dobra. Oby tylko nie musieli topić zwierciadła znowu i zaczynać od początku, o niczym więcej już nie marzył. Ledwo mieli czas na wykonanie jednego. Na pewno nie dwóch. A kiedy rozpocznie się spodziewany kontratak z Rodeo? Bez wątpienia niedługo. Zastanawiał się przez chwilę, co ta nowa maszynka do grawitacji zmieni przy tego rodzaju produkcyjnych problemach w kosmosie. Zrewolucjonizuje — to chyba za słabe słowo. Szkoda, że teraz tego nie mamy, pomyślał. Mimo to — uśmiechnął się, ukryty we wnętrzu swojego hełmu — idzie nam całkiem nieźle. Skierował miernik temperatury na tylną ścianę. Metal stygł prawie tak szybko, jak się tego spodziewał. Trzeba będzie jeszcze latać przez kilka godzin, zanim ostygnie na tyle, by dać się zdjąć ze ściany bez ryzyka odkształcenia. — No dobrze, Bobbi. Ty i Zara tu dowodzicie — powiedział. — Wygląda nieźle. Kiedy temperatura spadnie do pięciuset stopni Celsjusza, wracajcie. Będzie gotowe na ostateczne chłodzenie i kształtowanie. Ostrożnie, starając się nie wywołać dodatkowych wibracji w ścianach, Leo odczepił uprząż i podpłynął do dziury w ścianie. Z takiej odległości miał doskonały widok na D-620, teraz załadowany więcej niż do połowy, a dalej na Rodeo. Lepiej już ruszać, zanim dzieląca ich odległość stanie się za duża dla silników jego skafandra. Uruchomił silniki i pośpiesznie oddalił się od wciąż lekko przyśpieszających segmentu i pchacza. Wyglądał rzeczywiście jak pijany, zniszczony wrak kryjący w sercu nadzieję. Leo zbliżał się do habitatu i drugiej fazy swojego planu Naprawy Statków Skokowych Na Poczekaniu. Słońce zachodziło nad wyschniętym jeziorem. Silver spoglądała niespokojnie na ekran monitora, na którym wciąż przesuwał się horyzont. Jej twarz rozjaśniała się za każdym razem, kiedy pojawiała się czerwona kula słońca. — Z pewnością nie uda się im wrócić w ciągu najbliższej godziny — powiedziała obserwująca ją madame Minchenko. — Nawet jeżeli nie zdarzy im się nic nieprzewidzianego. — Nie ich wypatruję — odparła Silver. — Hmm. — Madame Minchenko bębniła swoimi długimi, napiętnowanymi starością palcami w konsolę. Odchyliła fotel drugiego pilota do tyłu i w zamyśleniu wpatrzyła się w sufit kabiny. — Tak, jasne, że nie. Ale i tak gdyby kontrola ruchu GalacTechu zobaczyła, jak lądujecie, i wysłała dżetkopter, to już dawno by tu dotarł. Może jednak was nie zauważyli. — Może po prostu nie są najlepiej zorganizowani — zasugerowała Silver — ale zaraz tu będą. — To jest, niestety, dość prawdopodobne — westchnęła madame Minchenko. Popatrzyła na Silver. — A co masz w takim wypadku zrobić? — Mam broń. — Silver dotknęła laserowej lutownicy, leżącej na konsoli obok fotela pierwszego pilota, w którym teraz siedziała, kręcąc się niespokojnie. — Ale nie chciałabym już do nikogo strzelać. — Już do nikogo? — W głosie madame Minchenko pojawiło się nieco więcej respektu. Strzelanie do ludzi jest takie głupie, dlaczego na niektórych — na wszystkich! — robi takie wrażenie, zastanawiała się z irytacją Silver. Można by pomyśleć, że zrobiła coś naprawdę wspaniałego, jak wynalezienie nowego leku na zgorzel. Zacisnęła wargi. Potem znów je rozchyliła i pochyliła się do przodu, by spojrzeć na monitor. — Oho. Jedzie pojazd terenowy. — To na pewno nie nasi — powiedziała zaniepokojona madame Minchenko. — Czyżby stało się coś złego? — To nie jest wasz łazik. — Silver poprawiła ostrość. Promienie słońca prześwietliły kurz, zamieniając go w świecącą, czerwoną zasłonę dymną. — Wygląda na… To jest pojazd służby bezpieczeństwa GalacTechu. — O, Boże. — Madame Minchenko wyprostowała się. — I co teraz? — W żadnym wypadku nie otwieramy luków. Cokolwiek by się działo. Po kilku minutach pojazd zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów od promu. Z jego dachu uniosła się antena i wyprostowała stanowczo. Silver włączyła komunikator — to, że nie mogła swobodnie używać dolnych rąk, strasznie ją irytowało — i wywołała na komputerze spis kanałów komunikatora. Najwyraźniej prom miał dostęp do olbrzymiej ich liczby. Kanał dźwiękowy ochrony to było 9999. Dostroiła komunikator. — …rany boskie! Hej, wy tam w środku, odpowiedzcie! — Tak, czego chcecie? — odezwała się Silver. Nastąpiła pełna trzasków przerwa. — Dlaczego nikt nie odpowiadał? — Nie wiedziałam, że ktoś się ze mną kontaktuje — odparła logicznie Silver. — No, tak… Ten prom towarowy jest własnością GalacTechu. — Ja też. I co z tego? — Proszę pani, tu mówi sierżant Fors ze służby bezpieczeństwa GalacTechu. Musicie zejść z pokładu i przekazać prom nam. Głos w tle, niezbyt skutecznie stłumiony, zapytał: — Bern, jak myślisz, czy za odzyskanie tego dadzą nam dziesięć procent znaleźnego? — Chyba śnisz — jęknął inny głos. — Nikt nam nie da ćwierć miliona. Madame Minchenko uniosła rękę i pochyliła się do przodu, żeby się wtrącić. — Młody człowieku, tu mówi Ivy Minchenko. Mój mąż, doktor Minchenko, zażądał tej jednostki do swojej dyspozycji, żeby odpowiedzieć na wezwanie do gwałtownego wypadku. Ma do tego nie tylko prawo, to wręcz należy do jego prawnych obowiązków, a regulamin GalacTechu każe panu pomóc mu w takim wypadku, a nie przeszkadzać. W odpowiedzi usłyszały jakby zaskoczony jęk, a potem słowa: — Mam odebrać ten prom, takie otrzymałem rozkazy. Nikt mi nic nie mówił o żadnym nagłym wezwaniu. — No to ja panu mówię! Znowu rozległ się głos w tle. — …to tylko para kobiet. Chodźmy! — Czy zamierza pani otworzyć luk, proszę pani? — zapytał sierżant. Silver milczała, a kiedy madame Minchenko pytająco uniosła brew, pokręciła tylko głową. Madame Minchenko westchnęła. Sierżant powtarzał swoje żądanie coraz bardziej napiętym głosem. Silver zrozumiała, że niewiele mu już brakuje do bluź-nięcia przekleństwami. Po minucie czy dwóch zamilkł. Po kolejnych kilku minutach otworzyły się drzwi pojazdu i wyszło z niego trzech mężczyzn w maskach gazowych. Zadarłszy głowy, popatrzyli na luki znajdujące się wysoko nad ich głowami, po czym wrócili do pojazdu, który po chwili ruszył. Odjeżdżają? Silver wiedziała, że to niemożliwe, ale miała taką nadzieję. Nie, znowu się zbliżył i zaparkował tuż pod przednim lukiem. Dwóch mężczyzn poszukało w tyle wozu narzędzi, a potem wspięło się na dach. — Mają chyba coś do przecinania powłoki — powiedziała zaniepokojona Silver. — Pewnie będą chcieli dostać się do środka. Uderzenia rozległy się echem w całym promie. Madame Minchenko skinęła głową w kierunku lutownicy. — Czy nadszedł czas na to? — spytała z obawą. Nieszczęśliwa Silver pokręciła głową. — Nie. Tylko nie to. A poza tym nie mogę pozwolić, by uszkodzili prom. Musi być zdolny do lotu, bo inaczej nie dostaniemy się do domu. Obserwowała przecież Ti, kiedy sterował promem. Wzięła głęboki oddech i sięgnęła do kontrolek. Pedały były zbyt niewygodne, by ścisnąć je rękami, będzie musiała obyć się bez nich. Prawy silnik — włączyć; lewy silnik — włączyć… Przez prom przebiegł głuchy pomruk. Hamulce… To musi być to. Delikatnie przesunęła dźwignię do pozycji “zwolnione”. Nic się jednak nie stało. Nagle prom ruszył do przodu. Przerażona gwałtownym ruchem Silver szarpnęła dźwignię hamulców i prom równie gwałtownie się zatrzymał. W popłochu przyglądała się monitorom. Gdzie?… Prawy płat nośny promu przesunął się nad dachem pojazdu, mijając go zaledwie o pół metra. Zakłopotana Silver uświadomiła sobie, że powinna była sprawdzić jego wysokość, zanim uruchomiła prom. Mogła oderwać skrzydło, co miałoby straszne następstwa. Strażników nie było w zasięgu wzroku. Nie, jednak leżeli tam, porozrzucani na dnie jeziora. Jeden wstał z brudnej ziemi i ruszył z powrotem do pojazdu. Co teraz? Jeśli zatrzyma prom albo nawet odjedzie kawałek i zatrzyma, spróbują znowu. Nie minie wiele czasu, a zmądrzeją i przestrzelą opony promu albo unieruchomią go w jakiś inny sposób. Fatalna sytuacja. Silver w zamyśleniu ssała dolną wargę. Potem, niezręcznie pochylając się do przodu w fotelu nie zaprojektowanym dla czworaczków, zwolniła częściowo hamulce i uruchomiła lewy silnik. Prom przejechał kolejne kilka metrów, skręcając i zataczając się. Na ekranie monitora widać było pojazd terenowy, na pół pokryty pomarańczowym pyłem, wzbitym przez gorące powietrze; obraz drżał od wysokiej temperatury. Zaciągnęła hamulce najmocniej, jak potrafiła, i dodała trochę mocy w lewym silniku. Pomruk zmienił się w skowyt — nie ośmieliła się dodać aż tyle mocy, by silnik zaczął wyć tak jak wtedy, kiedy Ti lądował. Kto wie, co by się wtedy stało? Plastikowy kadłub pojazdu pękł gwałtownie i zaczął się topić. Jeżeli Leo nie mylił się, opisując im kiedyś to węglowodorowe paliwo, którego na dole używa się do pojazdów, za jakąś sekundę powinno… Żółta kula ognia pochłonęła pojazd, przez moment świecąc jaśniej niż zachodzące słońce. Kawałki karoserii latały we wszystkich kierunkach, odbijając się i podskakując dziwnie w polu grawitacyjnym. Silver rzuciła okiem na ekrany monitorów; strażnicy rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Zmniejszyła moc, zwolniła hamulce i pozwoliła, by prom potoczył się po wyschniętym błocie. Na szczęście, dno jeziora było płaskie, więc nie musiała się martwić o takie rzeczy jak sterowanie. Jeden ze strażników biegł za nimi przez jakiś czas, machając rękami, ale szybko został w tyle. Pozwoliła, by prom przejechał kilka kilometrów, znów zahamowała i wyłączyła silniki. — Tych mamy z głowy — westchnęła. — Z całą pewnością — odezwała się słabym głosem madame Minchenko, powiększając obraz na monitorze, by po raz ostatni spojrzeć do tyłu. Słup czarnego dymu i gasnącego pomarańczowego światła znaczył miejsce ich poprzedniego postoju. — Mam nadzieję, że mają dosyć powietrza w butlach — powiedziała Silver. — Ojej — zmartwiła się madame Minchenko. — Może powinnyśmy zawrócić i coś zrobić. Na pewno będą mieli dość rozsądku, by zostać przy samochodzie i poczekać na pomoc, a nie próbować wędrować na piechotę. W filmach instruktażowych zawsze to podkreślano. “Zostań przy swoim pojeździe i czekaj na oddział ratunkowy”. — Ale czy to nie oni są oddziałem ratunkowym? — Silver też obserwowała małe figurki na ekranie monitora. — Z pojazdu zostało niewiele. Ale chyba wszyscy trzej zostają na miejscu. Cóż… — pokręciła głową. — To zbyt niebezpieczne, wracać tam i zabierać ich. Ale kiedy Ti i doktor przyjadą z Tonym, może strażnicy mogliby wrócić waszym łazikiem. O ile, ehm, ktoś tu nie dotrze wcześniej. — To prawda — powiedziała madame Minchenko. — Dobry pomysł. Ulżyło mi. — Spojrzała na ekran monitora i dodała z westchnieniem: — Biedacy. Lód. Leo obserwował z hermetycznie zamkniętej kabiny kontrolnej nad ładownią habitatu, jak czwórka ubranych w skafandry czworaczków przesuwa przez luk nietknięte zwierciadło wirowe, zabrane z drugiego generatora D-620. Nie był to najwy-godniejszy obiekt do transportu — ogromny tytanowy lejek o trzymetrowej średnicy, o licznych, precyzyjnie wykreślonych zakrzywieniach, gruby na centymetr z brzegu i rozszerzający się do dwóch centymetrów w środkowej części. Śliczny kształt, tylko że zdecydowanie nie standardowy, ale jakoś trzeba sobie z tym poradzić. Nie uszkodzone zwierciadło zostało przetransportowane na miejsce i zabezpieczone wśród wijących się obwodów chłodniczych. Czworaczki w skafandrach opuściły halę. Ze swej kabiny Leo zamknął zewnętrzny luk i włączył pompy powietrzne, po czym dosłownie wyskoczył z kabiny kontrolnej, wraz ze strumieniem powietrza wyssanym przez różnicę ciśnień; musiał kilka razy mocno łykać ślinę, żeby odetkać uszy. Jedyne obwody chłodzące na tyle duże, żeby się nadawały do tego zadania, zostały znalezione przez Bobbi w chwili natchnienia — znowu w Wyżywieniu. Dziewczyna zarządzająca działem aż jęknęła, kiedy Leo ze swą bandą znów się w nim pojawił. Bezlitośnie wybebeszyli największą chłodnię i zabrali obwody do swojej pracowni zlokalizowanej w największym dostępnym segmencie dokowym, zainstalowanym już w D-620. Do załadowania została, według obliczeń Lea, mniej niż jedna czwarta habitatu, mimo że dwunastu najlepszych pracowników zajmowało się produkcją zwierciadła. Po kilku minutach troje czworaczków dołączyło do Lea. Przyjrzał się im uważnie. Były opatulone w dodatkowe koszulki i szorty, a także w kombinezony z długimi rękawami, zostawione w habitacie przez ludzi z dołu. Nogawki miały podwinięte i zabezpieczone elastycznymi opaskami wokół dolnych rąk. Na szczęście, znaleźli dość rękawic; to dobrze, bo Leo martwił się, że przy tylu nie okrytych palcach mogą zdarzyć się odmrożenia. Każdy oddech zmieniał się w chmurkę w mroźnym powietrzu. — Dobra, Pramod, możemy zaczynać. Przynieście węże. Pramod rozwinął kilka węży i podał je czekającym czworaczkom, jedno z nich sprawdziło po raz ostatni podłączenie do najbliższego hydrantu. Leo włączył obwody chłodzące i również chwycił wąż. — Dobra, dzieciaki, teraz patrzcie uważnie; pokażę wam, na czym polega ta sztuka. Musicie lać wodę powoli, starając się, żeby nie chlapnęła w powietrze. Musicie też lać ją ciągle, żeby węże nie pozamarzały. Jeżeli ktoś poczuje, że traci czucie w palcach, niech zrobi sobie krótką przerwę w pokoju obok. Nie trzeba nam już żadnych dodatkowych wypadków. Leo przesunął się do tylnej ściany lustra, zabezpieczonej między obwodami, ale nie dotykającej ich. Zwierciadło było w cieniu, na zewnątrz, od dobrych kilku godzin, więc powinno być już całkiem zimne. Otworzył zawór i puścił srebrzystą kulkę wody na jego powierzchnię. Zmieniła się w lodowe pióro. Spróbował puścić kilka kropel na obwody, zamarzły jeszcze szybciej. — Właśnie tak. Zacznijcie robić wokół lustra lodową formę. Najmocniejszą, jak tylko się da, bez żadnych pęcherzy powietrza. I nie zapomnijcie umieścić małej rurki, żeby powietrze mogło się wydostawać. — Jak gruby ma być lód? — zapytał Pramod, polewając wodą obwody i obserwując z zafascynowaniem formujący się lód. — Przynajmniej na metr. Masa lodu musi być co najmniej równa masie metalu. A skoro możemy próbować tylko raz, lepiej mieć go dwa razy tyle. Niestety, nie da się potem odzyskać wody. Chcę jeszcze raz sprawdzić rezerwy, bo dwa metry grubości byłoby jeszcze lepsze, ale nie wiem, czy możemy sobie na to pozwolić. — Jak na to wpadłeś? — zapytał Pramod z podziwem. Leo parsknął, kiedy zrozumiał, że Pramod jest przekonany, iż to on wymyślił cały ten sposób fabrykacji na poczekaniu. — Nie wymyśliłem tego. Czytałem o tym. To stara metoda, której kiedyś używano przy wstępnych testach, zanim udoskonalono teorię fraktali i symulacje komputerowe nie były jeszcze tak dobre jak obecnie. — Ach. — Pramod wyglądał na nieco rozczarowanego. Leo się uśmiechnął. — Jeżeli kiedykolwiek będziesz musiał wybierać między nauką a inspiracją, mały, zawsze wybierz naukę. Zazwyczaj się sprawdza. Taką przynajmniej mam nadzieję, dodał w duchu Leo i odsunął się, żeby przyjrzeć się swoim czworaczkom. Pramod miał dwa węże, po jednym w każdej parze rąk, i uruchamiał je na zmianę. Kulki wody padały jedna po drugiej na obwody i zwierciadło, lód wyraźnie już pogrubiał. Jak dotąd nie stracili ani jednej kropli. Leo odetchnął z ulgą, widząc, że tę część zadania mógł im powierzyć bezpiecznie. Pomachał Pramodowi i wyszedł zająć się tą częścią, której nie ośmieliłby się powierzyć nikomu. Leo zabłądził dwa razy, zmierzając przez habitat do magazynu materiałów toksycznych, a przecież sam zaprojektował taką konfigurację. Nic dziwnego, że po drodze bez przerwy mijał czworaczki wyglądające na całkiem zagubione. Wszyscy wydawali się szalenie zajęci, co Leo mógł tylko pochwalać. Magazyn materiałów toksycznych nie miał z resztą habitatu żadnego połączenia oprócz jednej potrójnej i zawsze zamkniętej śluzy z grubej stali. Leo wszedł do środka i natknął się na zmierzającego na zewnątrz jednego ze swych uczniów, zajmującego się rekonfiguracją habitatu. — Jak wam idzie, Agba? — Całkiem dobrze — odparł zapytany. Wydawał się zmęczony. Jego skóra i opalona twarz były pokryte czerwonymi liniami świadczącymi o długim pobyeie w skafandrze. — Te głupie zamrożone zaciski bardzo hamują tempo pracy, ale już prawie z nimi skończyliśmy. A jak wam idzie? — Jak dotąd, w porządku. Przyszedłem po materiały wybuchowe, jesteśmy już na tym etapie. Czy pamiętasz, gdzie to? u diabła… — Okrągłe ściany sali były pełne rozmaitych pojemników. —… gdzie trzymamy tę wybuchową pastę? — Była tam — wskazał Agba. — To dobrze. — Nagle Leo poczuł ucisk w brzuchu. — Co to znaczy była? — Chodzi mu pewnie tylko o to, że została gdzieś przeniesiona, pocieszał się nadzieją. — No, sporo już zużyliśmy na rozsadzanie zacisków. — Rozsadzanie zacisków? Myślałem, że je rozcinacie. — Robiliśmy tak, ale potem Tabbi wymyślił, jak włożyć do środka mały ładunek, który je rozsadza na linii próżniowego zespawania. Połowę z nich można będzie znowu wykorzystać; druga połowa wcale nie jest w gorszym stanie, niż gdybyśmy je cięli. — Agba wyglądał na dość dumnego z siebie. — Ale chyba nie zużyliście wszystkiego! — No, trochę nam się wymknęło. Na zewnątrz oczywiście — dodał pośpiesznie Agba, źle odczytując przyczynę przerażonego spojrzenia Lea. Podał mu do sprawdzenia zapieczętowany półlitrowy pojemnik. — To jest resztka. Chyba wystarczy akurat na dokończenie. — Nie! — Leo zacisnął ręce na pojemniku i przycisnął do brzucha, jakby to był granat. — To mi jest potrzebne! Muszę to dostać! — Muszę mieć dziesięć razy więcej, zawył w myśli. — O, przepraszam — mruknął Agba. Rzucił Leowi spojrzenie pełne kryształowej niewinności. — Czy to znaczy, że wracamy do cięcia zacisków? — Tak — wykrztusił Leo i czując, że za moment sam wybuchnie, dodał: — Leć! Agba z niepewnym uśmiechem wysunął się przez śluzę. Zamknęła się za nim, pozostawiając Lea samego, by ochłonął w spokoju. Myśl, człowieku, myśl, rozkazał sobie Leo. Nie panikuj. Jakiś wewnętrzny głos usiłował mu powiedzieć, że to wcale nie musi być koniec, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co mogłoby go uratować… Niestety, szybkie przypomnienie sobie wszystkich obliczeń, wspomagane palcami (och, żeby tak być czworączkiem!), tylko potwierdziło początkowe obawy. Wybuchowe przetworzenie masy tytanu w skomplikowany kształt zwierciadła wirowego wymagało, oprócz odpowiedniej liczby przekładek, pierścieni i klamer, trzech istotnych elementów: lodowej formy, metalu i materiału wybuchowego do ich połączenia. A która noga jest w trójnogu najważniejsza? Ta, której brak. A on myślał, że z tą wybuchową galaretką nie będzie żadnych problemów… Zaczął systematycznie sprawdzać zawartość magazynu materiałów toksycznych. Jakiś dodatkowy pojemnik ze środkiem wybuchowym mógł się przecież gdzieś tu zaplątać. Niestety, czworaczki zbyt dobrze znały się na inwentaryzacji. Każdy wór zawierał tylko to, o czym mówiła tabliczka, ni mniej, ni więcej. Agba nawet poprawił już napis: “Zawartość — pasta wybuchowa typu B-2, półlitrowe pojemniki. Ilość — 0”. W tej chwili Leo potknął się o beczkę benzyny. Nie — o sześć beczek tego cholernego świństwa, które w jakiś sposób dostały się tutaj i teraz tu tkwiły, przymocowane mocno do ściany. Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziała reszta z tych stu ton. Leo miał nadzieję, że wszystko znalazło się w piekle, gdzie przynajmniej dałoby się do czegoś wykorzystać. Z najwyższą rozkoszą wymieniłby całe sto ton na cztery aspiryny. Sto ton benzyny, której… — Leo zamrugał i wydał okrzyk radości —… której jeden litr zmieszany z tetranitrometanem dałby środek wybuchowy mocniejszy niż ta galaretka! Będzie musiał to sprawdzić, upewnić się — i tak musiałby sprawdzić, jakie powinny być proporcje — ale był pewien, że pamięć go nie zawodzi. Nauka plus inspiracja; to zawsze była najlepsza metoda. Tetranitrometan w wielu pchaczach był używany jako zapasowe źródło tlenu; wydzielał go więcej na centymetr sześcienny niż płynny tlen, do tego bez problemów z temperaturą i ciśnieniem przy przechowywaniu. Składowano go w formie tetranitrometanowych świec, które paląc się, wydzielały tlen. Teraz — o Boże, jeśli tylko TNM nie został przez kogoś zużyty do nadmuchiwania baloników dla dzieci albo czegoś takiego… Przecież tracili powietrze w czasie przebudowy habitatu… Zatrzymał się tylko po to, żeby włożyć pojemnik z powrotem do worka, a do beczek przyczepić tabliczkę z dużymi czerwonymi literami TO JEST BENZYNA LEA GRAFA. JEŻELI KTOKOLWIEK INNY JEJ DOTKNIE, POŁAMIĘ MU WSZYSTKIE RĘ-.CE. Skończywszy, rzucił się na poszukiwanie najbliższego działającego terminalu bibliotecznego komputera. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Ostatnie promienie słońca padały na dno wyschniętego jeziora; kolor ogromnej czaszy nieba zmienił się najpierw w turkus, a potem w usiane lśniącymi gwiazdami indygo. Silver stwierdziła, że nie może skupić się na monitorach, gdyż jej uwagę wciąż odwracają fascynujące zmiany kolorów zachodzące w atmosferze, a widoczne przez wizjery. Ludzie z dołu mogli oglądać tak subtelne odcienie: smugi fioletu i purpury, pomarańczowego, cytrynowego, zielonego, niebieskiego z kobaltowymi piórkami oparów. Z pewnym żalem Silver przestawiła monitory na podczerwień. Podretuszowane przez komputer kolory wprawdzie ułatwiały obserwację, ale wydawały się sztuczne i przejaskrawione w porównaniu z prawdziwymi. W końcu pojawił się widok, za którym tęskniła najbardziej — podskakujący na odległych pagórkach łazik, pokonujący ostatnie skały, a potem pędzący dnem jeziora z największą możliwą prędkością. Madame Minchenko pośpieszyła do kabiny pilota, by opuścić schodki z luku, kiedy pojazd z rykiem silnika zatrzymał się koło promu. Silver klasnęła we wszystkie ręce z radości, kiedy zobaczyła zeskakującego z rampy Ti, niosącego na plecach Tony’ego. Mają go! Mają go! Doktor Minchenko deptał Ti po piętach. Przy luku wywiązała się krótka sprzeczka; słychać było stłumione głosy doktora i madame Minchenko, potem doktor zbiegł pędem po schodkach i postawił na dachu łazika lampę. Świeciła wspaniałym, zielonym światłem. To dobrze, pozbawieni swego pojazdu strażnicy nie będą mieli teraz żadnego problemu ze znalezieniem łazika, stwierdziła Silver z ulgą. Wdrapała się z powrotem na fotel drugiego pilota, kiedy Ti wpadł do kabiny, rzucił Tony’ego bezceremonialnie na fotel mechanika, a sam opadł na fotel głównego pilota. Jedną ręką ściągnął sobie maskę gazową na szyję, a drugą od razu zaczął włączać mechanizmy. — Hej, kto ruszał mój statek? Silver odwróciła się i podciągnęła, żeby spojrzeć ponad oparciem fotela na Tony’ego, który też pozbył się już maski i usiłował uporządkować pasy. — Udało się wam! — uśmiechnęła się. Odpowiedział jej uśmiechem i wymamrotał: — Leedoo. Są zaraz za nami. Silver spostrzegła, że jego niebieskie oczy są szeroko otwarte, nie tylko z podniecenia, ale także z bólu, wargi zaś opuchnięte. — Co ci się stało?… — zapytała. Ponieważ nie odpowiedział, zwróciła się do Ti. — Co się stało Tony’emu? — Ten skurwiel Van Atta poparzył mu usta tą pałką do zaganiania bydła czy co to tam było — wyjaśnił Ti ponuro; jego dłonie tańczyły nad kontrolkami. Silniki ożyły, światła rozbłysły, prom ruszył powoli. Ti włączył interkom. — Doktorze Minchenko? Jesteście już przypięci? — Momencik… — rozległ się głos doktora Minchenki. — Już. Ruszaj! — Mieliście jakieś kłopoty? — zapytała Silver, zsuwając się z powrotem na siedzenie i pośpiesznie chwytając pasy; prom wyraźnie przyśpieszał. — Z początku nie. Dotarliśmy do szpitala i weszliśmy do środka bez żadnego problemu. Byłem pewien, że pielęgniarki zaczną zadawać jakieś pytania, kiedy zabierzemy Tony’ego, ale oni tam najwyraźniej uważają, że Minchenko jest co najmniej Panem Bogiem. Właśnie wychodziliśmy, ja robiłem za tragarza — w końcu jestem tu głównie za transport, nie? — i kogóż to spotykamy w drzwiach? Tego sukinsyna Van Attę we własnej osobie. Silver aż podskoczyła z wrażenia. — Przewróciłem go na ziemię. Doktor Minchenko chciał się zatrzymać i stłuc go na kwaśne jabłko za to, co zrobił Tony’emu, ale i tak musiałby to zostawić mnie; jest już stary, chociaż nie chce się do tego przyznać, więc zaciągnąłem go — to znaczy Michenkę — do łazika. Jeszcze usłyszałem, jak Van Atta wydziera się o dżetkopter. Teraz już na pewno go dostał… — Ti nerwowo spojrzał na monitory. — Tak, cholera. Tutaj — wskazał palcem. Kolorowa smuga pędziła nad górami, oznaczając na ekranie monitora pozycję ścigającego ich dżetkoptera. — No, teraz nas już i tak nie złapią. Prom zatoczył wielkie koło, potem przyhamował. Dźwięk wydawany przez silniki zmienił się z pomruku w jęk i wycie. Białe światła lądowania rozcinały ciemność przed nimi. Ti zwolnił hamulce i statek, połykając światło, wystrzelił do przodu z przerażającym wyciem, które urwało się gwałtownie w chwili, gdy oderwali się od ziemi. Przyśpieszenie wgniotło wszystkich w fotele. — Co ten idiota, do diabła, wyprawia? — mruknął Ti przez zęby; sylwetka dżetkoptera powiększała się szybko w tylnym monitorze. — Chcesz mnie przestraszyć, ty?… Najwyraźniej dżetkopter miał właśnie taki zamiar. Zbliżył się do nich i próbował, obniżając lot, zmusić ich do lądowania. Usta Ti zacisnęły się w wąską linię, jego oczy rozbłysły. Zwiększył moc. Silver zacisnęła zęby, ale nie zamknęła oczu. Przelecieli wystarczająco blisko, żeby zobaczyć dżetkopter przez wizjery, przebijając się jak sztylet przez jego światła. Przez mgnienie oka Silver widziała twarze pod okrągłą pokrywą kabiny, zastygłe białe plamy z ciemnymi, okrągłymi dziurami zamiast oczu i ust; tylko jeden człowiek, pewnie pilot, zakrywał oczy rękami. Potem nie było już nic między nimi i srebrnymi gwiazdami. Ogień i lód. Leo osobiście sprawdził wszystkie zaciski, po czym odleciał w skafandrze kilka metrów, żeby ogarnąć wzrokiem całość. Byli zawieszeni w przestrzeni, w bezpiecznej odległości jednego kilometra od konfiguracji D-620-habitat, która teraz unosiła się, już kompletna, nad tarczą Rodeo. W każdym razie mogła wydawać się kompletna z zewnątrz komuś, kto nie wiedział o gorączkowej krzątaninie w środku. Lodowa forma okazała się mieć po skończeniu ponad trzy metry szerokości i prawie dwa grubości. Jej zewnętrzna powierzchnia była tak nieregularna, że można by ją wziąć za kawałek lodowego pierścienia z jakiegoś gazowego giganta. Ukryte wnętrze natomiast dokładnie odtwarzało gładkie zakrzywienie zwierciadła wirowego. Wewnętrzna strona była przykryta kilkoma warstwami różnych materiałów. Najpierw — płatem tytanu, potem izolacją czystej benzyny (kolejna funkcja, jaką Leo dla niej wymyślił, bo, w przeciwieństwie do innych płynów, nie zamarzała w temperaturze lodu), następnie cienkim płatem plastiku, cenną mieszanką TNM i benzyny, na to szła przykrywka z kawałka powłoki habitatu oraz sztaby i zaciski; w sumie przypominało to trochę tort urodzinowy. Pozostało tylko zapalenie świeczki, żeby życzenie się spełniło, a wszystko to zanim lód zacznie parować w świetle słońca. Leo odwrócił się, by zapędzić swoich czwororęcznych pomocników do bezpiecznej kryjówki za jednym z porzuconych segmentów habitatu, unoszącym się w pobliżu. Dostrzegł kolejnego czworączka lecącego od strony konfiguracji D-620-habitat. Nie mógł to być posłaniec z wiadomością, od tego były przecież komunikatory w skafandrach… — Hej, Leo — rozległ się w komunikatorze głos Tony’ego. — Szeehaszam, że sie suuuźnijem do hacy… Zostailiście coś dla nie? — Tony! Nie jest łatwo uściskać kogoś, będąc zamkniętym w skafandrze, ale Leo zrobił, co mógł. — No, zdążyłeś akurat na najlepszy moment! — zawołał podekscytowany. — Niedawno widziałem lądujący prom. — Tak, widział i przeżył chwile grozy, myśląc, że jest to prom służby bezpieczeństwa, którym straszył go Van Atta, dopóki nie udało mu się zidentyfikować statku jako ich własnego. — Nie sądziłem, że doktor Minchenko pozwoli ci ruszyć się gdziekolwiek poza szpital. Czy z Silver wszystko w porządku? A ty nie powinieneś aby odpoczywać? — Nic jej nie jess. Dotor Minchenko miaa dużo do rooty, a Claire i Andy są, zajszaem… nie chciaem uudzić dziecka. — Na pewno dobrze się czujesz, synu? Masz dość dziwny głos. — Saarzył mie w usta. W oorząku. — Aha. — Uspokojony Leo pośpiesznie objaśnił czekające ich zadanie. — Przybyłeś akurat na wielki finał. Zmienił pozycję tak, żeby móc wyjrzeć nad porzuconym segmentem. — To małe pudełko na czubku to kondensator, a w nim parę tysięcy wolt. Jest połączony z żarnikiem umieszczonym w płynnym środku wybuchowym, użyłem zwykłej żarówki, zdjąłem tylko opakowanie z poliszkła; to, co wystaje, to fotokomórka wyjęta z kontrolek drzwi. Kiedy uderzymy w nią promieniem z optycznego lasera, zamknie obwód… — I hrąd ooduje yybuch? — Niezupełnie. Wysokie napięcie dosłownie rozsadza drut, a wstrząs od wybuchu drutu powoduje wybuch TNM i benzyny. Wybuch wyrzuca do przodu płytę z tytanu, która leci, dopóki nie trafi w lodową formę, której z kolei przekazuje swoje przyśpieszenie, czyli tytan się zatrzymuje, a lód leci dalej. Odbywa się to wszystko bardzo widowiskowo i właśnie dlatego jesteśmy schowani za tym segmentem… — Odwrócił się, by objąć spojrzeniem swoją ekipę. — Wszyscy gotowi? — Jeżeli ty możesz wysunąć głowę i patrzeć, to dlaczego my nie możemy? — poskarżył się Pramod. — Muszę widzieć, żeby trafić z lasera — oznajmił Leo sucho. Starannie wycelował i odczekał chwilę, żeby uspokoić nerwy. Tyle rzeczy mogło się nie udać — sprawdzał wszystko aż do znudzenia — ale przychodzi moment, kiedy trzeba zapomnieć o wątpliwościach i ruszyć do dzieła. Westchnął do Boga i nacisnął guzik. Jaskrawy, bezgłośny błysk, chmura rozpalonego gazu, a potem lodowa forma eksplodowała, a jej kawałki rozleciały się na wszystkie strony. Efekt był niesamowity. Leo z wysiłkiem oderwał wzrok i pośpiesznie schował się za segmentem. Pod zaciśniętymi powiekami widział szmaragdowe i różowe plamy. Ukryta w rękawicy ręka dotykająca powłoki segmentu wyczuła wibracje spowodowane przez kilka odłamków lodu, które uderzyły weń z drugiej strony i odbiwszy się, poleciały w kosmos. Leo przez chwilę trwał skurczony,.wpatrując się tępo w Ro-deo. — Teraz boję się spojrzeć. Pramod włączył silnik i przeleciał na drugą stronę segmentu. — Jest w jednym kawałku, ale całe się trzęsie i trudno zobaczyć dokładny kształt. Leo wziął głęboki oddech. — No to chodźmy je złapać, dzieciaki. Zobaczymy, co tam mamy. Złapanie tego, co wyszło, trwało kilka minut. Leo nie pozwalał sobie jeszcze na nazwanie tego zwierciadłem wirowym — wciąż jeszcze mogło się okazać, że produkt nadaje się najwyżej na złom. Czworaczki rozmaitymi skanerami badały zakrzywioną szarą powierzchnię. — Nie wykazuje żadnych pęknięć, Leo — zameldował Pramod niemal bez tchu. — W kilku miejscach jest za grube, ale nigdzie za cienkie. — Tym się zajmiemy w trakcie laserowego polerowania. Gdyby okazało się gdzieś zbyt cienkie, nic już by się nie dało zrobić. A że jest za grube, to nic nie szkodzi — odparł Leo. Bobbi pomachała swoim optycznym laserem w różne strony nad zakrzywioną powierzchnią. — Wymiary w normie, Leo! Udało się! Leo poczuł, że topi się od środka. Wydał długie westchnienie szczęścia. — Dobra, dzieciaki, zabieramy je z powrotem do środka. Wracamy do… Niech to diabli, nie możemy przecież ciągle mówić “konfiguracja D-620 i habitatu”. — Ja naeewno nie ogę — zgodził się Tony. — No to jak je nazwiemy? — Przez umysł Lea przeleciała cała seria ewentualnych nazw. “Arka”… “Gwiazda wolności”… “Szaleństwo Graf a”… — Dom — powiedział Tony po chwili milczenia. — Wracajmy do domu, Leo. — Dom — powtórzył Leo. Brzmiało dobrze. Bardzo dobrze. Pramod skinął głową, a Bobbi dotknęła jedną z górnych rąk swojego hełmu w milczącej pochwale. Leo mrugnął. To bez wątpienia jakiś gaz dostał się do mieszanki powietrznej w jego skafandrze i powodował, że jego oczy łzawiły, a serce dziwnie się ściskało. — Tak. Zabierzmy nasze zwierciadło wirowe do domu, dzieciaki. Bruce Van Atta zatrzymał się na korytarzu przed biurem Chalopin w Porcie Trzecim, żeby złapać oddech i opanować drżenie. Miał też kolkę. Wcale się nie zdziwi, jeżeli po tym wszystkim dostanie wrzodów żołądka. Ta klęska na wyschniętym jeziorze doprowadziła go do krańcowej wściekłości. Byli już tak blisko, a ci jego dupowaci podwładni zawalili sprawę — tego nie mógł po prostu znieść. To był zwykły przypadek. Wrócił do swojej kwatery na dole, żeby wziąć bardzo już potrzebny prysznic i zdrzemnąć się, ale obudził się, by załatwić potrzebę, i zadzwonił do Portu Trzeciego po nowe wiadomości. Inaczej pewnie w ogóle nie raczyliby mu powiedzieć o wylądowaniu promu! Przewidując następne posunięcie Grafa, narzucił na siebie ubranie i popędził do szpitala — gdyby dotarł tam chwilę wcześniej, dopadłby Min-chenkę jeszcze w środku. Już wygarnął wszystko pilotowi dżetkoptera, zgnoił go za tchórzostwo, za to, że nie zmusił startującego promu do powrotu na ziemię, że nie zdołał szybciej dotrzeć do jeziora. Zaczerwieniony pilot zacisnął zęby i pięści, ale nic nie powiedział, niewątpliwie wstydząc się. Ale największy zawód leżał gdzie indziej — właśnie za tymi drzwiami. Kiedy rozsunęły się przed nim, był już całkowicie opanowany. Chalopin, jej oficer bezpieczeństwa Bannerji i doktor Yei siedzieli pochyleni nad komputerem. Kapitan Bannerji wskazywał coś na holowidowym obrazie i mówił: — …dostać się do środka. Ale jaki stawią opór, jak pani myśli? — Na pewno bardzo ich pan przestraszy — odparła Yei. — Hmm. Niezbyt mnie zachwyca wysyłanie moich ludzi z ogłuszaczami przeciwko zdesperowanym ludziom z dużo groźniejszą bronią. Jaki jest prawdziwy status tych tak zwanych zakładników? — Dzięki wam oni teraz mają pięcioro, a my żadnego — warknął Van Atta. — Uciekli z Tonym, niech ich diabli. Dlaczego nie postawiliście przy tym chłopaku warty, jak wam kazałem? Powinniście byli też postawić strażników przy madame Hinchenko. Chalopin podniosła głowę i rzuciła mu spojrzenie bez wyrazu. — Panie Van Atta, pan ma najwyraźniej dziwne wyobrażenie o rozmiarach mojej służby bezpieczeństwa. Mam tylko dziesięciu ludzi do pracy na trzy zmiany, przez siedem dni w tygodniu. — Plus dziesięciu w każdym z pozostałych portów. Razem to już trzydziestu. Odpowiednio uzbrojeni, mogliby zaatakować. — Już pożyczyłam sześciu strażników z tamtych portów, żeby objęli służbę tutaj, bo wszyscy moi ludzie są zajęci pańskimi problemami. — To dlaczego nie wzięła pani wszystkich? — Panie Van Atta, na Rodeo mamy duże przedsięwzięcia, ale bardzo małe miasto. Jest tu niecałe dziesięć tysięcy pracowników i drugie tyle ludzi nie zatrudnionych przez GalacTech. Moi strażnicy są tu policją, a nie wojskiem. Muszą wykonywać swoje obowiązki, wspierać brygadę specjalną, a także poszukiwawczą i ratunkową oraz być gotowi do pomocy przy pożarach. — Cholera, dałem wam tę szansę z Tonym. Dlaczego nie zajęliście habitatu natychmiast? — Miałam ośmiu ludzi przygotowanych do lotu na orbitę — parsknęła Chalopin. — Pan zapewniał nas o współpracy ze strony czworaczków. Ale nie udało nam się dostać żadnego potwierdzenia tej współpracy z samego habitatu. Na nowo zapanowała cisza w komunikatorach. Potem zauważyliśmy, że wraca nasz prom towarowy, więc podzieliliśmy ludzi i wysłaliśmy część, żeby go przejęli, najpierw w wozie terenowym, potem, kiedy pan wpadł tu z wrzaskiem, w dżetkopterze. — No to proszę ich, do ciężkiej cholery, zebrać wreszcie z powrotem i wysłać na orbitę! — Po pierwsze, pan sam zostawił trzech z nich na jeziorze — zauważył kapitan Bannerji. — Sierżant Fors właśnie się zgłosił i poinformował nas, że ich pojazd został zniszczony. Wracają w porzuconym łaziku doktora Minchenki. Dotrą tutaj najwcześniej za godzinę. Po drugie, jak to kilkakrotnie zauważyła doktor Yei, nie dostaliśmy jak dotąd żadnego upoważnienia na użycie broni. — Ale musicie przecież mieć jakieś przepisy o wyjątkowych sytuacjach — wściekał się Van Atta. — To — wskazał palcem do góry, co miało oznaczać wydarzenia zachodzące na orbicie Rodeo — jest przebiegającym właśnie w tej chwili rabunkiem na ogromną skalę, i to łagodnie mówiąc. I proszę nie zapominać, że jeden z pracowników GalacTechu został już przez nich postrzelony! — Nie przeoczyłem tego faktu — mruknął Bannerji. — Ale — wtrąciła doktor Yei — skoro poprosiliśmy zarząd o pozwolenie na użycie siły, teraz mamy obowiązek zaczekać na ich odpowiedź. Bo gdyby mimo wszystko nie dali pozwolenia? Van Atta zmarszczył czoło i zmrużył oczy. — Wiedziałem, że nie powinniśmy byli pytać. To ty nas w to wpakowałaś, do cholery. Postawilibyśmy ich przed faktem dokonanym. A teraz… — Sfrustrowany, potrząsnął głową. — A zresztą zapomnieliśmy, że możemy przecież znaleźć ludzi gdzie indziej. Personel habitatu może nam pomóc w jego przejęciu. — Oni już dawno rozproszyli się po całym Rodeo — zauważyła doktor Yei. — Większość wróciła do swoich kwater. Bannerji wyraźnie się skulił. — A ma pan pojęcie, w jakie komplikacje prawne wplątałoby to bezpieczeństwo? — No to przyjmijcie ich do służby… Sygnał z konsoli biurka Chalopin przerwał Van Atcie. Pojawiła się twarz operatora. — Administrator Chalopin? Tu centrala. Prosiła pani o informacje w wypadku, gdyby zmieniła się sytuacja habitatu albo D-620. Oni chyba przygotowują się do opuszczenia orbity. — Przełączyć obraz — rozkazała Chalopin. Operator znowu dał im płaski obraz z satelity. Powiększył go i konfiguracja habitatu i D-620 wypełniła do połowy ekran. Ramiona wzmocniono dodatkowo czterema z wielkich pchaczy, których czworaczki używały do wypychania kontenerów z orbity. Podczas gdy Van Atta przyglądał się temu z przerażeniem, szereg silników nagle ożył, wzbudzając ruch wśród kosmicznych śmieci, olbrzymi pojazd zaczął się przesuwać. Doktor Yei wpatrywała się w to z otwartymi ustami, przyciskając ręce do piersi, a jej oczy dziwnie błyszczały. Van Atta miał raczej chęć rozpłakać się z wściekłości. — Widzicie… — wskazał na ekran. Głos mu się załamał. — Widzicie, jak się skończyło to wasze zwlekanie? Uciekają! — No, jeszcze nie uciekli — mruknęła doktor Yei. — Minie co najmniej kilka dni, zanim dotrą do czarnej dziury. Na razie nie ma powodu do paniki. — Mrugnęła i ciągnęła swoim niemal hipnotyzującym głosem: — Jest pan ogromnie zmęczony, oczywiście, jak my wszyscy. Zmęczenie powoduje błędy w decyzjach. Powinien pan odpocząć, przespać się trochę… Zacisnął pięści, miał ochotę udusić ją na miejscu. Administrator portu i ten idiota Bannerji kiwali głowami, przytakując jej. Z gardła Van Atty wydobył się zduszony jęk. — Każda minuta czekania jeszcze bardziej wszystko skomplikuje… zwiększy dystans… ryzyko… Wszyscy mieli takie same, martwe twarze. Van Atta nie potrzebował wiele czasu — na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać kompletny brak ochoty do współpracy. Cholera, cholera, cholera! Spojrzał podejrzliwie na Yei. Teraz miał związane ręce, a jego autorytet został zburzony przez jej obłudny rozsądek. Gdyby Yei i jej podobni rządzili światem, nikt nigdy do nikogo by nie strzelał i wszędzie rządziłby chaos. Van Atta wydał z siebie nieartykułowane prychnięcie, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Claire obudziła się; nie otwierając oczu, pozostała wtulona w swój śpiwór. Zmęczenie dopadło ją pod koniec ostatniej zmiany i teraz powoli ustępowało z jej ciała. Andy się chyba jeszcze nie obudził; to dobrze, ma chwilę wytchnienia przed zmianą pieluszki. Za dziesięć minut wyświadczą sobie wzajemne usługi — on uwolni jej nabrzmiałe piersi od mleka, a ona z kolei napełni mlekiem jego pusty brzuszek. Mamy potrzebują dzieci, pomyślała sennie, tak samo jak dzieci potrzebują mam; wszystko się zazębia, dwie jednostki współtworzą ten sam system biologiczny… Tak jak czworaczki współtworzyły technologiczny system habitatu, każdy zależał od pozostałych. Zależeli też od jej pracy. Co teraz? Pojemniki do kiełkowania, pojemniki do hodowli… Nie, dzisiaj nie będzie się zajmować pojemnikami, dzisiaj jest Dzień Przyśpieszenia — jej oczy otworzyły się gwałtownie, po czym rozszerzyły się z radości. — Tony! — wykrztusiła. — Jak długo tu jesteś? — Patrzyłem jakieś piętnaście minut. Ładnie śpisz. Mogę wejść? — Wisiał w powietrzu, ubrany w znajomą czerwoną koszulkę i szorty, przyglądając się jej w półmroku. — I tak musimy się szszyjązać, zaraz się zacznie. — Już? — Odsunęła się i zrobiła mu miejsce, splatając swoje ręce z jego, dotykając jego twarzy i przerażającego bandażu, wciąż spowijającego jego tors. — Nic ci nie jest? — Już nic — westchnął radośnie. — Leżałem w tym szpitalu… No, nie spodziewałem się, że ktoś po mnie przyjdzie. To straszne ryzyko dla wszystkich… za duże! — Pogłaskał ją po włosach. — Rozważaliśmy to. To ryzyko. Ale nie mogliśmy cię zostawić. My, czworaczki, musimy trzymać się razem. — Teraz była już zupełnie przytomna, rozbudzona przez bliskość silnych ramion, lśniących oczu, jasnych brwi Tony’ego. — Zostawienie ciebie osłabiłoby nas, tak stwierdził Leo. I to nie tylko genetycznie. Teraz musimy być ludźmi, a nie tylko Claire i Tonym, i Silver, i Siggym… i Andym… Chyba to właśnie Leo nazywa współdziałaniem. Teraz musimy współdziałać. Silna wibracja wstrząsnęła ścianami kabiny. Claire odwróciła się, by wyciągnąć Andy’ego z jego śpiworka i przycisnąć go górnymi rękami do piersi, podczas gdy dolne dłonie wciąż ściskały pod śpiworem dłonie Tony’ego. Andy pisnął tylko i zasnął z powrotem. Powoli, delikatnie, ich plecy zaczęły coraz mocniej przywierać do ściany. — Ruszyliśmy — szepnęła. — Zaczęło się… — Wszystko się trzyma — zauważył Tony ze zdziwieniem. Przytulili się do siebie. — Chciałem być w tej chwili z tobą… Pozwoliła, by przyśpieszenie nią zawładnęło; oparła głowę o ścianę, tuląc Andy’ego do piersi. Coś stuknęło w szafce; nieważne, później sprawdzi. — To się nazywa podróżowanie — westchnął Tony. — W porównaniu z podróżą na gapę… — Dziwnie będzie teraz, bez GalacTechu — odezwała się po chwili Claire. — Tylko my… Ciekawe, jaki świat pozna Andy? — To chyba zależy od nas — stwierdził trzeźwo Tony. — To jest jeszcze bardziej przerażające, niż ci z domu z kabinami, wiesz? Wolność. — Pokręcił głową. — Nie tak to sobie wyobrażałem. Sugerowany przez Yei sen nie wchodził w grę w przypadku Van Atty. Przygnębiony, nie wrócił do apartamentu, lecz udał się do swojego biura na planecie. Nie zaglądał tu przez kilka ostatnich tygodni. Teraz, według czasu Portu Trzeciego, zbliżała się północ. Jego miejscowa sekretarka skończyła już pracę, co nawet go ucieszyło. Potrzebował samotności. Spędził w półmroku jakieś dwadzieścia minut, mrucząc pod nosem, po czym postanowił przejrzeć pocztę elektroniczną. Przez ostatnich kilka tygodni system organizacyjny jego pracy i tak się rozleciał, a przez ostatnie dwa dni wszystko wręcz diabli wzięli. Może trochę nudnej, rutynowej roboty uspokoi go na tyle, że będzie w stanie zasnąć. Niepotrzebne notatki, nieaktualne prośby o instrukcje, zbędne raporty o postępach pracy. Planetarne baraki dla czworaczków, jak stwierdził z ponurym uśmiechem, były gotowe do zasiedlenia, ale budżet przekroczono o piętnaście procent. Jeśli uda mu się złapać jakieś czworaczki, żeby je tam wsadzić. Instrukcje zarządu odnośnie do zamknięcia projektu Cay, niepotrzebne porady dotyczące odzysku i pozbycia się rozmaitych części… Van Atta zamarł nagle, a potem cofnął ekran dwa razy. Co to było? “Przedmiot: Popłodowe eksperymentalne kultury komórkowe. Ilość: 1000. Rozporządzenie: kremacja według standardowych przepisów IGS dla biolaboratoriów”. Sprawdził źródło tego polecenia. Nie przyszło z biura Ap-mad, jak początkowo sądził, ale z Naczelnego Biura Księgowości i Kontroli Inwentarza, i znajdowało się na długiej liście zawierającej rozporządzenia co do rozmaitych rodzajów ekwipunku. Polecenie zostało podpisane przez jakiegoś nie znanego Van Atcie urzędnika średniego szczebla w NBKiKI na Ziemi. — Do diabła — zaklął cicho Van Atta. — Ten facet chyba nawet nie wie, czym właściwie są czworaczki. — Rozkaz podpisano kilka tygodni wcześniej. Jeszcze raz przeczytał pierwszy paragraf. “Szef Projektu dopilnuje jego zakończenia w odpowiednim terminie. Szybkie zwolnienie personelu i odesłanie do innych zadań jest szczególnie pożądane. Jest pan upoważniony do czasowego używania wszelkich materiałów i personelu z sąsiednich sekcji potrzebnych do zamknięcia projektu przed 6/1”. Po minucie jego wargi wykrzywiły się w pełnym furii uśmiechu. Ostrożnie wyjął cenny dysk, schował starannie do kieszeni i ruszył biegiem na poszukiwanie Chalopin. Miał nadzieję, że wyciągnie ją z łóżka. ROZDZIAŁ SZESNASTY — Skończyliście już? — rozległ się w komunikatorze Lea pełen napięcia głos Ti. — Ostatni spaw, Ti — odpowiedział Leo. — Sprawdź jeszcze raz ustawienie, Tony. Tony pomachał dłonią w rękawicy na znak, że zrozumiał polecenie, i jeszcze raz przejechał optycznym laserem wzdłuż linii, po której za chwilę miał się przesunąć promień spawarki. — W porządku, Pramod! — zawołał i odsunął się. Spawarka zaczęła się przesuwać po metalu, tworząc na ostatnim zacisku kołnierz, który miał trzymać nowe zwierciadło wirowe. Światełko na grzbiecie spawarki zmieniło kolor z czerwonego na zielony, maszyna wyłączyła się, a Pramod pośpieszył, by ją odłączyć od zasilania. Natychmiast zbliżyła się Bobbi, by wykonać test ultradźwiękowy. — Dobrze, Leo. Będzie trzymać. — W porządku. Zabierajcie przyrządy i dawajcie tu zwierciadło. Czworaczki poruszały się szybko i sprawnie. W ciągu kilku minut zwierciadło wirowe zostało umieszczone na miejscu. Znów wszystko sprawdzono. — Dobra, drużyno. Odsuńmy się i niech Ti zrobi test na dym. — Test na dym? — odezwał się w komunikatorze głos Ti. — Co to, u diabła, jest? Zdawało mi się, że chciałeś dziesięcioprocentowej mocy w silnikach. — To starodawne i szlachetne określenie na ostatni etap w każdym przedsięwzięciu inżynieryjnym — wyjaśnił Leo. — Włącz i zobacz, czy dymi. — Powinienem był się domyślić — zakrztusił się Ti. — Bardzo naukowe. — To jest zawsze ostateczny test. Ale dodawaj mocy powoli, dobra? Mamy do czynienia z delikatnym urządzeniem. — Powtarzałeś to już z dziesięć razy, Leo. To zwierciadło jest dobre czy nie? — Dobre. Przynajmniej z wierzchu. Ale wewnętrzna struktura krystaliczna tytanu… no, nie jest tak pewna, jak byłaby przy normalnej fabrykacji. — Jest dobre czy nie? Nie zamierzam przeskoczyć z tysiącem ludzi prosto na tamten świat. Zwłaszcza że sam jestem wśród nich. — Dobre, dobre — wycedził przez zaciśnięte zęby Leo. — Ale nie przesadzaj, dobrze? Chociażby ze względu na moje ciśnienie. Ti mruknął coś pod nosem, możliwe, że było to “pieprz się ze swoim ciśnieniem”, ale Leo nie miał pewności. Nie poprosił jednak pilota o powtórzenie. Leo i jego czworaczki zebrali swoje narzędzia i odlecieli na bezpieczną odległość od generatora. Zawiśli jakieś sto metrów nad Domem. Światło słońca Rodeo było blade i ostre tutaj, godzinę drogi od punktu Skoku. Było wprawdzie czymś więcej niż tylko jasną gwiazdą, ale jednak czymś mniej niż nuklearnym piecem, który kiedyś ogrzewał habitat na orbicie Rodeo. Leo wykorzystał okazję, by spojrzeć na ich statek-kolonię pod tym niezwykłym kątem. Ponad sto segmentów ściśnięto w końcu wzdłuż osi statku; wszystkie spełniały przy tym — mniej lub bardziej udanie — swoje pierwotne funkcje. Niech to diabli wezmą, jeżeli ta konfiguracja nie wyglądała tak, jakby została właśnie w ten sposób zaprojektowana; oczywiście, zaprojektowana przez kogoś lekko stukniętego. Trochę przypominała Leowi swą brzydotą wczesne przedsięwzięcia kosmiczne z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. O dziwo, wszystko utrzymywało się w kupie, mimo stałego przyśpieszania i hamowania w ciągu ostatnich dwóch dni. Oczywiście, okazało się, że wewnątrz przeoczono pewne szczegóły. Młodsze czworaczki odważnie krzątały się wokół i sprzątały, Wyżywienie zdołało jakoś wszystkich nakarmić, chociaż menu sprawiało wrażenie raczej przypadkowego. Dzięki młodemu człowiekowi z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych, który ostatecznie jednak został z nimi, i jego czworaczkom nie musieli już hamować co jakiś czas, żeby hydraulika działała porządnie. Przez jakiś czas Leo się obawiał, że te przerwy doprowadzą ich wszystkich do śmierci. Ale sam też wykorzystał je do wykończenia zwierciadła wirowego. — Widzicie jakiś dym? — rozległ się w jego uchu głos Ti. — Nie. — W porządku. Lepiej zabierajcie się już do środka. I, Leo, jak tylko wszystko będzie gotowe, byłbym wdzięczny, gdybyś przyszedł na mostek. — Coś w tonie głosu Ti wywołało u Lea dreszcze. — Coś się dzieje? — Od strony Rodeo zbliża się prom Służby Bezpieczeństwa. Na pokładzie jest twój stary kumpel Van Atta, przez cały czas domaga się, byśmy się zatrzymali i poddali. Nie sądzę, żeby zostało nam dużo czasu. — Mam nadzieję, że mu nie odpowiadasz? — Jasne, że nie. Ale to mnie nie ratuje przed słuchaniem. Słychać też dużo gadania ze Stacji, ale to mnie nie martwi tak bardzo jak to, co słychać za nami. No cóż, nie sądzę, żeby Van Atta dobrze znosił frustrację. — Niewiele już mu brakuje, tak? — Chyba już nic mu nie brakuje. Te promy są uzbrojone, wiesz? I w normalnej przestrzeni dużo szybsze niż nasz potwór. Wprawdzie ich lasery są klasyfikowane jako “lekka broń”, ale to nie znaczy, że zdrowo jest stać tuż przed nimi. Wolałbym skakać, zanim znajdziemy się w zasięgu ich ognia. — Zrozumiałem. Leo machnął ręką w stronę luku wejściowego do segmentu składu skafandrów, żeby pogonić swoich ludzi. A więc stało się. Leo wymyślił wprawdzie z tuzin sposobów obrony, z użyciem spawarek i min, przed od dawna przewidywaną interwencją ludzi GalacTechu, usiłujących przejąć habitat, ale… Przez cały czas byli zajęci zwierciadłem, na skutek czego tylko najważniejsza broń, spawarki promieniowe, była teraz dostępna, ale nawet ona nie zdałaby się na nic, gdyby doszło do bitwy wewnątrz. Łatwo mógł sobie wyobrazić promień ze spawarki nie trafiający w cel i przebijający ścianę sąsiedniego segmentu żłobków. W walce wręcz w stanie nieważkości czworaczki mogłyby mieć przewagę, ale możliwość użycia broni przewagę tę niwelowała, gdyż broń w istocie była bardziej niebezpieczna dla obrońców niż dla atakujących. Wszystko zależało od tego, jaki rodzaj ataku planował Van Atta. Van Atta po raz ostatni zaklął w komunikator, po czym z wściekłością uderzył w wyłącznik. Już parę godzin temu wyczerpała się jego inwencja w zakresie wymysłów; wiedział, że się powtarza. Odwrócił się tyłem do komunikatora i rozejrzał po kabinie kontrolnej promu. Z przodu obaj piloci zajęci byli swoją pracą. Bannerji, dowodzący całą akcją, i doktor Yei — a właściwie jak ona wkręciła się w tę ekspedycję? — siedzieli przypięci do swoich foteli przeciążeniowych; Yei w fotelu głównego mechanika, Bannerji za konsolą obsługiwania dział, naprzeciw Van Atty. — No, dobra — warknął Van Atta. — Czy mamy ich w zasięgu ognia? Bannerji sprawdził odczyty. — Jeszcze nie. — Proszę mi pozwolić jeszcze raz z nimi porozmawiać… — odezwała się doktor Yei. — Jeżeli na dźwięk twojego głosu robi im się choć w połowie tak niedobrze jak mnie, to na pewno nie odpowiedzą — parsknął z irytacją Van Atta. — Spędziłaś całe godziny na mówieniu do nich. Zrozum, Yei, oni już nie słuchają. Koniec z psychologią. Sierżant Fors wyjrzał z tylnej kabiny, gdzie siedział z dwudziestoma sześcioma strażnikami z GalacTechu. — Co się dzieje, kapitanie Bannerji? Czy mamy już nakładać skafandry do abordażu? Bannerji spojrzał na Van Attę. — No, panie Van Atta? Jaki plan realizujemy? Zdaje się, że trzeba wykreślić wszystkie scenariusze zaczynające się od ich kapitulacji. — Ma pan cholerną rację. — Van Atta spojrzał na komunikator, który wydawał z siebie tylko pusty gwizd. — Jak tylko będziemy mieć ich w zasięgu, otwieramy ogień. Najpierw trzeba zniszczyć generatory pola Necklina, następnie pozostałe, jeśli tylko się da. Potem możemy zrobić dziurę z boku, dostać się do środka i zrobić porządek. Sierżant Fors odchrząknął. — Ale pan mówił, że na pokładzie jest tysiąc mutantów. Nie można by zaniechać dostawania się do środka, a wziąć statek na hol i zaciągnąć dokądkolwiek? Czy przy abordażu siły nie są trochę, hmm, nierówne? — Proszę się poskarżyć Chalopin, to ona nie chciała wziąć wystarczającej liczby ludzi. Ale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Czworaczki nie stanowią żadnego problemu. Na litość boską, przecież połowa z nich nie ma jeszcze dwunastu lat! Po prostu strzelajcie do wszystkiego, co się rusza. Jak pan myśli, ilu pięcioletnim dziewczynkom może pan dorównać, Fors? — Nie wiem, proszę pana. — Fors mrugnął. — Nigdy nie wyobrażałem sobie walki z pięcioletnimi dziewczynkami. Bannerji zabębnił palcami o konsolę i spojrzał na Yei. — Czy na pokładzie jest ta dziewczyna z dzieckiem, ci, których o mało co nie zastrzeliłem wtedy w magazynie, doktor Yei? — Claire? Tak — odpowiedziała. — Aha. — Bannerji odwrócił wzrok i poruszył się niespokojnie w fotelu. — Miejmy nadzieję, że tym razem wyceluje pan lepiej, Bannerji — wtrącił Van Atta. Bannerji obracał widoczny na ekranie schemat Super-skoczka, przeprowadzając obliczenia. — Rozumie pan — powiedział powoli — że to wydarzenie będzie miało pewne nie kontrolowane następstwa… Jest spore prawdopodobieństwo, że wybijemy kilka dodatkowych dziur w segmentach mieszkalnych, strzelając do generatorów. — Nic nie szkodzi. — Van Atta skrzywił wargi z namysłem. — Niech pan posłucha, Bannerji — dodał niecierpliwie. — Czworaczki są… ehm… Same do tego doprowadziły, stając się przestępcami. To się niczym nie różni od zastrzelenia złodzieja uciekającego po włamaniu albo napadzie. Zresztą nie można zrobić omletu, nie rozbijając jajek. Doktor Yei przesunęła dłońmi po twarzy. — Panie Kryszno — jęknęła. Spojrzała na Van Attę z dziwnym, pełnym napięcia uśmiechem. — Zastanawiałam się, kiedy pan to powie. Mogłam chyba przyjmować zakłady… — Gdybyś porządnie wykonywała to, co do ciebie należało — najeżył się Van Atta — nie musielibyśmy teraz rozbijać jajek. Mogliśmy je na Rodeo ugotować w skorupkach. Zamierzam o tym zresztą wspomnieć kierownictwu. Ale nie muszę się już z tobą kłócić. Do wszystkiego, co zamierzam zrobić, mam upoważnienie. — Którego mi pan nie pokazał. — Widzieli je Chalopin i kapitan Bannerji. Jeżeli ta akcja mi się uda, to ciebie wyrzucą, Yei. Nie skomentowała tych słów, ale przyjęła zawartą w nich groźbę z ironicznym pochyleniem głowy. Wyciągnęła się w fotelu i splotła ramiona na piersi, najwyraźniej uciszona. Dzięki Bogu, pomyślał Van Atta, nareszcie. — Proszę nakładać skafandry, Fors — powiedział do sierżanta. Mostek kapitański D-620 był zatłoczony. Ti tronował w swoim fotelu pod zawieszonym w górze hełmem, Silver obsługiwała komunikator, a Leo objął stanowisko głównego mechanika, tak przynajmniej w końcu uznał. W tym punkcie hierarchia stawała się nieco zamazana. Może powinien mieć tytuł Oficjalnego Za-martwiacza Się? Żołądek zmienił mu się w kamień chyba już na stałe, w gardle zaschło. Bez względu na to, co by zrobili, zbliżali się nieuchronnie do punktu, z którego nie było już odwrotu. — Prom służby bezpieczeństwa przestał nadawać — zameldowała Silver. — No to mi ulżyło — stwierdził Ti. — Możesz już włączyć głos. — To żadna ulga — zaprzeczył Leo. — Jeżeli przestali gadać, to mogą się przygotowywać do otwarcia ognia. — A było za późno, by wysłać na zewnątrz czworaczki ze spawarkami. Ti skrzywił się i zamknął oczy; zdawało się, że D-620 też zadrżał. — Jesteśmy już nieomal w dobrym punkcie do skoku — stwierdził. Leo spojrzał na monitor. — A oni mają nas prawie w zasięgu ognia. — Zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: — Już mają nas w zasięgu ognia. Ti jęknął i ściągnął z góry hełm. — Wzmacniam pole Necklina… — Ostrożnie — jęknął Leo. — Moje zwierciadło… Dłoń Silver odszukała jego rękę. Poczuł gwałtowne pragnienie, by przeprosić Silver, czworaczki, Boga, sam już nie wiedział kogo. To ja was w to wplątałem… Przepraszam… — Jeżeli uruchomisz kanał, Silver… — powiedział desperacko, w odruchu paniki… te wszystkie dzieci… — Moglibyśmy jeszcze się poddać… — Nigdy — odparła Silver. Mocniej zacisnęła palce na jego dłoni i spojrzała mu w oczy. — Dokonuję wyboru za nas wszystkich, nie tylko za siebie. Lecimy. Leo zacisnął zęby i skinął głową. Jego mózg odliczał sekundy, a wtórowało mu bicie serca. Prom na ekranie monitora stawał się coraz większy. — Dlaczego oni nie strzelają? — zapytała Silver. — Ognia! — rozkazał Van Atta. Jaskrawe wykresy na komputerze ustawiły się w szereg, liczby zmieniały się szybko, światełka migotały. Doktor Yei, jak zauważył, nie siedziała już w swoim fotelu. Pewnie schowała się w toalecie. Taka dawka prawdziwego życia z prawdziwymi konsekwencjami to dla niej bez wątpienia za dużo. Jest identyczna jak ci wszyscy szmatławi politycy — pomyślał jadowicie — którzy gadaniem doprowadzają do katastrofy i znikają, kiedy zaczyna się strzelanina. — Ognia, już — syknął do Bannerjiego, kiedy komputer zamigotał na znak gotowości; lasery zostały wycelowane. Dłoń Bannerjiego przesunęła się nieco w stronę przycisku, znieruchomiała. — Czy ma pan na to formularz? — zapytał nagle. — Czy mam co? — powiedział Van Atta. — Formularz. Właśnie zauważyłem, że formalnie można by to uznać za likwidację niebezpiecznych odpadów. Do tego zaś trzeba formularza podpisanego przez przedstawiającego zlecenie — to pan — mojego przełożonego — to administrator Chalopin — i urzędnika kierującego departamentem niebezpiecznych odpadów. — Chalopin przekazała pana pod moje dowództwo. A więc rozkaz jest ważny, proszę pana! — Niezupełnie. Niebezpiecznymi odpadami zajmuje się Laurie Gompf, a ona jest na Rodeo. Nie ma pan upoważnienia od niej. Bardzo mi przykro. — Bannerji opuścił konsolę i usadowił się w pustym fotelu głównego mechanika, krzyżując ręce na piersi. — Pozbycie się niebezpiecznych odpadów bez prawomocnego rozkazu może mnie kosztować pracę. Trzeba też załączyć oszacowanie skutków dla środowiska. — To bunt! — wrzasnął Van Atta. — Ależ skąd — zaprzeczył kordialnie Bannerji. — Nie jesteśmy w wojsku. Purpurowy z wściekłości Van Atta wlepi! wzrok w Banner-jiego, który spokojnie oglądał swoje paznokcie. Van Atta z przekleństwem rzucił się w kierunku konsoli i ponownie uruchomił procedurę celowania. Powinien był to przewidzieć — zawsze sobie powtarzał: jeżeli chcesz, żeby coś było dobrze zrobione, musisz to zrobić sam. Teraz zawahał się, pośpiesznie przypominając sobie parametry Superskoczków klasy D. Gdzie w tej skomplikowanej strukturze jest punkt, w który trafienie nie tylko unieruchomi generatory, ale także spowoduje wybuch głównych pchaczy? Kremacja, właśnie. A śmierć czterech czy pięciu ludzi z dołu, znajdujących się na pokładzie, da się, jeśli zajdzie taka potrzeba, zwalić na Bannerjiego. “Ja robiłem, co mogłem, proszę pani… Gdyby on wykonał, co mu poleciłem…” Na ekranie pojawił się schemat statku. Musi być taki punkt… Tak. Gdyby udało się trafić w ten węzeł i tamte przewody chłodzące, uruchomiłby nie kontrolowaną reakcję, która zakończyłaby się… jak nic awansem, kiedy już cała sprawa przycichnie. Apmad go za to ucałuje. Będzie jak bohaterski lekarz, który sam jeden zapobiegł rozprzestrzenieniu się genetycznej epidemii po wszechświecie… Znowu pojawiły się linie wyznaczające cel. Spocona dłoń Van Atty zacisnęła się na dźwigni. Za moment… tylko za moment… — Co pani robi, doktor Yei? — zapytał z zaskoczeniem Bannerji. — Stosuję psychologię. Van Atta poczuł nagle, że tył jego głowy eksploduje z obrzydliwym chrupnięciem. Poleciał do przodu, rozcinając podbródek o konsolę i uderzywszy twarzą w klawisze, zmienił program ustawiający cel w kolorową sieczkę migoczącą na ekranie. Zobaczył gwiazdy wewnątrz promu, zamazane postacie i jakieś zielone plamy — wyprostował się z jękiem. — Doktor Yei — zaprotestował Bannerji — jeżeli chce się kogoś ogłuszyć, trzeba uderzyć dużo mocniej. Doktor Yei cofnęła się z obawą, kiedy Van Atta podciągnął się w fotelu. — Nie chciałam go zabić… — A czemu by nie? — mruknął pod nosem Bannerji. Van Atta z wściekłością zacisnął palce na nadgarstku Yei i wyrwał z jej dłoni metalowy klucz. — Ty naprawdę niczego nie umiesz zrobić dobrze, co? — warknął. Jęczała i chlipała. Fors, ubrany już w skafander, ale wciąż bez hełmu, znowu wyjrzał z tylnej kabiny. — Co tu się, do diabła, dzieje? Van Atta popchnął Yei w jego kierunku. Bannerji, wiercący się niespokojnie w fotelu, najwyraźniej nie był godzien zaufania. — Trzymajcie tę wściekłą sukę. Właśnie usiłowała zabić mnie kluczem. — Tak? A mnie powiedziała, że potrzebuje go do poprawienia ustawienia fotela — stwierdził Fors. — Czy też może powiedziała tylko: “fotela”? — Posłusznie przytrzymał jednak Yei za ramiona. Jej szamotanina, jak wszystko, co robiła, była słaba i bezskuteczna. Van Atta z sykiem rzucił się z powrotem do fotela przed konsolą i znowu uruchomił procedurę celowania. Ustawił wszystko i przestawił monitory na widok z zewnętrznych przekaźników. Konfiguracja habitatu i D-620 była na holowidzie wyraźnie widoczna, światło odległego i zimnego słońca połyskiwało srebrzyście na ich powłokach. Na obraz z przekaźników nałożył się komputerowy schemat. D-620 zadrżał, obrócił się i zniknął. W tym momencie lasery wystrzeliły, ale ich promienie rozpłynęły się w próżni. Van Atta zawył, waląc pięściami w konsolę, krople krwi kapały z jego podbródka. — Uciekli. Uciekli. Uciekli… Yei zachichotała. Leo zwisał bezwładnie, przytrzymywany uprzężą fotela, a w jego gardle wzbierał śmiech. — Udało się! Ti popchnął hełm do góry i siedział teraz równie bezwładnie, jego twarz była blada i poorana bruzdami. Skoki wykańczały pilotów. Leo sam też czuł się tak, jakby ktoś go wywrócił na lewą stronę, ale mdłości przeszły szybko. — Twoje zwierciadło było dobre, Leo — stwierdził Ti słabym głosem. — Tak. Bałem się, że od napięć przy Skoku może wybuchnąć. Ti spojrzał na niego z oburzeniem. — Nic nie mówiłeś. A uważałem cię za takiego świetnego inżyniera. — Słuchaj, nigdy wcześniej niczego takiego nie produkowałem — zaprotestował Leo. — Nigdy nie ma pewności. Można tylko zgadywać. — Usiadł, starając się opanować ogłupiały umysł. — Jesteśmy tutaj. Udało się nam. Ale co się dzieje na zewnątrz, czy habitat nie został uszkodzony… Silver, zobacz, co z komunikatorem. Ona też była blada. — O, rany. Więc to taki jest Skok?! Coś jak sześć godzin serum prawdy doktor Yei wciśnięte w jedną sekundę. Brrr. Czy będziemy to robić często? — No, przynajmniej mam nadzieję, że tak — oznajmił Leo. Odpiął się od fotela i podleciał do Silver, żeby jej pomóc. Przestrzeń wokół czarnej dziury była pusta. Paranoiczne wizje Lea, że wskoczą prosto na czekające statki wojskowe, nie sprawdziły się jednak, co zauważył z ulgą. Ale zaraz — zbliżał się do nich jakiś statek. I to nie zwykły towarowy statek, ale jakiś wyglądający niebezpiecznie i oficjalnie… — To chyba coś w rodzaju statku policyjnego z Orientu IV — zgadła Silver. — Czy mamy kłopoty? — Niewątpliwie — odezwał się doktor Minchenko, który właśnie wpłynął do kabiny. — GalacTech z pewnością tego tak nie zostawi. Wyświadczy pan nam wszystkim wielką przysługę, Graf, jeżeli pozwoli pan mnie zająć się teraz rozmowami. — Bezceremonialnie odsunął na bok Silver i Lea, przejmując komunikator. — Tak się składa, że minister zdrowia na Oriencie IV jest moim dobrym kolegą. Chociaż nie ma wielkich politycznych wpływów, jest w stanie umożliwić nam kontakt z najważniejszymi członkami rządu. Jeżeli zdołam się z nim porozumieć, będziemy w dużo lepszej sytuacji, niż gdybyśmy się starali dogadać z jakimś niższym oficerem policji albo, co jeszcze gorsze, wojskowym. Oczy doktora Minchenki rozbłysły. — Stosunki między GalacTechem a Orientem IV trudno w tej chwili nazwać szczególnie przyjaznymi. Na każde oskarżenie GalacTechu możemy odpowiedzieć… oszustwa podatkowe… co za możliwości… — A co my mamy robić, kiedy pan będzie rozmawiał? — zapytał Ti. — Lecieć dalej przed siebie — poradził doktor Minchenko. — To jeszcze nie koniec, prawda? — odezwała się cicho Silver do Lea, kiedy odsuwali się, by nie przeszkadzać doktorowi. — Jakoś tak mi się wydawało, że wszystkie nasze kłopoty się skończą, kiedy tylko uciekniemy od pana Van Atty. Leo pokręcił głową. Triumfalny uśmieszek unosił w górę kąciki jego ust. Ujął delikatnie jedną z górnych dłoni Silver. — Nasze kłopoty by się skończyły, gdyby mały Brucie w nas trafił. Albo gdyby zwierciadło wirowe wybuchło w samym środku Skoku, albo… Nie bój się kłopotów, Silver. One są dowodem tego, że życie toczy się nadal. Poradzimy sobie z nimi razem… Jutro. Odetchnęła głęboko. Napięcie znikało z jej twarzy, ciała, rąk. Uśmiech rozjaśnił nareszcie jej oczy, które rozbłysły jak dwie gwiazdy. Wyczekująco uniosła twarz w jego stronę. Stwierdził, że sam uśmiecha się dosyć niemądrze jak na mężczyznę dobiegającego czterdziestki. Spróbował ułożyć rysy twarzy w bardziej odpowiedni sposób. Nastąpiła chwila przerwy. — Leo — odezwała się Silver tonem pełnym nagłego zrozumienia. — Czyżbyś był nieśmiały? — Kto, ja? — odparł Leo. Błękitne gwiazdy zamieniły się na chwilę w dwa całkiem drapieżne błyski. Pocałowała go. Leo, oburzony jej oskarżeniem, odpowiedział na pocałunek z jeszcze większym zaangażowaniem. Teraz była jej kolej na niemądry uśmiech. Życie wśród czworaczków, uznał Leo, może okazać się całkiem niezłe… Zwrócili twarze w stronę nowego słońca.